Poprzednie częściZmierzch Ostrza – Rozdział 1

Zmierzch Ostrza – Rozdział 15

Z parteru dochodziły głośne dźwięki, lekko zaspany Thomas dźwignął się z łóżka i skierował swe kroki w stronę schodów.

— Lady, powiadam ci, nasz król prowadzi nas do zguby! Musimy interweniować, nim zaraza dotknie każdego.

Teraz wyraźnie słyszał męski głos, lecz nie rozpoznawał go.

— Hrabio, zapewniam cię, że gdyby tak rzeczywiście było, pierwsza stanęłabym po twojej stronie. Wasze stronnictwo próbuje zatrzymać rozpędzonego konia, jakim jest postęp. Broń palna i inne wynalazki to przyszłość, epoka mieczy i rycerzy odchodzi do przeszłości. Im szybciej ty i twoi poplecznicy to zrozumiecie, tym lepiej dla was. — Głowa rodu, jak zwykle brzmiała spokojnie i bez emocji.

— To wszystko to pomioty szatana, powinniśmy to spalić. Władcę otaczają obcy, odsunął się od nas.

— Robercie, opanuj nerwy i język. Ludzie na wszystko, co nie zrozumieją, mówią dzieła szatana, nie próbując zrozumieć, czym jest prawdziwe zło. Co do obcych... No cóż, sama wyższa szlachta przyczyniła się do tego, nie uważasz? Próba obalenia króla za pomocą jego szalonego brata, wieczne spiski i knucia, stopowanie jego reform, tylko z powodu własnych interesów. I wy się dziwicie, czemu zrobił tak, a nie inaczej.

— Sądziłem, że jesteś mądrą kobietą, Mario. Myliłem się. — Wściekłe kroki zabrzmiały echem.

— Tylko mędrzec wie, by nie stawać po drugiej stronie lufy, Robercie. — odpowiedziała krótko.

— Matko, kto to był? — spytał Thomas, schodząc na dół, gdy jegomość opuścił rezydencje.

— Głupiec nie zauważający, że droga pod nim się kończy, tkwiący na tej samej, zniszczonej echem czasu karecie. — Delikatnie podniosła filiżankę z herbatą. — Synu, ile razy mówiłam ci, byś nie spał w tych samych rzeczach, co chodzisz. Popatrz na siebie, wyglądasz, jak siedem nieszczęść.

— Tak, tak. Co dzisiaj na śniadanie? — Usiadł po drugiej stronie stołu, próbując dobudzić umysł.

— Chyba obiad, wiesz, która jest godzina? Po trzynastej. Winstonie! — krzyknęła, wpatrując się w drzwi od kuchni. Po chwili kontynuowała, gdy wyszedł stary lokaj. — Panicz raczył wstać, przyszykujcie mu coś na szybko.

— Oczywiście, lady. — Sługa natychmiast wrócił przekazać kucharzowi instrukcję.

— Wiec jak tam twoja ręka? — Odłożyła naczynie i wzięła książkę.

Spojrzał na swoją kończynę, jeszcze z ostrożnością nią poruszał. Wciąż nie mógł uwierzyć w działanie eliksiru, choć za nic w świecie nie chciał przeżyć efektów ubocznych jeszcze raz.

— Chyba sprawna... — Na stole wylądował talerz z jajecznicą oraz chleb i ciepła herbata. Szybko zabrał się za pałaszowanie.

— Chyba?

— No dobra, sprawna. Pasuje? — odburknął, zanurzając widelec w daniu.

— Tomy, jako alchemik musisz być pewien swoich umiejętności i wywarów, inaczej nic nie sprzedasz, nie wspominając o rozwoju. — Otworzyła tom w poszukiwaniu strony, gdzie wcześniej skończyła. — Co z leczeniem twego brata?

— No cóż... — Trudno było mu przyznać, że obawia się podjąć tej operacji.

— Strach to najbardziej ludzka rzecz, pokonanie go to klucz do sukcesu.

— Jak możesz być taka spokojna? Tu chodzi o życie twojego syna. — Opuścił sztućce niezdolny do przełknięcia choćby kęsa.

— Twój ojciec wiele razy mawiał: Alchemia jest nauką, jeśli będziesz postępować dokładnie według instrukcji, wszystko się powiedzie, tylko rezultat może być inny. Brakuje ci jakichś składników?

— Nie, eliksiry asystujące mam z dawnych zapasów, wystarczy tylko wyryć odpowiednie runy, wczoraj prawie to zrobiłem. Pozostał tylko jeden znak... — Każde słowo przychodziło mu z trudnością, wolałby uciec i mierzyć się z bestią.

— Edmundzie! — zawołała.

— Tak, matko? — Po chwili wjechał młodzieniec na wózku.

— Brat ma dla ciebie zadanie, pojedziesz z nim. — Wstała i pogłaskała go po głowie.

— Matko...

— Tak jak mówiłam. — Jej słowa brzmiały jasno i przekonująco. — Teraz pora na was, ja muszę skończyć "Przygody Walecznej Sary". — Kiwnęła dłonią, by odeszli. Thomas westchnął głośno i chwycił za wózek brata. Co ma być, to będzie, najwyżej w piekle będzie miał gorąco, a kto wie, może i dogada się z naczelnym demonem?

— Tommy, o co chodzi? Jakie masz zadanie dla mnie? — Odwrócił głowę w stronę prowadzącego wózek.

— Nie zadanie. Eh pieprzyć to. Znalazłem młody sposób na twe uzdrowienie... — odpowiedział niechętnie.

— To fantastycznie. — Jego oczy zabłysnęły żywym blaskiem. — Dlaczego więc brzmisz niechętnie?

— Jak dla mnie to zbytnie ryzyko, ale może zacznijmy od początku, wtedy zrozumiesz... — Zaczął opowiadać całą prawdę, nie pomijając żadnego szczegółu. W miarę słuchania twarz najmłodszego z Wrightów wyrażała coraz to większą ciekawość i zainteresowanie, gdy Thomas skończył, tamten ledwie siedział na wózku.

— Naprawdę istnieją te wszystkie stwory? Krasnoludy, Elfy, Minotaury, wszelkie bóstwa i inne istoty? Walczyłeś z nadzwyczajną jaszczurką o mocach regeneracyjnych? — Ocean nieskończonych pytań.

— Uspokój się młody. Miałeś mi odpowiedzieć, czy chcesz tej operacji, czy nie. — Musiał uciszyć Edmunda, nim zaczął przesadzać.

— Ale jest tyle informacji, tyle wiedzy...

— I tak ci na wszystko nie odpowiem, jestem na poziomie podstawowym nieoficjalnego alchemika, sama teoria, bez praktyki. Nie przeraża cię możliwość utraty życia w czasie zaklęcia?

— By marzyć, trzeba mieć wewnętrzną odwagę. Nie łatwo jest wzlecieć, będąc przywiązanym do prawdziwego świata. Przeżyłem już osiemnaście lat, a teraz moim wiezieniem stał się wózek, lepsza już śmierć, niż życie motyla bez skrzydeł. Ufam ci bracie, zresztą skoro mam być twoją obserwatorem, to nie mogę ulec śmierci. — W jego promiennym uśmiechu widniała słodka, dziecinna naiwność. Marzyciele i ten ich bajkowy umył.

— No dobrze. — Skierowali się w stronę dawnej zielarni, gdzie Lucyfer zdążył już wszystko przyszykować.

— Ty jesteś tym kontraktowym demonem rodzinny Wrightów? — rzucił bez namysłu Edmund.

— To już wiem, który z braci jest bardziej podobny do Jamesa. — Stuknął laską, a na specjalnym stole wylądował inwalida. Mebel był interesującą rzeczą, prostokąt z runami i licznymi skrytkami, służącymi do wszelakich celów. — Teraz mądralo zapadniesz w krótki sen.

— Nie mogę być przytomny?

— Jeśli jesteś masochistą, to bardzo proszę, będziesz w siódmym niebie, ogromna dawka bólu zapewni specjalne doznania. — Kolejny raz stuknął przedmiotem, trzymanym w dłoniach. Tym razem znaki na drewnie zaczęły błyszczeć, a najmłodszy Wright powoli zasypiał. — To teraz twoja kolej, to będzie test twoich umiejętności, sprawdźmy, czy nadajesz się na pełnoprawnego alchemika. Najpierw wlej pomocnicze eliksiry, czerwony do pierwszej przegródki, niebieski do kolejnej i połowę czarnego do przedostatniej. Kości ułóż w czwartej. — Kręgosłup jaszczurki po odpowiednich przeróbkach przypominał bardziej ludzki, krótszy, giętki, lecz na tym kończyły się podobieństwa, posiadał czerwoną barwę szkarłatu i święcące runy. — Teraz przekręć wszystkie uchwyty od szuflad, by stworzyły jedną linię prostą, a potem pociągnij, zapoczątkuje to reakcje. Ty tylko będziesz musiał dbać o poziom pomocniczych eliksirów. Za dużo twój brat umrze, za mało tak samo. Zaczynaj więc.

Thomas spojrzał na spokojną twarz swego krewniaka, tysiące wątpliwości targało jego sumieniem. Dopiero przypomniawszy sobie wcześniejszą rozmowę, podszedł i wykonał instrukcję, mając serce na ramieniu. Ciało pacjenta lekko się podniosło z pomocą wysuniętej podpórki, a po chwili zaczęło dygotać.

— Na pewno wszystko dobrze? — Zwrócił swe słowa do demona.

— Właśnie dochodzi do połączenia, czwarty schowek właśnie do tego służy. Teraz najważniejsze, przez osiem godzin dbasz, by paski eliksirów nie spadły do poziomu run i nie przekroczyły objętościowo naczynia. Zatem powodzenia. — Zniknął w chmurze czarnego dymu.

Wright spojrzał na leżącego brata, mimo siły targającej jego ciało, pozostał w twardym, spokojnym śnie. Lekko przerażające, co ktoś może zrobić z nieprzytomnym...

— Trzymaj się Edmundzie... — szepnął, ciągle sprawdzając stan eliksirów.

Średnia ocena: 1.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania