Poprzednie częściPiekarnia (wstęp)

Piekarnia 36

Benedikt zatracił poczucie rzeczywistości, śniąc swój koszmar. Niewyraźny zarys postaci stojącej w cieniu, przypatrywał mu się czarną otchłanią pustych oczodołów, budząc niesprecyzowany wszechogarniający niepokój. Początkowo sądził, że ma do czynienia z człowiekiem. Jednak, gdy poznał prawdę, poznał prawdziwą liczbę Bestii 1850313, zrozumiał, jak bardzo się mylił. Kiedy wszystko w Wankem wyrywało się i krzyczało: „Uciekaj!”, niezdolny do najmniejszego ruchu mógł tylko patrzeć, jak nieznajomy przeistaczał się w diabelskie monstrum; w Smoka strąconego z niebios na początku czasu, o którym dawno temu uczył go katecheta.

– Wiesz, kim jestem? – zapytał Szatan.

Niemiec wypierał wszystko ze świadomości, panicznie pragnąc, jak najszybciej wydostać się ze snu. Rozgorzał ogień, coraz większy i potężniejszy, który uświadamiał mu, że każda jego cząstka, nie miał pojęcia czy była to dusza, czy ciało, została stworzona tylko po to, aby odczuwać cierpienie.

– Wiesz, po co tu jestem? – kontynuował Upadły przerażająco spokojnie, gdy tylko żar nieco ustąpił.

Przez świadomość Benedikta przepływały obrazy jego zbrodni. Ludzie, których zabił lub pędził na rzeź. Jedne ofiary zawodziły płaczem, inne błagały o litość, a jeszcze inne w ciszy krzyżowały go wyrzutami oskarżycielskich spojrzeń.

Wanke nie odpowiadał na pytania. Nie musiał. Doświadczył już tylu nocnych udręk w swoim przedpieklu istnienia… Wiedział, że nawet najgorszą i najdłuższą marę w końcu przegoni wschód słońca lub łaska potrząsającej nim osoby, aby wyrwać z objęć zabójczego letargu.

Tymczasem Władca Ciemności, raz za razem przyzywał makabryczne wizje i smagał kolejnymi falami ognia. Benedikt doznawał przeświadczenia, że tym razem jego Golgota nigdy się nie skończy i będzie trwała po kres wszystkiego. Czy tak już musiało zostać? Nie! To niemożliwe! Musiał spróbować jeszcze raz się obudzić... W pewnym momencie zaświtała myśl najprostsza ze wszystkich. Wystarczało poprosić… Nie pamiętał kogo oraz nie miał pojęcia o co, ale to przekonanie kiełkowało w trawionym żarem człowieku z każdą chwilą i nieustannie rosło w siłę. Doznał olśnienia! Modlitwa! Tyle ich wpajano mu w młodzieńczych latach na lekcjach religii, jednak coś złośliwie stawiało tamy i budowało mury w świadomości, tym silniejsze im bardziej próbował przedrzeć się do wiedzy, którą wieki temu wyrzucił na śmietnik.

– Błagam… – wyjąkał opętany cierpieniem Wanke. – Ojcze nasz, który jesteś w niebie… – Rzucił się na odnalezione wejście labiryntu zapomnianych wersów, jak tonący chwytający rozhuśtaną huraganem linę. Udało się! Wspinał się! Brukał święte słowa, wypluwając je niegodnymi ustami, aż poczuł, że katusze słabną, a powracają siły i wiara, że wszystko będzie dobrze.

Ogień zgasł. Benedikt wpadł w chłodny niebyt i teraz unosił się w jego głębinach trącany prądami nieistnienia. Chciał już tak trwać, ale siła wyporu ciągnęła bezlitośnie do góry. Spojrzał w tamtym kierunku. W ciemności ujrzał rozpuszczony wysoko w mroku blask. To on ściągał Wankego magnetyczną siłą. Nie chciał! Wiedział, że znowu będzie bolało. Próbował stawiać opór, ale na próżno.

Z pierwszym oddechem przeszedł go dreszcz, jak muśnięcie w rzece przez przepływającą rybę, po niej kolejnej i kolejnej... Początkowo było to nawet przyjemne, lecz odczucia ciągle się wzmagały i zwielokrotniły do setek, tysięcy, milionów… aż w końcu przybrały na sile tak bardzo, że zwaliły się na skazańca burzliwym wodospadem ognia.

Przerażony Benedikt otworzył szeroko oczy i zastygł w oczekiwaniu na nadchodzące cierpienie. Nie bolało! Nieopisana ulga zepchnęła na dalszy plan fakt, że z jakiegoś powodu nie mógł się ruszyć. Tłumaczył sobie, że i tak nie mogło być gorzej niż w koszmarze, z którego z takim trudem się wyrwał. Wciąż niepewny przez chwilę bezradnie wodził wzrokiem po pomieszczeniu, aż w końcu odetchnął z ulgą. Znajdował się w gabinecie stomatologicznym. Za chwilę znieczulenie powinno przestać działać i przyjdzie stary doktor Mayer, aby powiedzieć, że wszystko jest dobrze. Tylko dlaczego lustro jest rozbite? Gdy siadał w fotelu… Gdy siadał w fotelu, nie było lustra! Coś się nie zgadzało! Jęknął przerażony, kiedy walczył o wyrwanie ciała z bezruchu, czysty i zadbany gabinet dentystyczny począł zmieniać się w zrujnowaną karykaturę pomieszczenia, które pamiętał, że ktoś dla żartu wyposażył w białe meble i przyrządy stomatologiczne.

– Obudziłeś się jednak. – Słowa wypowiedziane z silnym słowiańskim akcentem, niczym uderzenie sztachetą w głowę wrzuciło Benedikta na powrót do rzeczywistości.

Juris!

Chwilę trwało, aby w końcu zakrwawiony człowiek przyciskając dłoń do zabandażowanej piersi, noga za nogą przywlókł się w pole widzenia Niemca.

– Co się stało?! – Kiedy dokończył zdanie, umysł został zbombardowany wydarzeniami z chwili, gdy tracił przytomność, niczym wyświetlany zbyt szybko film. Widział i niemal czuł, jak lodowata lina zainstalowana w ścianie porywa go wraz z Mohlem i Adrianem w górę. W uszach ponownie rozbrzmiał trzask miażdżonych kości i wrzaski agonii konających ludzi.

Poza mdłościami i niemożnością poruszenia się, żadna część ciała nie sygnalizowała Benediktowi o nawet najmniejszym urazie. Najwidoczniej szczęśliwie wyszedł cało z kolejnej niebezpiecznej przygody. Począł szarpać ze wszystkich sił niewidoczne pęta. – Kurwa! Przecież uratowałem twoją rodzinę… – Wanke zamarł, jakby nagle został potraktowany ciekłym azotem.

Może przez dziwnie zimne, mordercze spojrzenie Ukraińca, a może przez coś innego, czego nie mógł dostrzec, w świadomości pełzała obrzydliwa poczwara strachu, szepcząc cichutkie ostrzeżenie: „Bardzo, ale to bardzo uważaj na tego człowieka!”

– Uwolnij mnie natychmiast! – nazista powtórzył rozkaz, jednak już z mniejszą pewnością siebie.

– Złapałem raz łosia we wnyki, wiesz? – Zdziwiony Niemiec przysłuchiwał się mówiącemu z trudem Jurisowi, nie rozumiejąc do czego zmierza. – Ale trzy na raz, to chyba rekord?! – Ukrainiec zaśmiał się i machnął ręką, jakby powiedział świetny dowcip i w tej samej chwili zaczął krztusić się oraz kasłać, nie mogąc złapać oddechu.

Na opatrunku okalającym tors pojawiły się purpurowe wykwity. Jakiś czas, aby nie upaść, przytrzymywał się niewielkiego kredensu, i ze świstem przebitego płuca walczył o każdą, nawet najmniejszą drobinę powietrza. Zapanowawszy nad atakiem duszności, wypluł w końcu flegmę zmieszaną z czerwonymi skrzepami i odpowiadając na pytanie zawarte w spojrzeniu SS-mana, nieco spokojniej dodał: – Ten wielki mnie poharatał. Piekielnik!

– Winkler?! – Olbrzym, jako jedyny uniknął pochwycenia przez zabójczą linę. – Gdzie on jest?! Co z nim?!

– Nie umiał latać! – ponowny rechot niechlujnie zabandażowanego człowieka, przerodził się z walki o nie utonięcie we własnej krwi w zajadłą bitwę o życie. – Zepchnąłem pokurwieńca do dziury – dodał Ukrainiec, gdy ponownie uspokoił oddech.

A więc, to tak! Ten wariat z sobie tylko znanych powodów zastawił prostacką, lecz jakże zabójczo skuteczną pułapkę. Benedikt myślał gorączkowo.

Wyglądało na to, że został sam przeciw szaleńcowi. Kapral wiedział, że musi odwrócić sytuację na swoją korzyść i wierzył, że tego dokona. Często wychodził cało z beznadziejnych opresji tylko dzięki zachowaniu zimnej krwi. Tamten wieśniak, to tylko zwykły chłop, słaniał się na nogach i nie miałby szans w walce przeciw świetnie wyszkolonemu niemieckiemu żołnierzowi. Wystarczyłoby, aby uwolnił choćby jedną rękę! Kątem oka dostrzegł niewielki, medyczny organizer z przyrządami lekarskimi, z których uwagę Wankego przykuła lśniąca, nierdzewna stal skalpela.

– Tak mi odpłacasz za to, co dla ciebie zrobiłem? – Nazista spróbował zmiękczyć wroga i uderzył w przyjazną strunę. – Alex powiedział mi, że uratowałem twoją rodzinę i że chcesz się odwdzięczyć… – ostatnie słowa zgasły na ustach hitlerowca, gdy ujrzał wyraz twarzy przyglądającego mu się człowieka.

W ciągu jednego mgnienia oka, namiastka dobrego humoru opuściła pokasłującego i obficie broczącego krwią Jurisa. Twarz, która wpatrywała się w unieruchomionego Niemca, zmieniała się w monstrum z niedawnego koszmaru.

– Co, ty…?! – Słowa padały jak salwy plutonu egzekucyjnego. – Co dla dla mnie zrobiłeś?! – Szatan z wizji zbliżył zakrwawioną rękę i przemalował na kolor osocza białe blizny zdobiące oblicze Wankego.

– Jesteś diabłem?! – Benedikt balansował na krawędzi dwóch światów, rzeczywistego i… tego drugiego.

– Gdybym nim był, miałbyś szczęście. – Mrok i złowrogi obraz zionął z oblicza, które wydawało się, że za chwilę pochłonie swoją ofiarę. – On nie mógłby zrobić tego, co ja zrobię. – Na niedowierzanie malujące się na twarzy Niemca, dodał: – Wiesz, jestem twoją pokutą. Szansą na zbawienie. Rozumiesz?

– Ale…

– Moja żona miała taką delikatną dłoń, – naziście nie było dane dokończyć zdania – a zdołała oznaczyć cię na resztę życia.

– Nawet nie wiem, kim, kurwa, jesteś! – skomlał Wanke. – Też mam żonę i córkę! Uwolnij mnie!

– Ale, ty możesz odejść w każdej chwili, ja cię nie trzymam. Hitlerowiec zrobił zaskoczoną minę. Wankemu zdawało się, że szalony człowiek mówił do niego w starym nie rozszyfrowanym jeszcze przez naukowców, dawno wymarłym języku.

– Zobacz – drwił Juris i ręka Benedkita została uniesiona tak, żeby mógł ją widzieć. Puszczona opadła bezwładnie, jakby należała do nieboszczyka. To samo stało się z drugą kończyną.

– Czujesz smród? – syk węża zatruł jadem przerażony umysł Niemca.

– Nie! To nie jest prawda! – Mózg Benedikta uparcie nie przyjmował makabry, którą rejestrowały zmysły.

– Kiedy z tamtymi wpadłeś w moje sidła, skręciłeś kark! – W głosie Ukraińca, a może to był demon, który przyjął postać człowieka, dało się wyczuć nutę głębokiego żalu. Jakby plany, które dręczyciel miał względem SS-mana, rozsypały się niczym świąteczna bombka, zanim ozdobiła wymarzone drzewko bożonarodzeniowe. – Jesteś teraz tylko rośliną! Rozumiesz?!

– Nie! Niech to się już skończy! – Wanke nigdy tak bardzo nie marzył, aby się obudzić. – To nie może być prawda! Czego mnie męczysz?! Czego chcesz?!

– Czego chcę?! – Juris zbliżył twarz do ucha sparaliżowanego człowieka. – Kiedyś chciałem zobaczyć wyraz twojej twarzy, gdy będę powoli wbijał w ciebie ostrze. – Pokazał Wankemu pokaźnych rozmiarów sztylet. – Chciałem widzieć, jak krwawisz i wyjesz z bólu. Później pomyślałem, że sprawię, abyś błagał, bym zamiast ciebie zabił kogoś innego, choćby twoją żonę i dziecko! Ale teraz zobacz… – Oprawca ponownie podniósł bezwładne ramię zszokowanego człowieka. Tym razem jednak sprawne ruchy imponującego noża pozbawiły ubranie rękawów.

– Co robisz?! – Pytanie zdominowała panika ogarniająca resztki świadomości.

– Ciii… – Drut zacisnął się ciasno na bicepsie, niemal zatrzymując na kości. – Telefoniczne kable są najlepsze – wyjaśnił cicho człowiek w rosyjskim mundurze, po czym kilka pewnych pociągnięć majchera odcięło bezwładne przedramię w stawie łokciowym. – Krew nie będzie leciała. Widzisz?

– Kurwa! No, co ty…? – Wanke wiedział, że gehenna, w której tkwił musiała być kolejną fazą jego koszmaru.

– Ratunku! Słyszy mnie ktoś! – Brutalną rzeź przerwał krzyk Kugelgena.

Adrian żyje? Pytanie przemknęło przez przytłoczoną wydarzeniami głowę Wankego, który przyglądał się, jak w okaleczonym miejscu pojawią się leniwe krople krwi.

W tym czasie Ukrainiec zachowując stoicki spokój, poczłapał do pomieszczenia z plakietką „Toaleta” i rzucił groźnie: – Chcesz, żebym ci też coś odciął? – Machnął ostentacyjnie swoim trofeum do wnętrza niczym wściekły ksiądz kropidłem, święcąc wszystko czerwonymi kropelkami. Kiedy wrzaski ucichły, z hukiem zatrzasnął drzwi.

Benedikt nie czuł bólu. Oglądał bez słowa swój osobisty horror, przyglądając się kikutowi ramienia. Gdy Juris wrócił po uciszeniu Kugelgena i zajmował krzesło obok, Wanke bezmyślnie śledził precyzyjny lot i lądowanie w akompaniamencie brzęku instrumentów medycznych na szafce obok własnej, utraconej chwilę wcześniej kończyny.

– Powiedz mi, wierzysz, że za grzechy można zapłacić cierpieniem innych? – spytał szaleniec z nożem, gdy wyjmował z kominka płonące polano i beznamiętnie opalał ranę. – Nie bój się, ja wiem, że nie można – odpowiedział sam sobie przy skwierczeniu palonego mięsa.

– Co ty…?

– To? – Chirurg-samouk uniósł żagiew, która chwilę wcześniej zamknęła uszkodzone tkanki. – Nie możemy pozwolić, abyś za szybko odleciał. Wiesz przecież. – Ton i sposób mówienia był tak bardzo spokojny i zupełnie nieadekwatny do tego, co się działo, że cała sytuacja nabierała skrajnie irracjonalnego wydźwięku.

– Ale ja…

– Zapłacisz sam – Juris tłumaczył niemal przyjaźnie, jakby ogłaszał akt łaski. – Nie ruszę twojej rodziny. Widzisz? – Uniósł resztkę ramienia. – Nie cieknie.

– Co…? Ale ja…? – Wanke wdychał smród spalenizny własnego ciała i wpatrywał się jak zahipnotyzowany w odjęte przed chwilą przedramię. – Ale za co, tak…?

– Pamiętasz moją żonę? Pamiętasz, jak cię podrapała?

– Ale… – Benedikt patrzył na oprawcę błagalnym wzrokiem. – Ale… Ja nic nie pamiętam.

– Hm… – Ukrainiec ledwo stojąc na nogach, przyglądał się zamglonymi szaleństwem i gorączką oczyma, aż w końcu spokojnie, ponownie siadając na rozklekotanym krześle, rzekł: – Siły nie mam, – ze świstem wziął kilka głębszych oddechów – ale nie bój się, wszystko ci przypomnę.

Następne częściPiekarnia 37

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 6

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (7)

  • betti 26.12.2019
    Przeczytałam, lecę dalej...
  • Leć, leć... :)
  • 00.00 26.12.2019
    Ostatnio doszłam do wniosku, że fenomen tego historycznego opowiadania jest ukryty właśnie w tych "nadprzyrodzonych" zjawiskach. Wbija się w obszary wyobraźni z dużą siłą.
  • Jak to mówią, diabeł tkwi w szczegółach:)
    Dzięki Szu!!! :)
  • Pasja 28.12.2019
    Szarpiesz Maurycy najmocniejszymi strunami. Mieszasz dwa światy zewnętrzny i wewnętrzny. Dwa czasy przeplatasz i powracasz do biblijnych mądrości zawartych tylko w metaforach. Jednak ukazujesz tezę oko za oko, ząb za ząb. Diabła w diable. Zemsta czasem bywa nieodgadniona i nie zawsze powinno się ją stosować. Kat i ofiara, czy ofiara i kat. Ludzie stają się wobec oprawcy takimi samymi zbrodniarzami. Wiem, że jesteśmy tylko ludźmi. Czy warto wymierzać sprawiedliwość takimi emocjami?
    Juris staje po tej samej stronie co Beedikt.

    Pozdrawiam
  • Właśnie o to mi chodziło, o wnioski do których doszłaś:
    Kat i ofiara, czy ofiara i kat. Ludzie stają się wobec oprawcy takimi samymi zbrodniarzami. Wiem, że jesteśmy tylko ludźmi. Czy warto wymierzać sprawiedliwość takimi emocjami?

    To myślenie jest bezbłędne!

    Dzięki bardzo Pasjo za Twoją obecność i przemyślenia!

    Ślę pokłony;)
    I pozdrowienia :)
  • MarBe 01.01.2020
    Ludzie po wojnie pałali chęcią zemsty i część z nich swoje plany zrealizowała.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania