Poprzednie częściPenny Pulp #1 - Potwornik komornik

Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

Penny Pulp #31 - Żurawie

Pulpa 31

[To w kwadratowym nawiasie było kiedyś. Stara historia z czasów tez starych. Spisana podówczas na kolanie, dziś zasiadłem w kapciach do notatek i spisana do porządku, wedle tego, jako się historyja rozegrała.

*

No i się kurwa doigrałem. Po tym, jak lata temu popchnąłem chinolcom dwadzieścia patentów z których montuje się naprawdę grubą, solidną glebogryzarko-odśnieżarkę z funkcją rozluźniająco-masturbacyjną dla przemęczonych, przepracowanych chińskich pracowników przemysłu ciężkiego i rolników... Wysłałem im nie tego maila co trzeba z instrukcją, ale miałem wysłać dobrego. Miałem! Chciałem nawet, kurwa. Ale zapomniałem.

No i mam teraz placek, bombardują mnie mailami i poleconymi ze zdjęciami wyrwanych penisów, rozszarpanych moszn moszen, tfu, worków z jajcami, bo, na ile rozumiem tłumaczone translatorem pierdy, to pozywają mnie na sto pierdylionów dolarów, ale gotowi uchylić pozew, jak przyjadę do Chin i to kurwa naprawię. Aha.

No, na pewno. Przykują mnie do kaloryfera i każą projektować jakieś duperele żeby truć kambodżańskie dzieci, bombardować Tajwan i przenosić piasek z gobi na Saharę, bo czemu nie mieć po prostu jednej dużej piaskownicy? Jeden chiński major raczył był stać mi na placu i takie rzeczy wygadywać, ale nie miałem wtedy jeszcze Ślepnirka, pierwszego albo drugiego, żadnego, żeby go poszczuć, więc go zwyczajnie postraszyłem werbalnie, że kundlem poszczuję. Miałem takiego słodkiego, starego kundelka wtedy. Słodziasznego głuptaska, cztery zęby na krzyż, jedno oko, niewydolność jelit i popierdywanie w kioskach.

Major se kiwnął palcem i te jego kontrabandy komandosy mi wtedy piesełka zabiły, jeden w sumie, celnym kopniakiem z wojskowego buta w pieseczkową głowę, a ja, młody i piękny wtedy jeszcze będąc, lat temu kilka, no, może kilka więcej, poprzysiągłem sobie zemstę. A z psa zrobiłem samobieżny odtwarzacz płyt, który jednak łapał robaki szybciej niż pierwszy Ślepnir i płeć przeciwna spierdalała byle dalej. Nie wiedziałem jeszcze, jak bioniczne nogi robić, potykał się bidoczek o meble, a gdzie tam mówić o oczach. Czy echolokacji. Akcja w restauracji dopełniła wiadra goryczy i musiałem się wyprowadzić. Opowiem potem.

Tak trafiłem na wieś, ale i tu mnie, w końcu, te żółte kurwie namierzyli. Bylem wtedy jeszcze zwykłym, miłującym pokój wynalazcą-amatorem, jedyną moją bronią w domu był Ślepnir - pies pomocnik mechanika, z łyżką do opon w robaczywym brzuszku. Ale do tematu-

Tak się doigrałem z tą gryzarką, że podjeżdża mi wonczas czarną limuzyną na plac pan Hong, poważny dżentelmen, jakiś kark dzwoni dzwonkiem i nie czeka grzecznie aż skończę testować HiperOpierdalatorPały z wibracjami, tylko wali w drzwi z piąchy, jakby wiedział, że jestem w domu. I zaprasza mnie, a gest ma znany z filmów, ruch ręką taki, żeby uchyliła się marynara i pokazała pukawa. Chwiej w garniaczu za parę koła, do limuzyny stylizowanej na bentleya. Model 6Y, z tytanowymi wzmocnieniami, silnik z audi W12, fajna zabaweczka, znam, widziałem, byłem na motor show jak prezentowali (pewnie od wtedy mnie śledzą!), ale... To ja jemu mówię, że bardzo chętnie ale w majtach jestem i niech pod autem poczeka. Ślepnirka poprosiłem, żeby nie pozwolił im odjechać ze mną, no bo kurwa bez przesady, i wyszedłem jednym wyjściem, a pieseczek drugim. Drugie wyjście dla piesia, i trzecie, to rzecz bardzo ważna. Czwarte też. Tylko trzeba uważać na szepeloki i te takie dziwne, co wyglądają jak skrzyżowanie sowy z piranią na nogach kundla, jak im tam... Nie wiem, czy to kurewstwo w ogóle ma jakąś nazwę. Wtedy nie wiedziałem, i teraz nie wiem.

We wsi to się ze mnie śmieją, że mam mechanicznego psa z kluczem do kół i kompresorkiem i innymi gadżetami. Niech się śmieją do woli, pizdy. Przynajmniej mnie te skurwiałe żółte zjeby nie porwą. Chyba.

Wyszedłem przed dom, kitel na podkoszulek, gęba nieogolona, oduczam się palić, więc oczywiście z papierosem, (bo już na dwóch uniwerkach na śląsku, jak mnie wyrzucali, powiedzieli, że niczego się mnie nie da nauczyć ani oduczyć. I mieli rację, złe nawyki, te sprawy. Eksperymenty na zwłokach, tak, tak, bioniczne oczy w psach, sprężynujące gumowe ręce, fałszywe komunikaty radiowe z kosmosu. Te sprawy. Rektor nie był zachwycony, że zrobiłem podobiznę jego córki na wczesnym SuperTurboObciągatorze, no. I jak do niego doszło, że pobierałem opłaty żeby zarobić na czesne... Co z tego, że był z niej pierwszej wody darmowy lachociąg i ludzie się u mnie frajerowali? Wyszło szydło z wora i dostałem wilczy bilet na uniwersytety w całej Unii, jak poszła fama) ...stoję, wisi mi ten pet z ust, nieodpalony, bo się wstrzymuję, kurwa, resztką woli. A pan Hong czeka, wskazując mi ręką goryla, że mam wsiadać. A ja stoję, mówiąc, że ma mówić co ma powiedzieć i spierdalać, bo ja nie po to przerwałem rewelacyjne nowoczesne prototypowe, boskie, dodam, analne pulsacje, żeby mnie białymi, ćwoczymi rękami żółtki porywały, mam lepsze rzeczy do roboty. No i taki się naraz pan wysłannik Hong zrobił niepocieszony, że go ja, niewdzięcznik, tak olałem, że po chwili wysiadł z auta drugi łysol z bródką a la Bolec i teraz było już dwóch białych karków i poczęło czynić kroki w moją stronę, celem spuszczenia mi łomotu i zaciągnięcia mnie do auta wbrew mojej woli, co im się, przyznam szczerze i bez - paradoksalnie, tak się tylko mówi - bicia, jednak z biciem, udało. I dup mnie do auta i pan Hong coś nachińczył, jak te chinolce z filmów, abubuha! Rozkaz-szczęknięcie w krzewach i domkach.

Limuzyna usiłowała ruszyć z pizdami i nawet jej się udało, poszła!, wyrywając kołami żwirek wysypany jeszcze przez poprzednich właścicieli mojego domu, ale, no cóż, bądźmy szczerzy: Ślepnir też jest po coś. Rozległ się klang, potem drugi, a potem pojazd, hm, zadymił, ujechał kawałek, fakt, ale do dupy pojechał, bo Ślepnirek, złoty chłopiec, cudowne dziecko na cudownych "pożyczonych" NATO-wskich podzespołach, nie dość, że odkręcił większość śrub na tylnej osi w kołach, to jeszcze, niech mnie diabli, jeśli wiem jak, odkręcił miskę olejową i wszystko, co tam było pod spodem, z pancerną płytą z tytanu włącznie. Wiem, bo została na placu, ale o tym później.

Siedząc w aucie i szamocząc się chyciłem kilka szlagów w gębę, technicznych, tak zwanych, lep na ryj, bo ci bomber-mani bez szyj, tak właśnie sobie radzą z tematem lekcji: "Osobnik nie chce wejść do auta, z całych sił usiłuje wyjść i ogólnie opiera się przed porwaniem" - walą w ryj. No, to jak już mi się kilka wyłapało, to pan Hong uniósł palec, że łaskawie mogą przestać mnie napierdalać i, napierdalać, owszem, przestali - ale puścić, nie puścili. I pan Hong, chińczy nie wiem co i do kogo, bo patrzy przez okno. A kierowca daje w pizdę, nieszczęśliwie, bo jak wykręcał u mnie z placu, to mu tylne koła z działań pieska odpadły i jak nie jebło to auto tyłem na ziemię!

A to środek wsi - chinol nic po polsku, karkom nie płacą za wysławianie się, autochtoni "yno po ślunsku", ja tak jako-tako w mandaryńskim (poproszę trzy cycki do mojego kaszalota, podrobione wiadro ci w plecy, makaron nie ryż, a w dupę se wsadź owoce morza), w miejscowym dialekcie ciut lepiej - plac przy sklepie i limuzyna bez tylnych kół. I podchodzi Erich, miejscowy pijaczyna, i wali z piąstki w okno tej limuzyny, kark uchyla okno, że czego?

A ten, że dochtorek to jego stary cholega, że on miał pedzieć, że mieli mu piwo kupić, ale widać zapomniołech żech, tylko un czekoł.

Karki się zdezorientowały, więc wykorzystałem moment i kopnąłem z niezawiązanego buciora jednego w skroń i usiłowałem spierdolić przez drzwi, ale drugi kark sprzedał mi kontrolną bombę z całej pety w ryj i się uspokoiłem - ale drzwi nie zamknąłem, a i oni chyba w natłoku wydarzeń uznali, że przez przymknięte drzwi im nie spierdolę.

I jak tą limuzynę zobaczyła Krystyna, młodsza córa Czerwca, to już tam była. A to takie biedne, z nosem jak dwie klamki od zakrystii zespawane razem, dziewczę, nieco zdesperowane, ale poza tym kinolem, całkiem niebrzydkie. Ćwiczy z Chodakowską. I ona już, w tych obcisłych gatkach do yogi, dupsko przylepione do szyby. Suka w rui, drodzy państwo, szczerze mówię i nie bujam. I ciągnie za klamki, nie bujam naprawdę, moje drzwi niezamknięte, Krystyna czy jak jej tam już w środku i niech mnie drzwi ścisną, jeśli nie poczułem przez bawełnę z lajkrą słodko-lepkiego zapachu dwudziestotrzyletniego, głodnego jak tabor cygański na pustyni, cipska. Cała wieś widziała, że Czerwcówna już w limuzynie, to się zrobiło nagle cicho.

Chciałoby się rzec, że jeden kark jej udostępnił wartownika do patrolowania krainy melasy, nurka kisielowego albo choć diabła do rajdu przez błoto, ale wzięli ją z podpierdolki i technicznym podczaszym ją na kwadrans wyleczyli z chcicy i z tego co wiem, wyjechała niedługo potem do Reichu i tam znalazła amatora. Ale zanim...

Karczycha i chinolec zadzwonili po posiłki, ale mnie nie zgarnęli, tylko trochę mnie jeszcze oklepali, jednak przy przepakowywaniu z auta do auta, udało mi się spierdolić. Biegłem jak porąbany przed siebie, aż dobiegłem do ruin w lesie gdzie się zgubiłem i znaleźli mnie jacyś leśniczy czy gajowi, niepocieszeni, że ktoś im przeszkadza w piciu wódki i robieniu chuj wie czego w namiocie. Odwieźli mnie potem pod sklep, gdzie przy limuzynie bez kół warował Ślepnirek.

Po przykręceniu kół, auto zawiozłem i pchnąłem panu złomiarzowi, któremu niebieskie ślepia rozjarzyły się jak płonący radiowóz na sygnale. Wtedy też nabyłem pierwszą giwerę, właściwie dwie, właśnie, wcześniej jedynie spokojnym pacyfistą będąc. W sumie, limuzyna za starą strzelbę i jakieś przedpotopowe gówno to jak siekierka na kijek, aaaale...

Tak się to skończyło, że leżałem parę dni i się kurowałem, ba, marzyłem o sąsiadce, pani Sewittz, i o jej wybrzuszeniach, podkręcając pulsacje na ssaniu na maksimum, wyobrażając sobie to, co w takich sytuacjach się wyobraża. Co za historia.

Ale bo ja nie o tym.

Jak zaczęła mi schodzić opuchlizna z twarzy, i udało mi się na lewo kupić od nowo poznanych gajowych pudełko amunicji do mojej lewej, czeskiej, przedpotopowej śrutówki, chinolce chyba się uwzięły, bo prawie od razu jak wróciłem do domu, z chujowym pudełkiem w kieszeni kitla, te małe kurwie znowu usiłowały mnie porwać.

I po co mi ta strzelba, jak nienaładowana leży, amunicja w kieszeni, a chiński asasyn porywacz usiłuje założyć mi nelsona i mnie wyłączyć? Po co mi ten zasrany "pe cziści osim", jak mam do niego tylko trzy sztuki amunicji i leży w razie "W" pod poduszką?

Podziękowałem w duchu matce naturze, że uczyniła mnie takim fajtłapą, boo... Naraz potknąłem się o źle odkręconą głowę z kablami do STO i utraciwszy równowagę zwisłem kitajcowi w nelsonie, ja sto kilo on siedemdziesiąt, przeważyło go i ten zamiast, nie wiem, wbić mi igłę ze środkiem zwiotczającym, czy co oni tam robią na filmach, to nie puścił mnie, potknął się też-

I jak wyrżnął łbem w kant skrzyni, to chwalić pana, księdzu flaszkę byłem kupić, w ofierze ku opatrzności. Chinolec w moment się wyautował do chińskiego nieba. (A mnie nagle potrzeba zbrojeń naszła tak potężna, że, by na nie zarobić, musiałem komercyjnie do STO podejść. Przysiadłem nad tematem, podyskutowałem z jednym Szwajcarem i wypuściłem opierdalające petardę sex-androidy w świat, co nawiasem mówiąc przerosło moje oczekiwania i wkrótce miałem tyle kasy i zamówień, że zabawki same wpadały w ręce. Głównie złom, ale...) Kitajcowi odciąłem głowę i odesłałem wraz z tą pieprzoną instrukcją, o którą się tak pieklili, no i zrobił się spokój na parę lat.]

.

Zapomniałem o tym na śmierć.

Tak się kończy, myślałem kiedyś, historia chińskiego asasyna i limuzyny pana Honga. Tak myślałem, że się skończyła ta cała chryja.

*

Spałem w najlepsze, wtulony w cyce mojej, ha!, narzeczonej-sąsiadki, Kleo Sewittz. Było już grubo po siódmej, ale dopóki Kleo nie wstanie za kwadrans ósma, i ja się nie ruszam. Nie, proszę państwa. Żadne nic mnie nie ruszy. Nie z cycków, nie nad ranem.

Żuraw, powiedziała Kleo, lekko zaspanym głosem.

Co? Spytałem, bo mając nos w cyckach, można się zatracić w rzeczywistości i nabawić omamów słuchowych.

Żurawie, powiedziała Kleo, patrząc chyba przez okno.

W listopadzie? W Oberforst? pomyślałem, a Kleo, jakby mi czytała w myślach: Mhmm...

No, to pięknie. Nie dość, że coś się dzieje z pogodą, misie polarne zdychają z głodu, żurawie zamiast smażyć dupsko w... chuj wie gdzie, tak naprawdę, latają po Oberforst od samego jebanego ranka, Kleo przejawia zdolności, tfu, ja tego nie powiem, jakie... To jeszcze czyta mi w myślach. Ale może to ja jestem zjebany, może po prostu mi coś pod kopułą nie styka, może to dziś, a może przypadek.

Leciał, czy stał przy oknie? Pomyślałem na próbę, żeby sprawdzić, czy odpowie, ale albo wiedziała, że myślę, czy odpowie, albo nie i nici z zasadzki. Za dużo zmiennych, do chuja. Zasadź się podstępnie, niewdzięczniku, na właścicielkę najlepszych piersi po tej stronie Alfy Centauri.

Hmm... Wymruczałem.

Żurawie na ulicy, doktorku, mówi Kleo, rozbawiona. Twoje? Pyta.

Nie moje, odpowiadam, usiłując przypomnieć sobie, co zamawiałem ostatnio z aliexpress. Ale żywe żurawie?

Żywe, czy roboty? Pytam, powoli wyswobadzając się spod czaru, tfu, Kleo i jej doskonałych kul przednich. Zresztą, bez znaczenia. Jak tak będą stały na drodze, to ktoś je kurwa rozjedzie, wycieczkowiczów jebanych. Jakiś ukraiński szaleniec na fecie za kółkiem. Olałem je, a w sobotni poranek na naszej ulicy nie ma zbyt wielkiego ruchu, więc i nikt ich nie rozjechał.

Zjedliśmy śniadanie, potem Kleo zrobiła się na, słodki Jezusie, bóstwo (z gatunku tych mało inwazyjnych bóstw, do których modlą się młode kobiety nieumiejące zajść w ciążę, znaleźć dobrego chłopa lub dziewczynki z seks-biznesu), wsiadła w auto i pojechała na jeden z tych wyjazdów w stylu "nie czekaj z kolacją", a ja poszedłem do siebie. Pożegnaliśmy się w drzwiach, Kleo, jak zwykle odstrzelona jak, jak mówiłem, bogini urodzaju, ja, jak aptekarz rodem z poligonu doświadczalnego. Kleo nie zamyka domu prawie wcale, bo wie, że ja wtaczam się tam bez kluczy, a poza tym, przy jej trybie życia, noszenie przy sobie pęku kluczy... Po prostu nie zamyka swojej mini-willi, a cały świat, poza mną, nauczył się pukać i czekać pod drzwiami.

Tak, to, co Kleo wyprawia z innymi ludźmi, z pewnością wiąże się z szeroko wykorzystywaną seksualnością, łatwo się domyślić. Nie, nie przeszkadza mi to. Ma dar, coś robi dla świata. Ja też, i tu jest dylemat karczmarza i kurwy: Czy jeśli zostanie restauratorowi talerz dobrego obiadu i da go zjeść prostytutce w zamian za szybki numer na stojaka, to muszą sobie płacić, czy po prostu wymieniają się tym, co oboje stanowi przedmiot ich fachu? A tak na dobrą sprawę, ja mam codziennie jakiś numer podczas testów robotów albo, jak mam wyjątkową chęć, idę podręczyć killer-divę do stodoły. Kleo takich ciuli jak ja to może mieć na kontenery. Ja Kleopodobnych też, pod warunkiem, że sobie je sam złożę i zaprogramuję. Taka różnica, czy w ogóle jakaś opcja porównania, ja nie wiem. Mnie to nie brzydzi, co ona robi i z kim, do tego się to sprowadza. Przynajmniej nie dostaję już mandatów za jazdę bez reflektorów. Albo drzwi.

Poszedłem do swojego domu, celem kontynuacji pracy nad projektem "Match-Maker" samobieżnym SuperTurboObciągatorze na cztery osoby, cztery różne głowy, cztery systemy bionicznych rąk do trzymania browarów, z dodatkowym systemem trzymania i chłodzenia piwa, oraz dwiema wypiętymi dupkami, w razie jakby mieli przyjść goście. Projekt już na kickstarterze robi furorę wśród Amerykanów, jakiś milioner czy miliarder już zamówił czterdzieści sztuk pod sieć barów dla facetów lubiących piłkę nożną. Dostosowywane głowy pod różnych ludzi, kilkadziesiąt opcjonalnych kątów w czterech osiach, do tego prawdziwe ludzkie włosy, opcja wymontowania jednej sztuki i wejścia prawdziwej kobiety i, creme de la creme, synchronizacja obciągania z preferencjami każdego użytkownika ORAZ meczu, analiza meczu, tego kto komu kibicuje i kilkudziesięciu różnych zagrywek i odpowiadających im odczuć na kutasie. Masakra. Milion dolarów za sztukę plus instrukcja jak do samochodu Bonda.

Gdy już napisałem kilkanaście istotnych algorytmów samopermutujących, zastosowałem ograniczniki na kiloherce przy pulsacjach, nadszedł czas na sprawdzenie tematu włosów, czy wszystko w obciągatorach układa się jak należy.

Wtedy też poczułem, że jestem obserwowany. Moje standardowe przeczucie bycia obserwowanym przez to pieprzone banshee podskoczyło o level wyżej, czyli już do poziomu przedśmiertnej rozgrywki ja vs cały świat, który chce mnie zabić. Sięgnąłem wtedy pod biurko, gdzie, jak w każdym moim meblu w domu, mam przymocowany jakiś pistolet, strzelbę lub chociaż jatagan, choć to ostatnie mniej się sprawdza jak dochodzi do walki z przeciwnikiem uzbrojonym w G36 i walącym seriami po domu. Głupio sięgnąłem, bo wpadł mi w rękę ten pieprzony złom, najpierwszy z mych pistoletów, pamiętny skurwiały szajsowaty P38, nietykany od wieków, pewnie w lufie mieszka rodzina kątników albo innego plugastwa. Cóż, broń to broń, a na przeczucie lepszy gówno-gnat niż nic. Gdy już jak gdyby nigdy nic odciągnąłem kurek pod stołem i odwróciłem głowę, udając przeciąganie, zorientowałem się, że na moim placu stoją żurawie i zaglądają mi przez okno. Co jest dosyć dziwne, bo przeciętny żuraw nie staje na dwóch innych, a te dwa na trzech.

A jak mówili na antenie TRaWy, tajnego radia wynalazców, że te jebane żółte kurwiszony konstruują bio-szpiegów, to się śmiałem. Podobno komuś żółtki sprzątnęli sprzed nosa patent na... Coś, nie pamiętam już, co. Było gadane, że ktoś umarł, wskutek wybuchu pośrodku pola, wezwani na miejsce nie mogli się nadziwić, że pierdolnął niewybuch z wojny, zabijając tylko typka i jakieś ptaszysko brodzące, bo odnaleziono rozszarpane szczątki jakiejś, zdaje się, czapli, czy innego chujstwa.

No, to teraz wiemy. Nie mam numeru do nikogo z Trawy, zresztą, nikt by mi nie pospieszył z pomocą, bo jeden mniej, to więcej rynku dla pozostałych, takie realia, sorry Winnetou. Ten koleś, co go szlag trafił, pewnie też się postawił żółtym, a oni wypróbowali na nim swoje gówniane metody.

Wstałem i udałem, że nie widzę tych jebańców. Pamiętałem, że gdy przechodziłem przez ulicę, było ich sześć, więc pewnie tyle wynosił szwadron.

Wyszedłem przed dom, gotów strzelać z pistoletu do tego chujstwa i pytam, czy serio, serio chcą się zabijać, czy może sobie odpuszczą, dadzą mi spokój i się odpierdolą?

A te ptaszory jebane wszystkie odwrót w moją stronę i chińczą coś do mnie, z kontekstu zrozumiałem, że major Ping kiedyś coś tam wysłannikowi Hongowi który życzenie dowód mojej śmierci czy zmazać plamę na honorze, czy coś takiego.

No, brawo, co za idiota. I w tym celu, po latach Hong przysłał mi żurawie. Machnąłem na nie ręką i olałem, żeby pokazać panu Hongowi czy temu jego majorowi Pingpongowi, gdzie mam jego i jego niewidzialne ręce, oraz że do dziś pamiętam wpierdol, jaki mi zaserwowały te jego kukiełki, które pewnie transferują obraz na żywo temu staremu kurwiowi.

Wszedłem więc do garażu i włączyłem dżammer kierunkowy, którym zagłuszałem kiedyś miejscowe radio nadające reggae (nienawidzę reggae), a który jest tak mocny, że samochody gasną, termomiksy się resetują, a internet zwalnia w wiosce obok a w mojej, w tych kilku domach po drodze, po prostu znika. Jeden dziad przykurwił w ścianę na skuterze, bo jednocześnie na sekundę zwiesił mu się i rozrusznik, i aparat słuchowy, więc go zaćmiło na moment i jak nie przyrżnął! Koniec końców nie udowodnili mi, ale Kleo mnie poprosiła, żebym nie włączał tego za często i miał na względzie innych ludzi, co ja przetłumaczyłem naówczas sobie, że pójdę do tegoż ćwoka od reggae i sadzenia ziarna, i wytłumaczę mu, demonstrując przykład, ideę pędzącego w jego kierunku zbioru kuleczek z metalu, przemieniającego materię stałą w półpłynną, a rzeczy znane jako całości, w niemożliwe do ułożenia puzzle. W tym celu udałem się do chłopaka i pokazałem mu, co z bliskiej odległości potrafi zrobić pięć loftek, kulek średnicy dziewięć koma siedem milimetra, wystrzelonych z bliska w parę "niskich" martensów, oraz dwadzieścia siedem kalibru pięć koma sześć z regałem metalowym pełnym bezużytecznego już dziadostwa, które było do niedawna kolekcją nagrywanych samodzielnie płyt cd z muzyką, której słuchania nie sposób nie łączyć z Guantanamo i torturami więźniów.

Zerknąłem przez drzwi, szwadron żurawi się na ziemię efektownie wypierdolił i leżał bez, hm, ducha. Podszedłem sobie do stworów, pardon, robotów i pogrzebałem chwilę w elektronice. Wcale się nie zdziwiłem na widok komponentów typowych dla smartfonów, samochodzików zdalnie sterowanych, ani zestawu awaryjnego zasilania, który wyglądał, jakby miał się zaraz odpalić, bo ptak podrygiwał.

Zdziwiłem się natomiast, gdy poczułem, że tu i ówdzie ten jebany robot ma pokitrane rozwiązania, na które tylko złośliwy chinolec mógł wpaść: Semteks, termit, napalm. W zależności od potrzeb, ptaszysko mogło przepalać, wybuchać lub, nooo, palić. Broni dalekiego zasięgu nie stwierdzono.

Ptaszyska, zupełnie niewzruszone, zaczęły się budzić, więc kopsnąłem się tylko po kawałek siatki, takiej jak do bramki, którą kupiłem przed wiekami, żeby zrobić duży hamak, ale temat wisiał w próżni, odkąd Kleo ma w domu hamak i huśtawkę miłości, no i odkąd Hoffman chodzi mi po ogrodzie i chowa to, co mu danego dnia nie pasuje. I ta siatka wisiała na belce, zwinięta w chujową kulkę w stodole, która jest tuż obok. Moment zajęło mi rozwinięcie i zarzucenie, byle jak, bo byle jak, na te powoli odzyskujące rozum mimo dżammera, boty.

A sam wszedłem w głąb stodoły, pogrzebałem chwilę i wytargałem trójnóg, który ustawiłem obok nich. Z zamykanej na klucz kanciapki wyciągnąłem, bez pierdolenia się, zapierdolony chamsko m153, licencyjny amerykański CROWS. Zanim go włączyłem, wyłączyłem dżammera, i podszedłem w stronę dawnego kurnika, gdzie, o ile pamiętałem, wisiał mój Dragunow.

Żurawie zresetowały się, wyplątały z wolna i wzbiły w przestworza, to jest w niebo nad moim domem, i zaczęły krążyć, nie wiem po jaki chuj. Może ich sztuczna inteligencja odzyskiwała kontakt z bazą, chuj wie. Ja za ten czas ustawiałem system na typ, ale zapomniałem o osiach.

Już myślami byłem w zamknięciu crowsa z powrotem w kanciapce, bo lewy towar, parzy w łapki, te sprawy, a tu nagle jeden ten jebaniec leci, pikuje w stronę, oszaleję, moją!

Strzał (czwarty, pozostałe w okno Jahwe) z SWD go zdemontował w powietrzu, a to, co doleciało do pułapu crowsa, którego oczywiście zapomniałem podnieść, crows rozpierdolił na kawałki i zrobiło się bum na wysokości czterech metrów nad ziemią, co zniosło moją altankę na dom i zbiło szybę w oknie, a kawałki bota poleciały na wszystkie strony, cud, że nie dostałem odłamkiem w ryja. Gdy następny żuraw wyrwał się z klucza, już majstrowałem przy crowsie, żeby warta dwie duże setki licencyjna maszyna sama zestrzeliła te latające kurewstwa póki są wysoko i nie mają szans rozpierdolić nic więcej. Miałem tylko nadzieję, że te bezłuskowe chujstwa zasilające ten szajs, dadzą radę dolecieć i to wszystko zatłuc. Taa, jak to już przerabiałem, to coś mi się popierdoliło w obliczeniach i zrobiłem na bezłuskę, której zapas w międzyczasie gdzieś zgubiłem i została mi jedna taśma.

W tym tak zwanym międzyczasie skoczyłem za winkiel i usiłowałem dodzwonić się do Kleo, żeby ją ostrzec, w razie jakby co. Kleo nie odbierała, crows był w połowie jedynej taśmy, jaką miałem, z zestrzelonymi dopiero dwoma srakami, z czego drugi zrobił bum w powietrzu i chyba uszkodził też trzeci, bo ów zaczął spadać niczym strącony myśliwiec, i byłby może i doleciał, gdyby crows jego też nie zestrzelił w powietrzu.

Jedno jest pewne: dobrze, że ten napalm to jakieś gówno nie napalm, i że jest go w nich tak niewiele, że nawet metra kwadratowego trawnika mi nie spali. Jak ten trzeci jebnął, to łeb doleciał pod hangar i tam został.

Bądźmy szczerzy: Dragunow to fajna zabawka, ale ze mnie strzelec, jak z koziej dupy zasmażka. Jak w telewizji, dwudziestu facetów w siebie strzela i nikt nie umie trafić, dopóki nie wyjdzie z dupy bohater i nie narobi klientów koronerowi trzema strzałami z ostatniego magazynka. To tak samo ze mną. A w obecnej sytuacji, jak każdy mi patrzy na ręce, nie jest łatwo tak po prostu iść i kupić kałasznikowa, jak kiedyś, tydzień temu, miesiąc, rok. Nagle wszyscy zdziwieni, że jak do mnie strzelają, to odpowiadam ogniem, a pukawki się zużywają. Jeszcze tego brakuje, żebym do tej samej akcji na dworze, poza domem, używał tej samej... Nie, dobra. Zazwyczaj jednak, gdzieś się to gówno gubi, albo psuje, albo kończy mi się amunicja i w ferworze walki wyrzucam. Sprzedaję z powrotem. Gubię, w dziewięćdziesięciu procentach przypadków. Wypada mi u Kleo, albo wrzucam gdzieś w domu, garażu, stodole do szuflady, skrzyni, na tylne siedzenie, do puszki po farbie, wieszam na ścianie, stawiam w kącie... I zapominam.

Czwarty wybuch przypomniał mi, że muszę wymienić drzwi od stodoły, bo nie dość, że są szpetne, to jeszcze teraz jedno skrzydło wpadło do środka.

Zagadka za tysiąc punktów: Co zrobił megapająk Miękoś, burak z pajęczym downem, gdy wybuch wbił drzwi od stodoły?

Nie, nie został bezpieczny pod Roycem, gdzie siedział cały czas. Rozpędził się, wbiegł na ścianę, poślizgnął się na puszkach na półce, poleciał do tyłu, padł na plecy i erupcyjnie wybuchowo się zesrał, zaklejając całą ścianę tym swoim klajstrowato-sieciowatym kupskiem. A przynajmniej tak to wywnioskowałem z tego, co zastałem jak tam potem wszedłem. Dalej tam leżał, jak niedbale ciśnięta rękawiczka.

Nagle mój telefon dzwoni, chiński kierunkowy. Pewnie już ich całkiem popierdoliło i oprócz wybuchnięcia chcą mnie jeszcze zwyzywać. Odebrałem.

Doktorze Okropny, nazywam się Arleta Mańska-Czing i dzwonię na polecenie pułkownika Pinga.

No nie pierdol, odpowiedziałem, gdy crows znowu zagrał ogniem, robiąc "bum" żurawiem w powietrzu i rozpylając na trawniku strumienie napalmu. Chce pani coś, czy dzwoni pani upewnić się, że mnie zapierdolą te wasze żurawie?

Pragnę pana zapewnić, że atak na pana jest nieskoordynowany z żadnym rozkazem, to pan Hong pragnie zmazać plamę na honorze a my, to jest pułkownik Ping wraz ze sztabem, pragniemy przeprosić za niedogodności i zapewnić, że z naszej strony nic panu nie grozi, doktorze. Pan Hong wykradł sześć sztuk naszego super tajnego projektu...

To nie jest żaden wasz super tajny projekt, wy kurwy, skoro już wszyscy wiedzą, że to wy, powiedziałem. W tle ktoś chińczył, facetka coś odchińczała.

...i udał się do Europy, skąd, wespół z lojalnymi pracownikami, dowodzi szwadronem...

Tak, tak, żurawi. Wiem, cztery już zastrzeliłem, a piąty zaraz skróci mnie o dwie stówki. Zerknąłem na sytuację, crows zdechł, a żuraw, z jednym skrzydłem i bez połowy dupy się rozpędzał. Poczekaj, panienko, powiedziałem, wrzucając fon do kieszeni kitla. Sprawdziłem magazynek Dragunowa. Coś tam jeszcze było. Chuj, najwyżej.

Stanąłem obok crowsa, wycelowałem w kształt na niebie i posłałem dwie kulki, a potem chodu za stodołę! Tam wyciągnąłem telefon i pytam facetki:

Jesteś tam jeszcze?

Ona, że tak, i pyta, że jaka jest moja sytuacja. No, kurwa. To się zirytowałem, odłożyłem snajperkę, kucnąłem pod daszkiem, schowany, i czekam, aż ten ostrzelany przeze mnie żuraw zleci. I zleciał. Grzmotnął w ziemię i nic. Pewnie trafiłem jakiś układ sterujący, albo crows go uszkodził, albo coś, bo padł bez ruchu i leży, nie wybuchając. A ostatni na niebie zawrócił i poleciał gdzieś, odleciał.

Więc ja tej babce mówię, że to jakaś kutasówa, nie mam już nabojów do crowsa, te sraki rozdupcyły moją altankę, wybiły mi szybę w domu, rozjebały drzwi od stodoły, spowodowały straty na gruby, bardzo gruby hajs, kończą mi się pestki do Dragunowa i jeszcze na domiar złego... Co?

Facetka podała mi koordynaty, wycyrklowane satelitarnie przez triangulację, gdzie podobno według chińskiego wywiadu logują się komórki zbuntowanego pana Honga i jego przydupasów. I skąd, według prawideł chińskiej sztuki wojennej, wystartowały ich żurawie, by spotkać się z przeznaczeniem na moim placu.

Tego mi było za dużo.

Wyślij mi ten koordynat smsem, a ja dzwonię do Kleo.

No i zadzwoniłem. No i nie odebrała. Odezwał się we mnie strach, że ją przejęli i jak jej nie gwałcą, to okaleczają i dostałem paranoi. Wtedy się to wszystko popierdoliło i straciłem zimną krew.

Pobiegłem po crowsa, żeby zatargać go byle jak do kanciapki i jechać ratować swoją kobietę w opresji. Po drodze, gdy ciągnąłem ten bezużyteczny amerykański szajs, potknąłem się o kawałek rozjebanego żurawia, noga mi objechała i wyrżnąłem łbem o ziemię. Crows, którego nie puściłem, wypadł z trójnogu i spadł mi na udo, powodując, że - tu nie można się dziwić, ja sam nie jestem zdziwiony - poszczałem się w portki. Zwyczajnie, z nagłego bólu w dwóch różnych miejscach, bo i czerep rozkrwawiony, i noga przygwożdżona do ziemi. Teraz to nawet czterolatek z zaostrzonym patykiem miałby mnie na strzała. Żaden żuraw na szczęście nie leciał w moją stronę, więc z guzem wielkości tykwy na łbie, zaburzeniami widzenia i zrzuciłem wieżyczkę z siebie i utykając, poszedłem po suche spodnie i tablet, na którym miałem namierzanie satelitarne samochodu Kleo i jej komórki.

Ciekawostka: Wpadające przez okno odłamki, niszczą wszystko na swojej drodze. Mój ulubiony SuperTurboObciągator miał w czoło wbity dziób żurawia, a tablet który leżał na stole, znajdował się w dwóch kawałkach na podłodze. Miałem już: czerwono-zielony od krwi i trawy kitel i zaszczane gacie; suche majtki i spodnie, które znalazłem na ziemi, ale zawsze coś, wciśnięte pod pachę; żadnej szansy na porządne ulżenie sobie najnowszym modelem, bo wbity dziób na pewno coś uszkodził; a na dodatek na placu leżało tyle szajsu, że MSWiA by się zesrało ze szczęścia, jakby wpuścić ich na plac i dać reklamówkę na fanty. Albo taczkę. Ale chuj z tym.

Paranoja i zawroty głowy nie pozwalały mi myśleć jasno. W jednej chwili byłem zwarty i gotowy do ataku, w drugiej stałem ze spuszczonymi, zaszczanymi gaciami na środku pokoju, trzymając się za głowę jednej z wielu Kim, i modliłem o to, żeby to nie był ten model softu, który na końcu miał błędy.

Kilka minut później miałem jaja, jak sądziłem, puściutkie, ale zwijałem się z bólu na podłodze. Czemu? STO Kim, jeden z wielu w domu, nastawiony na automat zwariował - skutek dżammera, na pewno - i gdy wyciągnąłem fiuta po skończeniu, chciał zacząć od razu od początku. Long story short, głowa poleciała w przód i wykurwiła mi w splot słoneczny, powodując moje poskładanie się na podłodze, z gołą dupą i w pozycji embrionalnej. Ze łzami w oczach.

.

Gdy się ocknąłem, ktoś, miałem nadzieję że Kleo, gładził mnie po policzku. Ale wiem, że Kleo nie było w okolicy, więc bałem się otworzyć oczy. Było ciemno, jakby w nocy.

Poczułem, że coś mnie, hm, dziwnie dotyka po ranie na głowie, i miałem zajebiście złe przeczucia.

Amelia, jeśli to ty, powiedziałem, to bardzo dziękuję za troskę, ale błagam, nie bądź pierwszą rzeczą jaką zobaczę, gdy otworzę oczy.

Zachrypnięty-piskliwy-cholernie dziwny, kobiecy głos powiedział: Chwi-leeeczkęę. A po chwileczce, dodał: No, jużuuż.

Otworzyłem oko. Czerń, którą wziąłem za noc, była skrzydłem, czy co to jest, banshee. Amelia... Zacząłem, ale urwałem, gdy czerń zniknęła.

Popatrz na mnie, zobacz, nie jestem straszna! Powiedziało to okropne stworzenie, więc jak debil zaufałem, i patrzę na nią, ukochanego potwora mojej Kleo Sewittz, który, która, żeby mnie nie wystraszyć tą swoją szablozębną, strzygowatą aparycją, przyłożyła sobie do twarzy zdjęcie Kleo w ramce. Prostokąt z twarzą Kleo, trzymany przez te dziwne łapy z pazurami, naokoło ramki te czerwone włosy w totalnym nieładzie, i ta skórzasta czerń wszędzie. Zrobiło mi się słabo.

Amelia, ee... Zagadałem, sięgając do guza. Był mniejszy, niż zapamiętałem, a rana była sucha.

Zdezorientowany potwór odłożył zdjęcie, żeby przyłożyć swoją okropną, ludożerczą, w pewnym sensie piękną, owszem, twarz, gębę, z której dopiero po chwili, przy uśmiechu, zaczynają wystawać zęby, ostre jak brzytwy. I język z kolcami. Wylizałam cię, powiedział ten zbawca od siedmiu boleści. Nie chciałem wiedzieć, co miała na myśli.

Dobra, fajnie, rzekłem, gramoląc się. Ja wstaję i idę, jadę, zapierdolić jednego żółtka. Dzięki, pa, powiedziałem, zrobiłem krok, zaplątałem o własne spodnie, które spadły mi do kolan, i wyrżnąłem czołem w futrynę, co skutecznie zatrzymało wszelkie moje zapędy na kolejny, bliżej nieokreślony czas. Banshee opatrzyło mi głowę, jakoś, krwi nie było, na szczęście, więc poprosiłem, żeby pomogła mi zdjąć gacie i majtki, i założyć nowe, które przed chwilą jeszcze tu miałem. Jedno szarpnięcie później ten kostropaty stwór trzymał w ręce krok moich gaci, który zerwał ze mnie, pozostawiając jednak nogawki na łydkach. Wyraz zdziwienia na tej przedziwnej mordzie i moja jego percepcja w full hd spowodowała, czy też dała mi znać, że wróciła mi ostrość widzenia, i, zupełnie nie wiem, dlaczego, stanął mi. Od banshee. Albo nie, nie wiem, przy. Grunt, że znowu widzę dobrze.

Oddaj mi telefon, powiedziałem, zdejmując z siebie resztki spodni i buty, i wciągając majtki i nowe spodnie. Idea, koncepcja kieszeni, jest dla banshee najwyraźniej szalenie zajmująca, bo "namiotowa ruda dziewczyna w czerni z nożami w gębie", spędziła na ziemi dobre pięć minut, wpychając łapy w kieszenie moich gaci i wyciągając stamtąd kolejne graty, oglądając je w zdumieniu.

Olałem ją i ten telefon. Poszedłem, pokuśtykałem właściwie na dwór, żeby pozbierać szajs, który wrzucałem byle jak do kanciapki, na to położyłem crowsa, przykryłem siatką, w którą zaplątały się resztki tego kurewstwa i wszedłem w głąb pomieszczenia, ostrożnie stawiając nogi. W końcu kanciapki, w rogu, trzymałem awaryjny złom -który szkoda było wyrzucić bo jeszcze mógł się przydać- w stylu pistoletów znajdowanych przez Hoffmana tam, gdzie, zapytany o miejsce zagubienia lub wyrzucenia, odpowiadałem prawdę. W stylu prototypów, które działały. W stylu zajebanego jednemu księdzu, tak, tak, sztucera sportowego. W stylu kałachów, które albo się zacięły, albo coś się im popsuło, albo skończyła amunicja. Albo coś przy nich wybuchło i nie było wiadomo czy działa. Syf, który jednak szkoda mi wyrzucić, paradoksalnie, bo całkiem dobry szajs wyrzucam cały czas, najczęściej jak policja się zbliża albo inne katokomando. Ale Hoffman je zbiera, jednak, co jest pocieszeniem. Może czas je poczyścić i, nie wiem, przestać kupować nowe? Wątpię. Zaraz o tym zapomnę.

W... Całkiem w rogu zabawki, które działają, ale mają techniczne problemy, jak erma empe ze skruszoną od wybuchu kolbą. Garand z upiłowaną lufą, który celnie wali na pięćdziesiąt metrów. Skrzynia emczwórek, dwie skrzynie amunicji, których używam jako waluta w handlu wymiennym. Diegtariew z dwoma talerzami, na tak zwany słuczaj. Jedno empepięćka, piękne, nie do dostania. Nie wezmę takiej śliczności na byle zbuntowanego chinolca pierdolca, jeszcze mu się coś stanie. Nie chinolcowi, rzecz jasna.

Pukpuk, odezwał się głos w drzwiach. Hoffman.

Czego, Alfredzie? Pytam, bo jest z niego istny kamerdyner batmana, tyle że nieumarły i człek z błota, ghul.

Nie chcesz naoliwionego empeczterdzieści? Spytał, prezentując automat.

Kurwa mać, powiedziałem. Z nieba mi spadasz.

.

Hoffmana obudziły wybuchy, wysłał na rekonesans - i ewentualne sprzątanie trupów banshee - a sam, świadom mojego dziadostwa i roztargnienia w kwestii broni, gdy już przez lornetkę dostrzegł, że żyję, przyniósł jeden z wielu niemieckich drugowojennych pistoletów maszynowych, schowanych tu i tam, a zachomikowanych przez prawdziwego Alfreda, który zostawił mi je w spadku.

Masz amunicję? Spytałem, a ghul z kieszeni wyciągnął cztery magazynki. No, to teraz rozmawiamy, powiedziałem, wychodząc z kanciapki, uważając, żeby się o coś nie wypierdolić. Prawie mi się udało, ale przed ostatecznym upadkiem i upodleniem powstrzymał mnie nieumarły, który złapał mnie w locie za kołnierz.

Masz pistolet, chłopcze? Spytał, stawiając mnie do pionu.

Gdzieś tu miałem to gówniane pe cziiści osiem, poklepałem się po kieszeniach nadaremno. Pewnie gdzieś tu leży, rzekłem, musiałem zgubić, jak się wyjebałem...

Ghul i tym razem wiedział lepiej. Podał mi rzeczony pistolet. Uzupełniłem w nim amunicję, powiedział, a pod nosem dodał: doprowadzić do tego stanu pistolet...

Spierdalaj, Hoffman. Poszukaj lepiej dragunowa i amunicji do niego, w tym całym syfie nie wiem nawet, czy mam choć sztukę gdzieś jeszcze. Jedna jest chyba w magazynku, tak myślę. Albo nie.

Wstawię ci też okno, doktorku, powiedział, podsumowując dyskusję. Pewnie jak wrócę, to domu nie poznam. A, chuj z nim, niech robi co chce, przynajmniej nikt nic nie wyniesie, bo ghul wyrwie mu ręce i zje na jego oczach.

.

Nieśmiertelne, srebrne audi miało swoje problemy, jak na przykład na tyle miało łyse koła trzynastki, a z przodu prawie nowe piętnastki. Tylne drzwi sklamrowałem na stałe z autem śrubami, zaś szyby w obu były historią.

Wsiadłem i od razu wysiadłem, bo nie pojadę sam na rozpierduchę, która w dodatku nie wiem gdzie jest, bo koordynaty mam na telefonie, a telefon razem z resztką gaci - w łapskach banshee.

Ameliaaaa! Zawołałem, i w rozjebanym oknie pokazała się rozczochrana, uśmiechnięta głowa. Wskazała na siebie palcem. Tak, ty! Łap mój telefon i chodź! Dostaniesz jeść.

Pół-baba, pół-namiot wypadła przez rozbite okno, spadając na twarz, po czym uniosła się, niczym foka w wodzie, do pionu i podleciała do mnie, dając mi telefon.

Był, oczywiście, na resztce baterii. Banshee wykonało lub odebrało chyba piętnaście telefonów z Kleo, każdy po minutę lub dwie, a o czym rozmawiały... To nawet pewnie pan bóg nie wie i nie chce wiedzieć. Sprawdziłem koordynaty z chińskiego smsa, oczywiście niedaleko, oczywiście jedna droga dojazdowa, oczywiście, kurwa, pewnie już się okopali. I nie wiem, co z Kleo, ale pewnie żyje, skoro odebrała i gadała z namiotem kilka razy. Pewnie tak. Podłączyłem telefon do ładowarki w zapalniczce, otworzyłem drzwi dla banshee, wyjaśniłem koncepcję wsiadania i podróżowania, i przypiąłem pasami.

Jak nas nie zatrzymają, to będzie zaiste cud. Szmajsera wrzuciłem za siedzenie, gdzue leżał od poprzedniego razu mauzer i pojechaliśmy.

Mule stojące przy drodze chyba wyczuły, że jadę z banshee, bo wyszły wszystkie nam pomachać, a Amelia kwiczała z zachwytu na widok koleżanek. Albo chuj wie po co wydawała takie dźwięki. Mule machały i szczerzyły zęby, co wyglądało zaiste strasznie.

Zadzwoniłem do Chin i poprosiłem o apdejt danych, i dostałem te same koordynaty co wcześniej. Przez lunetę zobaczyłem, że jest ich tam, jebańców, trzy samochody, w tym dwa suvy i jeden van transporter z anteną na dachu. Pewnie już wiedzą, że jadę, albo może nie, bo nadjechałem na przełaj, od północy, przez pola, a oni zdawali się patrzeć na południe, gdzie jest mój dom właśnie. Zatrzymałem się przy zagajniku dzikich brzózek i postanowiłem, że ich trochę poobserwuję, zwłaszcza, że zauważyłem czujki z automatami i radiem. Sześciu, plus pewnie dwóch lub czterech w centrum. To dziesięciu. Jeden z tych suvów wyglądał jak ten Kleo, chuj wie, czy to jej, blach z miejsca gdzie byłem, nie widziałem.

Myślisz, że mają Kleo? Spytałem banshee, które z zainteresowaniem oglądało stonkę ziemniaczaną, która chodziła po desce rozdzielczej.

Amelia pokręciła głową, najprawdopodobniej żeby dać mi szczerą odpowiedź, że owszem, nie, nie myśli, że mają Kleo, bo nie myśli wcale, bo jest tępym obiciem z fotela z głową aktorki porno po przekopaniu okutym butem przez dział ksiąg zakazanych w Hogwarcie.

Ach, Kleo, Kleo, gdzie się podziewasz? Pytałem sam siebie, gdy nie odbierała telefonu. W stercie śmieci z tyłu znalazłem mauzera z lunetą, którego wciąż nie oddałem do muzeum, bo w sumie chuj z nimi. Jeszcze zaczną pytać, czy coś jeszcze mam, i oddam im wszystko, i po co mi to?

Obserwowałem ich dosyć chwilę, gdy dostrzegłem, że otwierają się drzwi suva i wysiada z niego jakaś blondynka, idzie sztywno do transportera i tam, co widzę bardzo dobrze z mojego punktu obserwacyjnego, kolejne karki schodzą z czujek i biorą ją w obroty, patrz: Seks zbiorowy, grupowy, trójkąt. Świeże chłopaki biorą gnaty i idą w wysokie zboże.

Dotarło do mnie, że chyba czegoś nie rozumiem.

.

Zadzwoniłem do Chin, gdzie okazało się, że owszem, żuraw jest tam właśnie, gdzie niby się ostatni raz logowały, komórki karków też, ale pana Honga już nie. Przemieścił się, może, albo wyłączył telefon. A do mnie nie dzwonili, bo chuj mi w dupę.

Amelia spytała, która godzina, więc zanim zdążyłem doznać szoku, odpowiedziałem z automatu, że wpół do czwartej. No i na chuj mi to było, banshee wykonało manewr wysiadania bez rozpinania pasów i odleciało w chuj, bez słowa. Czy wrzasku.

Zostałem sam. Ja, rozładowany telefon, karki i żuraw, brak pana Honga. Ledwo żyję po ataku żurawi, siedzę w rozjebanym aucie i przez stuletni karabin obserwuje typków z bronią, którzy w czterech czy ilu ruchają jakąś blondynkę.

Pomyślałem, że czy pan Hong jest, czy go nie ma, wróci czy co, nie będzie mnie tu żurawiami usiłował rozdupcyć, idę zepsuć im tę imprezę, zanim oni zepsują mi humor do reszty.

I tak jak patrzyłem przez lunetę, tak zacząłem ciągnąć za spust. Dwóch idiotów trafiłem, zanim się połapali, a pozostali nie wpadli chyba, skąd idą strzały, bo tamci na ziemi nie mieli już jak odpowiedzieć. Domyślili się chyba jednak, że od strony lasku.

Zza siedzenia pasażera wyciągnąłem kilka łódek, które powrzucałem do kieszeni, w razie jakby mnie ogniem rozdzielili z moim szmajserem.

Następny strzał już posłałem w głowę jednego z trzech, chyba dowodzących, typków, i jego kaczan rozprysnął się na szybie od strony pasażera w vanie. Fajnie się złożyło, bo zaczęli na ślepo napierdalać w moją stronę, ale ja już biegłem, skulony, z mauzerem w ręce i szmajserem przewieszonym przez ramię, z magazynkami upchanymi w kieszeniach, z dala od samochodu, celem zajścia ich od prawej flanki. Następne strzały oddawałem z przyklęku, trafiając w bok jednego strzelca i w szyję drugiego. Dwa strzały poszły panu bogu w okno. Dwie łódki gdzieś zgubiłem po drodze, albo zostały w aucie.

Zostało sześciu: dwóch chyba w vanie, dziewczyna z nimi, czterech widziałem, jak usiłują iść w moją stronę, to znaczy tam, gdzie, jak sądzili, jestem.

Kapeczkę się przeliczyłem, bo jeden miał podwieszany granatnik i moje audi przeniosło się do czasu przeszłego, zabierając ze sobą kawał historii i sporo sprzętu. Szkoda. Może magicy od Malinki coś wyklepią. Podbiegłem kawałek bliżej żeby oddalić się od strzelców, i zbliżyć do samochodów. Poprawka, tu było jeszcze dwóch, którzy przypilili mnie ogniem do ziemi, co zmieniało mój stary brak planu na nowy, więc poczołgałem się jeszcze dalej, pozwalając im tracić amunicję, jednak nie widziałem, czy się nie zbliżają... Zaryzykowałem więc wystawienie głowy na chwilę, i serią ze szmajsera przeniosłem dwóch fajfusów do krainy wiecznych łowów i podbiegłem pomyszkować przy zwłokach, bo ciekaw byłem, w co ich ten zjeb Hong wyposażył.

Gratulacje, jakiś ruski pistolet, super, wziąłem, zrzuciłem kitel i zamieniłem na te ich szelki. Ten frajer miał jakieś chuj wie co, karabinek bullpup i dwa magazynki. Wiedziony idiotycznym odruchem, wystrzeliłem cały magazynek w idących frajerów, a następne dwa w bliższego suva, który stracił dwie opony i wszystkie szyby. Zasrańcy znowu zaczęli do mnie strzelać, więc ja usiłowałem wcisnąć im samochód w linię strzału, co udało mi się o tyle, że te chuje podeszły bliżej, korzystając z osłony, jaką dawał ten pojazd właśnie.

Tyle, że ja już wtedy byłem za nimi. Obszedłem, no, obczołgałem cały tabor, stanąłem bezpiecznie za ich plecami i pociągnąłem trzydziestodwunabojową serią ze szmajsera. Skosiłem wszystkich, wkurwiony coraz bardziej całą tą sytuacją: Że z samego rana te jebane żurawie, że to całe wybuchanie, te drzwi stodoły, utrata całej taśmy amunicji bezłuskowej, te okno, moje zaszczane gacie, mój jebany tablet, moje audi (no, dobra, przez przywłaszczenie, ale moje), ten brak Kleo w tym wszystkim i ten jebany, zbuntowany, żółty palant. I mój SuperTurboObciągator! Mój najlepszy jak dotąd model! Moje, rzekłbym, ukochane dziecko, przy założeniu, że można tak powiedzieć o urządzeniu, w które włożyło się tyle czasu, serca i pieniędzy, skonstruowane tylko po to, by można było wkładać w nie kutasa. Coś czułem, że to może nie być najlepsza metafora, ta że to moje dziecko, ale co z tego?! Miałem prawo być wkurwiony. Rozejrzałem się, po czym składaną kolbą niemieckiej myśli technicznej zapukałem w bok vana i, żeby udowodnić sobie, że nie jestem idiotą, przykucnąłem po drugiej stronie pojazdu. Miałem nosa, bo rozległy się strzały, jakiś niewątpliwy geniusz postanowił ogłuchnąć i pojechał serią z karabinu maszynowego wewnątrz zamkniętego pojazdu.

Wydałem z siebie dźwięk w stylu "uułeech", i zasymulowałem upadek, siadając na ziemi z pistoletem w ręce. Okazało się, że mam więcej szczęścia niż rozumu, bo jeden niedobitek, który musiał czaić się w polu, zechciał podejść bliżej, by strzelić mi w plecy, ale drzwi vana rozwarły się na całą szerokość i seria z automatu posłała go do piachu, zanim kark z kałachem się zorientował, do kogo strzela.

Zdjąłem go strzałem ze zdobycznego pistoletu który ściągnąłem z trupa chwilę temu, gdyż szmajserowi brakło amunicji, w sumie nie wiem, gdzie się podziały magazynki, a nie chciałem, żeby i mnie zdjął ten żłób z kałachem.

Wyłaź! Powiedziałem, świadom, że jest tam jeszcze jeden pajac, wielki kark z małym kucykiem, w podkoszulku i prążkowanych gaciach. Wyłaź, to ci nie wrzucę tam granatu! Masz szansę przeżyć! Gdzie Hong?

I ten idiota wystawił rękę z pistoletem, żeby mnie na ślepo ostrzelać, mnie. Mnie. M-N-I-E.

Złapałem go za tą pukawkę i strzeliłem z przyłożenia w rękę, oddzielając palec wskazujący od reszty ciała, a spust od pistoletu. Do dupy sobie teraz postrzelasz! Ale mu powiedziałem, noo... Taki ze mnie mówca-orator.

W całym tym zamieszaniu zapomniałem o tej nieszczęsnej dziewczynie, którą tam wcześniej widziałem, złotowłosej siksy, którą najpewniej porwali dla zabawy. A która teraz zorganizowała się w sobie i poprawiła serią z upuszczonego wcześniej -przez zabitego przeze mnie kolesia- kałacha w drugiego typka, który trzymał się za rękę bez jednego palca.

Ej, mała, żyjesz? Spytałem, przezornie nie wchodząc do vana, świadom, że może się dziewczynka nie chcieć poznać z ewentualnym wybawcą.

Ży... Żyję. Powiedział głos, zdecydowanie dziewczyny, dziewczynki może. Odgłos upuszczanego kałasznikowa na wyłożoną sklejką podłogę vana. To już coś.

Idę sprawdzić, czy wszyscy nie żyją. Nie strzel mi w plecy, dobra? Powiedziałem głośno i wyraźnie, i oddaliłem się po łuku, w razie jakby co. Za nietkniętego kulami suva, którego wziąłem wcześniej za merca Kleo, zrzuciłem moje pukawki, obie właściwie puste lib prawie puste, zostawiając sobie tylko ten dziwny ruski pistolet, który już mi się spodobał. Zdjąłem te ich kurwa szelki, z niepozapinanych przez niechlujstwo ładownic i tak wypadły moje magazynki do szmajsera. Chuj. Pistolet na boku miał ГШ-18, w domu sprawdzę, co mi się trafiło. Szedłem z bronią w pogotowiu, szukając trupów w wysokim zbożu. Jak mnie postrzelą, poplamią tylko podkoszulek, he, he.

Kilku musiałem dobić, niestety, bo szkoda nabojów, a noża nie miałem - został w wysadzonym audi. Zebrałem cały cokolwiek wart szajs, nauczony doświadczeniem, że po co ma się marnować i kto inny ma znaleźć? Musiałem dwa razy obrócić, żeby wszystko zgarnąć, i zrzuciłem cały szajs obok mojego. Znalazłem też dwa pudełka do szmajsera, które musiały wypaść jak obszukiwałem trupa. Wszystko obszedłem dwa razy i zniosłem pod suva, którego, aż dziwne, nie trafił żaden pocisk. Cud.

Ej, mała! Zawołałem.

Co? Spytała, wysuwając głowę z vana. Rozczochrane to takie, ale młode, nawet przyjemnie spojrzeć.

Ej, gdzie jest ten żółty cycek? Spytałem.

Odpowiedziała, że ona tego całego Honga, jeśli o niego mi chodzi, to na oczy nie widziała, że wracała z imprezy z którymś z tych typów, były jakieś piguły, nic nie pamięta, tyle tylko, że odkąd ją tu przywieźli, co najmniej od czterech godzin, cały czas ją ktoś ruchał. Co jest okej, bo na tych pigułach, miała cały czas chęć, zresztą dalej ma, i co z tym fantem zrobimy? I już tyłem do mnie, już nie mam nic do gadania

Spytałem, ile ma lat. Odpowiedziała, że dziewiętnaście, a ja nie uwierzyłem, ale nie wyglądała na mniej niż siedemnaście, więc w sumie, co mi tam. Musiałem trochę popluć.

Okazało się wtedy, bo rozmawialiśmy w trakcie, że ma na imię Sonia, i właściwie nie musi nigdzie wracać, bo nie, i że zadzwoni do starych kiedyś tam, bo oni w Niemczech ciągle i mają ją w dupie, jak ona mnie teraz, haha, taki żarcik sytyacyjny, i że ogólnie to spoko że ją uratowałem i jej pomogłem, teraz ona i ja braterstwo krwi, więzy na całe życie, ona będzie wszędzie za mną łazić i tak mi się odpłaci (mówi to, rytmicznie nacierając na mnie, stojącego w drzwiach vana, pośladkami, a raczej tym, co jest pomiędzy, a czego nie spróbowali nawet, chuj wie czemu, tamci), że już zawsze będziemy razem, ona i ja, ja i ona, i Kleo, dodałem, ona też, że Kleo, i że to superaśnie.

Gdy w końcu, głównie przez myśl o Kleo finiszowałem, wziąłem telefon jednego z tych trupów i wykręciłem jeden z dwóch numerów, które znam na pamięć. Pomogłem dziewczynie wyciągnąć trupy z auta, żeby mogła położyć się na podłodze. Nie wiem, chyba zasnęła, albo uprawiała pilates.

Kleo Sewittz odebrała po trzecim sygnale. Wcześniej nie odbierała, bo była zajęta, terapia dla zbyt zamkniętych w sobie par z problemami i ściszony telefon -a ja, idiota, myślałem, że się z kimś rucha, zresztą, zganiłem się w myśli, przyganiał kocioł garnkowi, co z tego jeśli, pomyślałem- z zajęciami praktycznymi potem -aha!- i że jak oddzwaniała, to odebrało banshee i umówiła się z Amelią na piknik później. I jak mi mija dzień?

Spytałem tylko, gdzie jest, i czy nie ma tam jakiegoś azjaty w okolicy, a jak jest, to niech go ma na oku, ja zaraz przybywam z odsieczą. Kleo Sewittz odparła, że ona się żadnego chińskiego wywiadu ani psychopaty nie boi, ale że poczeka grzecznie na mój przyjazd, nie zostając z panem Li sam na sam, i podała mi adres.

Pan Li... Pan Hong, który najpierw chciał mi zrobić drugą dziurę w dupie, a potem zabić moją narzeczoną? Ten pan Li, taki pan Hong taki sprytny? Żurawie wybuchowe, a potem co?

Może faktycznie był niepoczytalny?

Zadzwoniłem do Hoffmana, który odebrał od razu, jakby czekał. Powiedziałem mu o audim, o dużej ilości świeżo martwych mężczyzn i o tym, że mi absolutnie nie będzie przeszkadzało, jak sobie któregoś przystojniaczka przygrucha do nieumarłego jebania w nieumarłą dupę, może nawet dwóch, albo i wszystkich, tylko ma najpierw przyjechać sam lawetą, i może trzeba będzie obrócić trzy razy...

Bo ja biorę suva, a zostawiam ci drugiego i vana z dziurami po kulach, i spalone audi. I trupy, dodałem.

Gdy się rozłączyłem, blondyneczka stała obok mnie i mogłem się jej przyjrzeć.

Wyobraźcie sobie... Kleo Sewittz. Już? Młodą, nastoletnią Kleo Sewittz. Już? Ubraną jak na imprezę tu obcisłe, tam obcisłe. Błękitna sukieneczka, taki baby blue. Majtki? A po co? Mniejsze cycki i mniejszy tyłek, trochę. Widać, że to jeszcze urośnie. Macie obraz?

Trudno uwierzyć, że takiego aniołka od rana obracało dziesięciu typów, na jej własne życzenie? Tak? To słabą macie wyobraźnię.

Myślę, że Kleo ją polubi.

Chcesz jechać ze mną poznać Kleo i załatwić Honga? Spytałem, pakując do suva gnaty. Suv, Ssang yong czy coś, miał kluczyki w stacyjce, więc odpalił od razu.

No pewnie, że chciała jechać. Dobierała się w trakcie, i musiałem jej dać po łapach. Kilkakrotnie. No, ileż można?

Ty zawsze tak masz, czy tylko dzisiaj? Spytałem. Powiedziała, że bardzo często. Rozważam klonowanie i zalanie świata tym modelem. Ciekaw jestem, co Kleo powie.

.

Na miejscu, w oddalonym o sto dwadzieścia kilometrów luksusowym spa, mój, najwyżej kilkuletni luksusowy suv, był z tych wszystkich bryczek na parkingu prawdopodobnie najstarszy, a na pewno najtańszy. Komuż to Kleo udziela tych wszystkich terapii?

Poszedłem spytać o Kleo. Typek w recepcji, gówniarz, powiedział, że mam spierdalać. Gdy zaproponowałem mu napiwek w wysokości dwustu złotych za pomoc na dworze, wyszedł za mną. Przyłożyłem mu gnata do jaj i szczerze mi wyznał że kwadrans temu panna Sewittz w eskorcie trzech dżentelmenów, w tym jednego Azjaty i dwóch typowych karków, udała się na prywatne konsultacje na wzgórzu nieopodal, dwa kilometry dalej. Wskazał palcem kierunek.

Zadzwoniłem na jej numer i dałem typka do telefonu. Co mam mówić? Spytał cicho.

Halo? Rozległ się głos Kleo. Uff, tyle dobrze, że żyje.

Spytaj, czy ma dość ręczników. Spytał.

Nie, dziękuję serdecznie, mam trzy, w zupełności mi wystarczy.

Spytaj, czy ruda wie, jak ją znaleźć. Spytał.

Wie, oczywiście, ale trochę się spóźnia, trochę się boję.

Rozległ się plask i mam nadzieję, że to nie była twarz Kleo.

Doktorze, ty chuju, jak to ty, mam twoją kobietę, jak z nią skończymy, przyjedziemy po ciebie i skończymy robotę.

Aha, aha, daj mi się umalować, powiedziałem. Niewinną dupkę porywasz, żeby zmyć plamę na honorze... Idź, ty. Zaraz cię dojadę.

Jestem dziesięć kilometrów na północ od twojego domu!

Aha, aha. Na pewwwwno. Teraz, to tam jest ghul z lawetą, ale tego mu nie powiem.

Wiesz, gdzie to jest, gdzie ona jest? Spytałem farfocla. Wiedział. Spojrzałem na niego. Biedaczysko, mógł nie wodzić wzrokiem za Kleo, srać akurat jak wychodziła, cokolwiek. Ale nie. Ciś do tyłu, prowadzisz do wzgórza. Nie dotykaj pukawek, pogroziłem mu palcem. Jak będziesz grzeczny, ona ci obciągnie, wskazałem tym samym palcem małolatę na przednim siedzeniu, która z uporem maniaka sięgała ku moim spodniom. Albo jeszcze coś, jak doprowadzisz nas najkrótszą drogą na to wzgórze. Dokąd? Zabierz ręce, słonko!

Wskazał że mam olać drogę i cisnąć prosto na wzgórze, wprost, a za tym wzgórkiem o, tym, jest drugi pagórek, i to o niego chodzi. Drogą dojazdową jest kwadrans, bo ruch uliczny, mówił chłopak. Tak - najwyżej trzy minuty. Gdy dojechałem tym wcale nie takim badziewiem z Chin na krawędź pierwszego pagórka, czteroosobowa impreza na dwóch parchów trzymających walczącą Kleo i jednego żółtego kurdupla zrobiła zwrot o sto osiemdziesiąt stopni, najwyraźniej nie spodziewali się, że zobaczą swój wózek.

Zadzwonił jeden z telefonów, które znalazłem przy zwłokach. Odebrałem, symulując gruby głos.

Taa?

Czy ja wam kazałem przyjeżdżać, wy debile, odstraszycie pierdolca, przerazi się i chuj będzie z zemstą! Nie dostaniecie premii, wy skurwiele! Ryczał do słuchawki mały, żółty człowieczek. Spierdalać!

Podaj mi ze dwie pukawki, rzekłem do chłopca z tyłu, który, blady ze stresu i mokry jak szczur, zjeżdżał pod siedzenie. Wyrzuciłem telefon przez otwarty szyberdach.

Żółty ogóle nie zczaił, że to ja, dopóki rozpędzonym suvem nie wjebałem się w jego pojazd i nie wywróciłem go na bok, a potem w dół łagodnego zbocza. Dziewczyna na fotelu pasażera podjęła samodzielną decyzję (którą poparłem zaiste krótką lekcją -tu naciskaj, tu celuj-) i ostrzelała karków nad głowami.

Trafić cokolwiek z pędzącego auta, strzelając pierwszy raz w życiu, usiłując przy tym nie trafić dwóch z czterech poruszających się osób... Chuck Norris by się zesrał. Lepiej w ogóle nie celować w ludzi.

Karki usiłowały biec z Kleo, która od samego początku wiedziała o co biega i im zwisła, zaznajomiona z lekcją, że bezwładne, wiotkie ciało najlepiej przenosi się koparko-ładowarką.

Karki się obsrali, wyciągnęli pistolety i tak to się skończyło, że nie miałem problemu strzelać do uzbrojonych mężczyzn, co udowodniłem, zabijając obu jedną długą serią ze zdobycznego automatu, którym, jak skończyła się amunicja, z rozmachem rzuciłem, niczym młotem w Honga, który nie dowierzał.

Fajnie byłoby rzec, że kolba znanej mi firmy lub choć modelu karabinka trafiła go w czoło. Ale ani nie znałem tego, z czego waliłem, ani rzucając tym kurewstwem nie trafiłem w farfocla. Żółtek rzucił się na mnie z karate, a ja, ruchem jak z Indiany Jonesa sięgnąłem po giwerę, żeby go zastrzelić.

Pistoletu nie było tam, gdzie spodziewałem się, że będzie -pewnie wypadł podczas taranowania-, więc nie obmyśliłem nowego planu w ułamek sekundy, nie uchyliłem się i oberwałem konkretnego lacza z wyskoku kung-fu w mordę. Nie podejrzewałem o takiego skilla pana Honga. On siebie chyba też nie.

Poszedł za ciosem i wyjebał mi drugiego wyskokowego prosto w ryj, co poskutkowało tym, że całkiem się, drugi raz tego dnia, poskładałem na glebie, tylko że tym razem dostałem od razu lacza w nery i poprawkę w brzuch, takie depnięcie, że uszło ze mnie całe powietrze. Ale się nie poszczałem. Sukces.

Leżałem, zbierając wpierdol. Kleo zbierała siebie z ziemi, bo jeden z karków, umierając przygwoździł ją do ziemi swoim, a jakże, bezwładnym ciężarem. Dziewczyna i chłopak... Chuj wie, co z nimi.

Rozległ się pisk. Uniosłem wzrok - to mógł być mój ostatni raz, gdy patrzyłem w niebo, bowiem ten żółty popierdol unosił właśnie rzucony przeze mnie karabin za lufę, żeby wgnieść moją czachę w ziemię za pomocą rozpędzonej zza pleców kolby, ruchem choby drwal łupiący polana.

Na szczęście moje, lotem koszącym nadleciała kawaleria powietrzna i zdmuchnęła faceta z miejsca w którym stał. I nagle przestałem się nim przejmować i zebrałem się z wolna z ziemi, nie spiesząc się nic a nic. Kleo właśnie wyswobodziła się spod trupa i teraz szukała buta, który spadł jej podczas szamotaniny, a bez którego nie widzę jakoś tego chodu, a ona z pewnością też nie. Gdzie Kleo nie w szpilkach? Chyba w wannie. Choć i to nie wiadomo.

Gdy znalazła i potykając się raz czy dwa o wystrzelone łuski, ogółem sunąc w szpilkach przez trawiaste zbocze podeszła do mnie, mogłem zobaczyć, że mimo szamotania, turlania się po ziemi, trawie i krwi, właściwie nie była uświniona; jej biały strój był dalej biały, nieskazitelnie wręcz. Ja przejdę w świeżo wypranym kitlu po ogrodzie i niczego nie dotknę, i jest ujebany z obu stron.

Kucnęła przy mnie. Wygląda doktor jak gówno, powiedziała z uczuciem, i dała mi całusa. Całusa, po którym właśnie otrzymany wpierdol przestał mnie boleć, i drugiego, od którego dostałem trzeciej tego dnia (nie licząc tej porannej, tej z banshee i tych wszystkich, gdy małolata w podróży opowiadała mi, co robiła od rana i pchała mi ręce) erekcji.

Tęskniłem za tobą, Kleo Sewittz, powiedziałem. Kleo odpowiedziała tym samym i położyła się obok mnie na trawie. W tle nasze banshee chłeptało głośno krew zbuntowanego chińczyka. Gdy się odwróciliśmy, podniosła głowę i wyszczerzyła szabliska, oblizując mordę tym żyrafim jęzorzyskiem.

Co to za dziewczynka? Spytała mnie po chwili Kleo, gdy impreza wewnątrz auta wyszła na zewnątrz i chłopiec brał od tyłu na stojaka dziewczynę, która mogła być młodszą siostrą Kleo, patrząc po wyglądzie, ubiorze i temperamencie.

A, długa historia. Chyba się wprowadzi na jakiś czas... Powiedziałem, obserwując, jak dziewczę naciera znanym mi ruchem biodrami na sprowadzonego do instrumentalnej roli chłopaka, który musiał się mocno trzymać, żeby nie wypaść z rytmu.

Do mnie czy do ciebie? Spytała Kleo, robiąc mały wianek z porastających zbocze kwiatuszków.

Jest jakaś różnica? Spytałem. Do mnie... Uparła się, że odkąd uratowałem jej życie, jesteśmy związani krwią, czy coś.

Kleo pokiwała głową, jakby nieobcy był jej ten koncept. Co Kleo wie, a czego nie wie, oto zagadka wszechświata.

Ma na imię Sonia, powiedziałem, gdy dziewczyna kucnęła przed chłopakiem i robiła mu trick, jaki jak dotąd widziałem tylko u Kleo i u mul z klientami.

Nieźle, powiedziała Kleo ze znawstwem, ekscytując się odtąd nie mniej ode mnie.

Gdy chłopak doszedł, a po minucie czy dwóch dopiero Sonia z nim skończyła i wstała, zza jego pleców wyłoniła się Amelia i uśmiechnęła się całym zębatym i okrwawionym obliczem, od czego chłopak po prostu zaczął spierdalać w dół zbocza.

To co, jedziemy? Spytała ta mała opierając rękę o biodro, ruchem do złudzenia przypominającym Rosalie, matkę Kleo. Kleo i ja spojrzeliśmy na siebie, wzruszyliśmy ramionami i weszliśmy do auta.

Po dłuższej chwili jednak Sonia i ja wysiedliśmy, żeby pozbierać wartościowy szajs i broń z ziemi i z przewróconego samochodu. Po co ma się zmarnować, powiadam? Kleo nawróciła już i podstawiła otwarty bagażnik tak, żeby było nam bliżej.

Nie pamiętam ani przepakowywania broni z auta do auta Kleo, ani podróży. Gdy wsiadłem tam, na zboczu, do auta - po prostu się wyłączyłem.

Obudziłem się rano następnego dnia, jak i dzień wcześniej, z nosem w cyckach Kleo. Kleo wstawała, z wolna.

- Muszę jechać, doktorze, drugi dzień terapii dzisiaj.

Zabełkotałem, że nie chcę, że to niesprawiedliwe i że takie traktowanie narzeczonych powinno być zabronione w jakimś kodeksie. Kleo się uśmiechnęła ślicznie, jak zawsze.

Przecież nie zostawiam mojego doktora samego...

Zza moich pleców przede mnie przeskoczył zwinnie kształt, nieco mniejszy niż Kleo, ale równie dobrze, prawie że, ukształtowany przez matkę naturę. Zamknąłem oczy i usłyszałem oddalający się stukot kroków Kleo.

No już, doktorze, już... Powiedziała Sonia, obejmując mnie ramieniem i wtulając moją głowę między jej piersi. Nie protestowałem.

A ty, czytelniku, protestowałbyś?

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (15)

  • Kim 12.02.2018
    Nie wiem, kto ci zasmarował 3 teriblu toć nie ja. Zostawiam bez oceny, bo przeczytałam tę pulpę nieco wyrwanie z kontekstu (jestem tera na 4 jakoś). Trochę nie mój klimat ale obiecałam sobie, że dotrę co najmniej do pulpu numer 10 i mam zamiar dotrzymać słowa. Powyższa pulpa ok, w chuj długa toteż ciężko się jakoś odnieść. Ja trochę jak to czytam to nie potrafię sklecić sensownego zdania komentarza, bo przeżywam generalny szok kulturowy. Ale to chyba dobrze, bo znaczy, że tekst nie pozostawia czytelnika bez emocji. Nie wiem. Czyta się git. Może jak się przekonam do pulp i dojdę tu wraz z ciągiem części po kolei to skomentuję jeszcze raz, klecąc coś bardziej konstruktywnego.
    Pozdrowiszcza, Teriblu.
  • Okropny 12.02.2018
    Kim, drogie dziecko, pulpa to konwencja, specyficzny klimat. Tu jest malo Fantasy, więcej akcji. Bohater dostaje wpierdol. Pulpy 1-9 to szorty, krótkie teksty. Jak coś, spróbuj #11
  • Okropny 12.02.2018
    Osobiście polecam 11, 13, 15, 16, 17, 18

    Możesz czytać nie po kolei, Kim
  • Canulas 12.02.2018
    Okropny, nie no. Czasem coś wynika z czegoś. Jakaś ciągłość jest. Czasem wrzucasz: po pokonaniu tego... albo: po rozprawieniu się...
    Jak czytać, to tylko po kolei.
  • Kim 12.02.2018
    Canulas dobra cicho tam
  • Okropny 12.02.2018
    Canulas tylko że to nie zmienia sensu opowieści, już ja o to dbam
  • Ritha 22.02.2018
    "Zagadka za tysiąc punktów: Co zrobił megapająk Miękoś, burak z pajęczym downem, gdy wybuch wbił drzwi od stodoły?"
    Podaję rozwiązanie zagadki - Nienawidzę Cię Okropny! :D

    Czytam tego tasiemca ;) i podtrzymuje, że to można było spokojnie sieknąć na trzy części, czytanie ściany tekstu na ekranie męczy me oczęta :p
  • Okropny 22.02.2018
    Jeeeesu, ajm sooory
  • Ritha 22.02.2018
    Okropny, ja wiem, że Kopf był ambitniejszy, Wyspy, i Twoje inne odjechane opowiadania, a Pulpa jest dla plebsu, jest prostsza, płytsza być może, luźniejsza. Cóż... jestem widocznie plebsem, bo lubię ją bardziej od Kopfa (od Wysp nie), ale od większości innych opek i to się nie zmienia. Jest luźna, relaksująca, lekka.
    Ślepnirek <3

    "Słodziasznego głuptaska, cztery zęby na krzyż, jedno oko, niewydolność jelit i popierdywanie w kioskach" - takie psiaki też są słodkie i kochane

    "Bylem wtedy jeszcze zwykłym" - Byłem*

    "że on miał pedzieć" - tak jest! Pedzieć! :D
    "tylko un czekoł" - nawet "un" jest :)
    "I jak tą limuzynę" - tu ne powino być "tę"? (dalej tego nie ogarniam, tych ą ę)
    "głodnego jak tabor cygański na pustyni" :)


    "Podziękowałem w duchu matce naturze, że uczyniła mnie takim fajtłapą, boo (...i tu cały fragment...) Kitajcowi odciąłem głowę i odesłałem wraz z tą pieprzoną instrukcją, o którą się tak pieklili, no i zrobił się spokój na parę lat."- cały ten fragment jest jakąś taką esencją pulpowego flow. Już Ci sto lat temu w epoce opowijskiego kamienia łupanego pisałam, że mi się podoba cug na jakim piszesz Pulpę, że to jest ciąg zdań, ciąg myśli, że jest śmieszkowanie, duzo broni palnej i wybuchów. Po tej ślunskiej wsi jak nie latają Czeczeńcy, to Chinole, to Malinka burdel otworzył, to Banshee, gule, Hoffer, stodoła ze skarbami sąsiada tego co kitnął, zapomniałam jak mu było. Ogolnie - kupuje jako całość i jako osobne historie.

    "Żurawie na ulicy, doktorku, mówi Kleo, rozbawiona. Twoje? Pyta.
    Nie moje, odpowiadam, usiłując przypomnieć sobie, co zamawiałem ostatnio z aliexpress. Ale żywe żurawie?" - :) (ps. a nie flamingi? ;))

    "Przynajmniej nie dostaję już mandatów za jazdę bez reflektorów. Albo drzwi" :)

    Wiesz co. Chwalę i chwalę, a czepnę się. Przemyślenie mi się wysnuło. Ty tu w komentarzach, wypowiedziach itp, jesteś dość lakoniczny, a jak piszesz teksty/opowiadania czy jakkolwiek to nazwać, to jest tego dużo, dużo, dużo, jak w tej Pulpie powyżej, czy innych Pulpach. I wszystko ok, chwalę, podoba mi się, masz duży talent, ale brakuje mi u Ciebie czasami takiego wyciągnięcia maksimum z minimum słów pisząc. Chociaż wiesz - może nie każdy musi. każdy pisze po swojemu, tak jak lubi, ale Ty jesteś dość elastyczny, a pomimo to nie zauwazyłam u Ciebie takiego myku, żeby zawrezć cały akapit w dwóch zdaniach i żeby wyjaśniały. Ty tworzysz świat, bohaterów, budujesz to wszystko naokoło, dopowiadasz, opowiadasz, często powtarzasz coś, no i super, ale czasami brakuje mi takiego zmuszenia mnie-czytelnika do myślenia. Jakichś wymownych niedopowiedzeń, czy chociażby nie powtarzania motywów x razy. To tylko luźna obserwacja, do przemyślenia tudzież wyjebania do kosza, yo :)

    Jedźmy dalej.
    "Moje standardowe przeczucie bycia obserwowanym przez to pieprzone banshee podskoczyło o level wyżej" - nigdy nie zrozumiem dlaczego nie lubisz banshee :p
    "jatagan" - nie było takiej japońskiej bajki?
    TRaWy - to masz zapisane raz tak, a raz tak: Trawy

    "Dragunow to fajna zabawka, ale ze mnie strzelec, jak z koziej dupy zasmażka. Jak w telewizji, dwudziestu facetów w siebie strzela i nikt nie umie trafić, dopóki nie wyjdzie z dupy bohater i nie narobi klientów koronerowi trzema strzałami z ostatniego magazynka. To tak samo ze mną" :)

    Ej, ale serio, jakby to nie było Twoje, to bym nie przeczytała, bo nie lubię takich ilości naraz na kompie. Szczerze.

    Zbeszcześciłeś moje nazwisko pisząc o srajacym pająku. Bardzo, bardzo nieładnie!!!
    Napiszę o Tobie coś brzydkiego, na tw, albo gdzieś, będziesz widział :p

    "Pół-baba, pół-namiot " :)

    Dobra. Masz oczywiście 5 gwiazd, Pulpa nadal jest Pulpą, nie spsułeś jej, moje sugestie widnieją powyżej, pozdrawiam, adio :)
  • Okropny 22.02.2018
    Jatagan - nóż (guglaj), nie mylić z yattaman.

    Trawy - bo raz tlumaczę, co to jest, a potem to pieprzę, bo już wiadomo.

    Wydaje mi się, że akurat w pulpach niedopowiedzenia są raczej, hm, bezsensowne, w Kopfrkinglu, owszem, są i są potrzebne. Wyspy też mają jakieś ram, ale tu?
    Możesz mi podać przykład, o jaki typ niedopowiedzeń ci chodzi?

    Dzieki za przeczyt, za komplementa i wierność pulpie.
  • Ritha 22.02.2018
    Okropny w Pulpie chodzi bardziej może nie o niedopowiedzenie, ale o powtórzenia (powtórzeniowe lanie wody nawet), typu jakiś tam motyw, dajmy na to np. STO powtarza się pierdyliard razy w różnych kombinacjach. Czasami to się zlewa jakoś.
  • Ritha 22.02.2018
    Ej, ale ja mam lekkie zakrzywienie w strone minimalizmu na roznych przestrzeniach, wiec się nie sugeruj.
  • Okropny 22.02.2018
    Ritha wez w koncu przeczytaj ze trzy cusslery ze starej dobrej serii o dirku pittcie i potem pogadamy o powtórzeniach.
    Myślę o pulpach jako o osobnych całościach, które idą, raz lepiej raz gorzej, po kolei. Nie jako o rozdzialach jednego.
  • Okropny 22.02.2018
    Ritha ja doceniam wszelkie twoje uwagi, wskazówki itf, nawet jak nie wyglądam
  • Ritha 22.02.2018
    Okropny przeczytam. Jednak po odkryciu Nesbo, Ketchuma i mysle, że Kinga (mysle, bo dopiero jedna czytlam) mam slaba podzielnosc czytelniczej uwagi. Wsysaja mnie Panowie.
    Milo wspominam Pratcheta, ale np. jeden z Twoich faworytów - Heinlein, patrząc z perspektywy czasu, nie wzbudzil we mnie pol emocji. Zacnie pisal, owszem, doceniam kreowanie swiata, ale z biegiem czasu coraz mocniej widze, ze fantasy i ja to dwa rozne swiaty. Ja chce wyc czytajac, beczec i się trzasc (trzesc?).
    Niewidzialne potwory polecilam Nmp, mysle, ze by jej siadly :p

    Ja zawsze myślę o Pulpie, jako o całości.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania