Poprzednie częściWłaśnie po to żyję- Prolog

Właśnie po to żyję- Rozdział 4

Właśnie mieliśmy przerwę, gdy usłyszeliśmy krzyk pani Hirtel.

- Puść moją córkę! Zbój, chuligan!

Pobiegliśmy w stronę, z której dobiegał hałas. Zauważyliśmy pana Hirtel wraz z rodziną, a naprzeciwko nich stał jakiś dryblas, który trzymał małą Daisy.

- Dawaj pieniądze albo pożegnaj się z córunią- odezwał się napastnik. Miał długie włosy związane w kitkę, szare oczy i ciemny strój. Jego znakiem szczególnym był tatuaż w kształcie miecza na lewym ramieniu.

- Nie dam, bo nie mam- odparł gospodarz, siląc się na spokojny ton, co nie za dobrze mu wychodziło. W ręku trzymał grabie wycelowane w zbója.

- To nic nie da- odezwał się Kakashi.- Proszę zostawić to nam.

- Nie podchodź!- zagroził mu bandyta.

- A kto powiedział, że ja podejdę?

Napastnik za późno zorientował się, o co chodzi naszemu trenerowi. Nim zdążył obrócić głowę, nadbiegł Kevin i uderzył go w plecy, na co ten się zachwiał i by nie stracić równowagi, puścił dziecko. Wykorzystałam sytuację i wzięłam małą na ręce, a po chwili była już bezpieczna w ramionach swojej mamy. W tym samym czasie Peter przystąpił do ataku. Złoczyńca chyba nie spodziewał się, że państwo Hirtel będą mieli jakieś wsparcie, więc szybko zaczął się wycofywać. Trener mu na to nie pozwolił. Rzucił liną zakończoną dwoma kamieniami, która oplotła mu nogi. Upadł i głośno przeklął. Nie zdążył nie nawet podnieść, a cała nasza drużyna znalazła się nad nim i go otoczyła.

- Ej, gościu, co miało znaczyć to zachowanie?!- krzyknął oburzony Peter.- Tylko tchórze biorą na zakładników małe dzieci, które nie potrafią się bronić!

- Nie do ciebie mam sprawę, więc się przymknij.

Widać było, że blondyn się zdenerwował. Już zamierzał walnąć go w twarz, ale powstrzymał go Kevin.

- Niech to wyjaśni- powiedział.

Cisza. Milczał. Spuścił głowę. Zauważyłam, że pan Hirtel uważnie mu się przygląda, ale w oczach ma coraz mniej złości. Zastąpiło ją zmartwienie i … coś, czego nie mogę rozpoznać.

- George- zaczął farmer, a ten łaskawie podniósł swoją łepetynę.- Wybierasz złą drogę. Możesz temu zapobiec, ale sam musisz tego chcieć.

- Ekhm- odchrząknęła Cindy.- O co chodzi?

- George jest synem naszych sąsiadów, którzy mieszkają dwa kilometry stąd. Jego matka jest chora na raka, a młodszy brat nie może jeszcze wykonywać jeszcze poważniejszych prac. Cóż się dziwić, ma dopiero osiem lat.

- Po prostu chcę im jakoś pomóc.- odezwał się długowłosy.- Są dla mnie bardzo ważni. Tylko ja jeden pracuję, a i tak ledwo wiążę koniec z końcem. Przepraszam. Potrzebuję pieniędzy, a do miasta jest kawał drogi.

- Pomagamy im, jak mamy czym, ale to i tak nie wystarcza- westchnęła pani Hirtel.- Sami nie jesteśmy bogaczami. Biedna kobieta.. Zjesz z nami?- zaproponowała po chwili.

Zdziwił się jej propozycją. Wstał i poszedł z nami do jadalni. Zajął wolne miejsce i po chwili gospodyni wniosła zupę pomidorową. Jedna z moich ulubionych. Dowiedzieliśmy się, że George ma dziewiętnaście lat i świetnie radzi sobie jako projektant. To naprawdę dobra praca, tylko trzeba jakoś zacząć. Wyjął z kieszeni kilka rysunków i je nam pokazał. Ma chłopak talent do rysowania. Opisywał nam, jak wyobraża sobie piękny i wygodny salon.

- Dlaczego nie chcesz spróbować projektować wnętrz?- zapytała Amelie.

- Chcę! Bardzo chcę!- odpowiedział długowłosy.- Ale wtedy często byłbym poza domem. No wiecie, nadzór, porady.. Nie mogę zostawić mamy i brata samych.

- A gdyby tak na jakiś czas zamieszkali u nas?- zapytał nagle pan Hirtel.

Otworzyliśmy buzie ze zdziwienia, a George’owi spłynęła po policzku pojedyncza łza.

- Naprawdę?- szepnął.- Naprawdę mogliby?

- Oczywiście! Taka sąsiedzka przysługa.

Chłopak był tak szczęśliwy, że zapomniał o jedzeniu. Do tego zupę spróbował jeść widelcem, ale w ogóle nie zwrócił na to uwagi. W jego oczach widziałam szczerą radość i wdzięczność.

- Będę pracował i spłacał wam należną część!- wykrzyknął uradowany.- Jak tylko znajdę pracę, nasze życie nareszcie się jakoś ułoży!

- To my pójdziemy po twoją rodzinę i najważniejsze rzeczy- rzekła Amelie, a po chwili reszta jej potwierdziła. Tylko ja się nie odezwałam, ale i tak nie miałabym nic do gadania. Trochę inaczej wyobrażałam sobie naszą misję, ale nie jest najgorzej.

Dwie godziny później byliśmy pod domem George’a. Był mały, miał dziury w dachu, i nawet grzyba na lewej ścianie. Przecież w takich warunkach nie można mieszkać! A szczególnie nie powinni w nich przebywać chorzy i dzieci! Jak dla mnie, to ten chłopak już wcześniej powinien się za coś wziąć. Żyliby inaczej, w dogodniejszych warunkach, byłoby im wygodnie, a mama czułaby się o wiele lepiej. Nawet bardziej radziłaby sobie z chorobą. Z tego co wiem, rak jest wyjątkowo paskudny. Mama mi kiedyś o nim mówiła. Jest wiele typów tego schorzenia. Można z tym żyć wiele miesięcy, nawet lat, jeśli podejmie się odpowiednie leczenie i zostanie on wykryty jak najwcześniej. Niestety matka George’a jest w dość poważnym stanie. Bywa, że ma ataki bólu, często źle się czuje. I w dodatku nie ma jak tego leczyć. Brak u nich pieniędzy.

Pani Connor okazała się być wspaniałą kobietą. Mimo choroby starała się robić jak najwięcej obowiązków domowych, tak jak mogła zajmowała się Johnem. Zabraliśmy najważniejsze rzeczy i skierowaliśmy się w stronę domu państwa Hirtel. Gdy tylko nas zobaczyli, z uśmiechem na ustach powitali chorą i jej synka. Zaprosili ich do domu, dali herbaty i pokazali im ich pokoje. Pani Connor była tak szczęśliwa, że łzy leciały jej strumieniami. John na początku nie był aż tak ufny, ale kiedy zaczął się bawić z Daisy, śmiał się cały czas i z uwagą rozglądał się po farmie.

Po obiedzie zajęliśmy się swoimi sprawami, a George nas pomagał. Dzięki temu poszło nam szybciej niż ostatnio i mieliśmy więcej wolnego czasu. Ja i Natalie znów pojechałyśmy z Oscarem na przejażdżkę konną.

- Jak będziecie miały wolne i zechce wam się koni, to wiecie, gdzie jest nasza farma- powiedział Oscar, gdy wracaliśmy już do domu.

- Bardzo często mamy coś do roboty…- zaczęła Natalie.- I.. my.. raczej…

- Spoko. Rozumiem.

Ja to właściwie milczałam.

- Czemu taka jesteś?- nagle chłopak zadał mi pytanie.

- Emma nie lubi o tym mówić- szepnęła dziewczyna, gdy zobaczyła moją minę.

- Taka, to znaczy jaka?- spytałam.

- No oschła, jakby wiecznie obrażona, obojętna..- zaczął wyliczać.

- Bo tak mi się podoba.

- To nie jest odpowiedź.

- Jest. I daj mi święty spokój.

- Odpowiedz.

- A jak ty byś się czuł po stracie rodziców?

- Ty.. Twoi rodzice… sorki, nie wiedziałem.

- Nie oczekuję współczucia. To i tak w niczym nie pomoże, a po jakimś czasie robi się irytujące.

- Ok, ok. Nie wkurzaj się. Po co ktoś miałby ich zabijać?

- Powiedział mi, że chciał sprawdzić swoje możliwości.

- Idiota! Gadałaś z nim?

- Tylko mnie zostawił przy życiu. Zabójcą był mój starszy brat. A teraz daj mi spokój i się nie wygadaj!

Pogoniłam konia i wyprzedziłam ich o kilka metrów. Usłyszałam tylko, jak Natalie mówi ,,A nie mówiłam. Ona nie lubi o tym gadać”. Wróciliśmy do domu w ponurych nastrojach. Czułam w sobie złość, ale sama nie do końca wiedziałam czemu. Czy na Oscara, czy na brata, czy na wszystko wokół. Malcy milczała, a syn państwa Hirtel spoglądał na mnie smutnym i przepraszającym wzrokiem. Co mi po tym? Kolejne ,,Przepraszam, nie wiedziałem”. Teraz to i tak w niczym nie pomoże, więc po co to mówić? Jaki jest tego sens? Według mnie żaden.

 

Następnego dnia wracaliśmy do naszego miasta. Pożegnaliśmy się ze wszystkimi, od pani Hirtel dostaliśmy koszyk z ciasteczkami na drogę. Oscar dał jeszcze Natalie podręcznik o koniach i powiedział, że możemy wpadać, kiedy będzie nam się podobało. Uśmiechnęła się miło, a ja tylko rzuciłam krótkie ,,Jasne.” Po drodze Peter mówił, że wcale nie było tak źle, tylko nawet zabawnie. Opowiadał też o tym, jak wrzucił Kevina w siano, które ten miał później we włosach. Watson nie był mu dłużny i wepchnął go potem w pokrzywy. Blondyn miał całe łydki w bąblach. Stwierdził, że siano jest dużo lepsze od pokrzyw i się obraził. Złość szybko mu przeszła, gdy Kakashi zarządził krótką przerwę. Jedliśmy wtedy ciasteczka i popijaliśmy wodę. Do wioski wróciliśmy po kilku godzinach szybkiego marszu. Trener poszedł złożyć raport burmistrzowi, a my mieliśmy wolne. Cindy skierowała się do fryzjerki, Louis grał z młodszym bratem w piłkę, Kevin poszedł do swojego domu, Peter i Natalie poszli do kawiarni na jakieś ciastko ( wcześniej Natalie zemdlała, gdy usłyszała zaproszenie blondyna), a ja nie wiedziałam, co mam ze sobą zrobić. Najbliższy trening będzie dopiero jutro, a ja miałam wolne całe popołudnie. Postanowiłam przejść się po mieście.

- Hej, Emma!- usłyszałam nagle, jak ktoś mnie woła.

Odwróciłam się i zobaczyła Jake’a Turnera- chłopaka z drużyny szóstej. Obok niego biegł jego pies, Aman. Obaj są świetnie zgrani. W walce też się dobrze dogadują. Aman słucha rozkazów swojego właściciela i jeszcze nie było z nim żadnego problemu. Jake jest w drużynie z Caroline i czterema innymi osobami. Ich trenerem jest Arnold Sparrow. Też mówią do niego po imieniu, co w ogóle mu nie przeszkadza.

Jake jest fajny, dogaduję się z nim. Ma brązowe włosy i oczy. W odróżnieniu od Caroline, nie przezywa mnie i nie poniża. Należy do osób takich jak Peter. Zabawny, lubi wyzwania, nienawidzi przegranej i robi wszystko, by wypełnić zadanie. Jednak z nim można normalnie pogadać, a z Peterem.. Cóż, nie. On nigdy nie łapie, o co chodzi. Potrafi nawiązywać przyjaźnie. Większość ludzi, z którymi się spotkał, została jego przyjaciółmi, ale mimo to nie należy do osób bardzo inteligentnych.

- Hej- odpowiedziałam.

- Jak wasza pierwsza misja?

- Na początku nie wydawała się być interesująca, ale było całkiem nieźle. Pracowaliśmy na farmie. A wy?

- Eee… szkoda gadać. Musieliśmy pomagać jakiemuś botanikowi w zbieraniu cennych okazów robaków. Dla Martina to był raj, ale dla reszty ohyda.

Martin Grint to jeden z członków drużyny szóstej. Jego pasją są robaki i pajęczaki. Zna się na tym i potrafi rozpoznać większość istniejących gatunków. Dla mnie to jego hobby nie jest zbyt interesujące. Lubi nosić bluzy z kapturami i długie wojskowe spodnie. Jego włosy są prawie czarne, za to oczy ma zielone. W kieszeni spodni zawsze nosi jakąś książeczkę o robakach i często ją czyta w wolnym czasie.

Po kilku minutach dołączyła reszta ich grupy.

Jack Hilson jest leniwym, za to naprawdę mądrym chłopakiem. Dobrze wymyśla różne strategie, plany walki i tym podobne. Lubi nic nie robić, ale szybko myśli i analizuje sytuację. Nie należy do najlepszych wojowników, lecz ta zdolność analizy czyni go bardzo dobrym.

Marty Clark jest tęższym chłopakiem, ale nienawidzi, gdy mówi się na niego ,,grubas”. Zawsze powtarza, że jest dobrze zbudowany. Ma krótkie włosy postawione na jeża i uwielbia jeść. Praktycznie zawsze ma ze sobą jakąś paczkę chipsów czy żelki. Ale za jedno trzeba go pochwalić- jest naprawdę silny. Ma duże dłonie, przez co zadaje silne uderzenia.

Elizabeth Bloom to ładna i miła nastolatka. Zna się na ptakach. Mówimy na nią ,,El” lub ,,Elza”. Jej to w ogóle nie przeszkadza. Lubi spędzać czas z Natalie, bo obie mają dość podobny charakter. I ten sam problem- obie są zakochane, ale wstydzą się wyjawić swoje uczucia. Elzie podoba się Jake. Ale jest jeden plus. Turner się domyśla i też coś do niej czuje. Chodzą na spacery, gadają ze sobą, on zabiera ją do kawiarni czy do kina. Peter też czasem zaprasza gdzieś Natalie, ale jest tak głupi i ślepy, że jeszcze nie zauważył, że ona jest w nim zakochana. El ma rude kręcone włosy, niebiesko-szare tęczówki i małego piega na policzku. Zdaniem innych dziewczyn wygląda słodko. Ja powiem tyle, że jest naprawdę ładna. Uwielbia chodzić w legginsach. Twierdzi, że są one najwygodniejsze. Po części stwierdzam, że ma rację, bo sama też w nich czasem chodzę, ale bez przesady. We słowach ma srebrną spinkę z zielonym kamykiem w środku. To pamiątka po jej zmarłej babci.

Przybył też ich trener. Jest to wysoki mężczyzna, który palił wtedy, gdy co go trapiło. Kiedyś trenował boks, ale zrezygnował z tego. Ma lekką brodę oraz wąsy. Często chodzi w wojskowej kamizelce i spodniach. Świetnie rzuca nożami i jest naprawdę silny.

- Gdzie idziecie?- zapytałam.

- Potrenować- odpowiedziała Elizabeth.- Chcemy się wzmacniać i nie stać w miejscu. Poza tym Jake mówił, że to wzmocni naszą kondycję fizyczną i.. coś tam jeszcze.

No tak. Poszłam w swoją stronę, zostawiając ich przy jakimś sklepie. Turner paplał coś o bieganiu, a Jack podsumował to jednym słowem: ,,Beznadzieja”. On i jego ,,optymizm” do świata. Kto by pomyślał, że ktoś taki jest jednym z najlepszych geniuszy w naszej wiosce? No ja na pewno nie. Należę do osób bardzo mądrych, ale bez przesady. Nikt z naszej grupy nie jest na takim poziomie jak Jack. Tylko on potrafi tak logicznie i szybko myśleć.

Poszłam do najbliższej kawiarni i zamówiłam porcję frytek z keczupem. Nie spieszyłam się z jedzeniem. I tak musiałam czekać kilka minut, aż kelnerka mi je przyniesie. Do tego wzięłam butelkę wody mineralnej. Jedną ręką podpierałam głowę, a drugą jadłam. Skubałam te frytki, popijałam wodą i obserwowałam ludzi na ulicy. Nic ciekawego. Przypominam sobie naszą misję. Jak ja bym postąpiła? Ci ludzie dali dom i jedzenie chorej kobiecie i jej dzieciom. Im to przyszło z taką łatwością. Ja nawet nie zawsze używam takich słów jak ,,przepraszam” czy ,,dziękuję”. Czy jestem kompletnie zimna i inni nic dla mnie nie znaczą? Nie, myślę, że jest już inaczej. Sama widzę w sobie różnicę, odkąd poznałam swoją drużynę. Zdarza mi się uśmiechać, jestem milsza dla innych, ale mimo to muszę nad sobą pracować. Tylko co z moim bratem? Nie zemszczę się, jeśli przestanę czuć do niego nienawiść. Zabrał mi wszystko. I to z tak beznadziejnie głupiego powodu. Dlaczego ja jeszcze w ogóle żyję?

Do kawiarni wszedł Peter. Zobaczył mnie i bez pytania przysiadł się do mojego stolika.

- Cześć.- przywitał się, a ja odpowiedziałam cichym ,,hej”.

Zamówił hamburgera i colę. Nie rozumiem, jak można jeść hamburgery. Są okropne. Kiedyś próbowałam, ale nigdy więcej nie wezmę tego do buzi.

- Nad czym myślisz?- zapytał nagle.

- Nad niczym.

Nie lubię, gdy ktoś jest ciekawski i wtyka nos w nie swoje sprawy.

- Przecież widzę- upierał się. Nadal milczałam.- Wiesz co? Nadal musisz nad sobą pracować, ale i tak się zmieniłaś. Odkąd cię poznaliśmy powoli się zmieniasz.

- To aż tak widać?

- Tak. Już więcej z nami rozmawiasz i w ogóle.

- Ale ja wcale nie wiem, czy chcę się zmienić.

- Czemu?- był zdziwiony.

- Bo chcę się zemścić. Jak mam zabić brata, skoro nie będę twarda? Gdy będę z nim walczyć, nie mogę się zawahać ani przez chwilę. On należy do tej grupy, której się wszyscy boją. Matsuki. Jedno słowo, a już wiesz, o kogo chodzi. Dziesięciu członków wybitnie zdolnych, przygotowanych na każdą okazję i znających wiele sztuk walki. Mój brat jest z nimi. Jeżeli nie będę trenować, przegram, ledwo co zaczynając walkę. A jeśli będę miała okazję zabicia go i jej nie wykorzystam, skutki mogą być tragiczne nie tylko dla mnie.

Milczał. Tym razem ten wygadany chłopak, któremu rzadko zamyka się buzia, nie mógł znaleźć odpowiednich słów. Wyraźnie zdziwiła go ta odpowiedź. Ale ja wiem swoje i zdania nie zmienię.

- Więc ty..- zaczął po kilku minutach ciszy.- Nie chcesz go zabić tylko dla zemsty, ale też nie chcesz dopuścić, by zabił więcej niewinnych osób. Mam rację?

- Nie wiem. Chce go zabić, bo zabrał mi wszystko. Zabił tych ,których kochałam. Zrujnował mi życie. Ja się po tym nie mogłam pozbierać przez dość długi czas.

- Zemsta nie zawsze jest dobrym rozwiązaniem.

- A co mam niby zrobić?! Podziękować mu?!

- Nie o to mi chodzi.

- To o co?

Nie zdążył mi odpowiedzieć. Usłyszeliśmy krzyki na ulicy i po chwili tam wybiegliśmy.

- Pożar!- krzyknął jakiś facet.

- Pali się!- wrzeszczała młoda kobieta.

Pobiegliśmy w kierunku, gdzie unosił się szary dym. Paliła się sporawa kamienica. Mieszkało w niej kilka rodzin. I nagle mój koszmar powrócił. Wspomnienia pojawiły się w mojej głowie. Znów zobaczyłam palącą się wioskę i twarz brata. Płomienie nie oszczędzały niczego. Tumany dymy wznosiły się wysoko. Co chwila zapalały się nowe budynki.

Stałam w bezruchu i patrzyłam się na ogień. Ciągle ktoś krzyczał, straż pożarna była już na miejscu i zajęła się gaszeniem pożaru.

- Moje dziecko!- krzyknęła jakaś pani, którą kojarzę ze sklepu warzywnego.- Tam jest mój syn!

- Nie możemy tam wejść- powiedział strażak.- Wszystko się już wali!

W środku jest małe bezbronne dziecko. Nadal stałam jak sparaliżowana i gapiłam się w płonący budynek. Nagle zobaczyłam, jak Peter wbiega do środka.

- Stój!- wrzasnęłam, gdy tylko odzyskałam głos.- To samobójstwo! Wracaj!

Nie wiem, czy w ogóle mnie usłyszał. Nie wracała już kilka minut. Płomienie powoli się zmniejszały. Przyjechały posiłki strażaków, ludzie stali na odległym chodniku, a mama chłopca, który jest w budynku, płakała i z nadzieją patrzyła na drzwi, a raczej to, co z nich zostało. Wtem Peter wyskoczył z okna z pierwszego piętra i cudem spadł na nogi. Przeszedł kilka kroków i oddał dziecko w ręce matki. Po chwili upadł i stracił przytomność.

- Lekarza!- wrzasnął jeden ze strażaków.- Trzeba go natychmiast przewieźć do szpitala!

Patrzyłam, jak wsadzają go do samochodu i odjeżdżają w stronę kliniki. Znów nie mogłam się ruszyć. On zrobił tak wiele. Zaryzykował własne życie, by ratować tego chłopca. Skoczył w ogień. Nie zważał na niebezpieczeństwo i ostrzeżenia innych. Zrobił to. I uratował młodego, a sam wylądował w szpitalu. A ja? Ja nie zrobiłam nic. Nie potrafiłam się ruszyć. Stałam w miejscu jak jakiś kołek i gapiłam się w ogień. Obiecałam sobie, że nie będę tchórzyć! A teraz co?! Mój kolega z drużyny zrobił wszystko, by pomóc temu dziecku, wyskoczył przez okno, potrzebuje pomocy lekarza.. Ja tylko patrzyłam się w płomienie i nie wykonałam żadnego ruchu. I jak mam niby pokonać brata, skoro boję się przeszłości?! Jeżeli jej nie pokonam, z zemsty nici. Bałam się pożaru, który nawet nie był dla mnie niebezpieczny. I już go strażacy opanowali. To ma być odwaga? Nienawidzę się! Nienawidzę! Po co tyle trenuję, jak nawet boję się z daleka patrzeć na ogromny ogień?! Ponownie zadam sobie to samo pytanie: po co ja w ogóle żyję?

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania