Poprzednie częściPiekarnia (wstęp)

Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

Piekarnia 26

Józefowi w głowie wciąż dźwięczało niemieckie szwargotanie: „Pojedziemy do cukierni. Pojedziemy do cukierni”. Radośnie recytowane na okrągło przez Ulrike słowa, niczym stary, przedwojenny przebój wbiły się do głowy. Pomyślał, że jeśli miał już wieźć tę wariatkę, to powinien się cieszyć, że objawy jej szaleństwa uwidaczniały się w tak niegroźny sposób.

Jadł czereśnie, których sporą kupkę nasypał sobie na koźle i nie mógł się nadziwić, ile dzieci potrafiły pochłonąć tych owoców dla celów „militarnych”. On sam nie pamiętał, aby będąc w wieku swojego syna, bawił się w ten sposób… nie pamiętał, aby kiedykolwiek się bawił.

– Uyyyeeghh! – z obrzydzeniem wykrzyknęła Iwonka. – Zbyno, nie jedz tego! Zoba!

Józef, wciąż czujny po zajściu w sadzie, słysząc podniesione głosy, uważnie i z niepokojem zaczął przysłuchiwać się rozmowie młodzieży.

– Ale wielki! – wykrzyknął chłopiec. – To one musiały gilgać mnie w gardło, jak jadłem!

Mały zaczął pluć i wydawać dźwięki, jakby za chwilę miał zwymiotować.

– Ula, zobacz jaki biały wijec! Wielki, nie?! – Młoda pokazując coś Ulrike, zwracała się do niej po polsku, jakby tamta mogła cokolwiek zrozumieć.

– Pojedziemy do pana Shultza na rurki z kremem – odpowiadała Niemka w swoim ojczystym języku.

– Zbyno, Ula wie, co się do niej mówi i ona też nie widziała takich ogromniastych robali – Iwonka słowa kobiety odebrała jako zrozumienie dla własnych – i zoba jeszcze, wszędzie są takie same, tylko niektóre są większe, a inne takie jeszcze malutkie. Uyyeeghh! – Walczakówna wymownie skrzywiła twarz i wydała dźwięk świadczący o nagłym obrzydzeniu. – Już nigdy w życiu nie zjem żadnej czereśni! – zarzekła się stanowczo i bardzo głośno.

– Ja też nie! – zawtórował swojej profesorce od plucia mały Polecki.

– Co tam się dzieje? Coście znowu wykombinowali?! – zaniepokojony i poirytowany Józef zapytał, aby przerwać choć na chwilę paplaninę.

– Bo, pan zobaczy… bo wszystkie czereśnie są robaczywe – to mówiąc, dziewczynka podsunęła rozerwany, ciemno-purpurowy owoc, aby mógł na niego spojrzeć .

Wewnątrz, doskonale widoczne na tle czerwieni miąższu, skręcało się białe, około centymetrowe zwierzątko, rozeźlone tym, że ktoś ma czelność zakłócać jego spokój.

– Robak – beznamiętnie stwierdził Polecki. – A, bo to myślisz, że robaka w życiu nie widziałem? O to, ten cały raban? – Wypluł pestki i wsadził sobie następnych kilka owoców do ust.

– Ale pan nie rozumie – mała rozpołowiła kolejną czereśnię, w której znajdował się jeszcze bardziej okazały „wijec”, jak nazywała odnajdywane okazy. – Wszystkie są robaczywe! Łeeghh!

– Aj tam, na pewno nie są. – Józef ponownie wypluł zalegające zbędne resztki i włożył kolejną porcję słodkości.

– Ale pan dalej nie rozumie! One naprawdę wszystkie są robaczywe. – Iwonka z dezaprobatą popatrzyła na konsumującego z przyjemnością Poleckiego i wyraz obrzydzenia odmalował się na jej twarzy.

– E tam, moje nie są – odparł już nieco znudzony.

– Ale są! – wykrzyknęła zirytowana dziewczynka. – Przecież wszystkie mamy z jednego wiadra, niech pan zobaczy. – Dziewczynka wzięła jeden z owoców z kupki Józefa, rozerwała i pokazała mu małe, białe, podłużne stworzenie, wielkości gigantycznego owsika. – Widzi pan! Wszystkie są!

– E tam, na pewno nie. – Józef wypluł pestki i powtórzył swoje słowa jak refren. – Wyrzuć tamtą i więcej nie sprawdzaj, szkoda czereśni. – Odwrócił się na powrót do kierunku jazdy, uznając rozmowę za zakończoną.

– Ale, panie…

– Zobacz most! – przerwał Iwonce, wskazując cel do którego zmierzali.

Tabliczka z niedbale wykonanym napisem „rzeka Tuga”, ta sama, którą widział w swojej wizji, z daleka przyciągała wzrok niczym magnes.

Rozejrzał się dookoła, byli tam chyba wszyscy mieszkańcy miasteczka i okolic.

– Pełno ludu, jak na jarmarku – stwierdził i po chwili zwracając się do dziewczynki, dodał cicho, nie pozostawiając miejsca na jakiekolwiek dyskusje: – Zaraz będziemy na miejscu, zajmiesz się Zbyszkiem i Ulą, a ja się rozeznam.

– Ale… – mała rozemocjonowana dalszym przekonywaniem Poleckiego do swoich „czereśniowych racji”, nagle pojęła, że skoro w okolicach przeprawy znajduje się tylu gapiów, musiało wydarzyć się tam coś ważnego, coś niedobrego. – Myśli pan, że tacie i Jasiowi nic się nie stało?

– Powiedziałem przecie, że obaczę.

Zaniepokojona Iwonka oczekiwała raczej zapewnienia, że wszystko będzie dobrze, ale jedyne co otrzymała, to suche polecenia. Józef nakazał młodym, a w szczególności Walczakównie, aby zwracali baczną uwagę na „niemiecką katarynkę”, jak nazwał Ulrike i postarali się, aby przestała trajkotać, gdyż język, którym się posługiwała, delikatnie mówiąc, nie był lubianym wśród polskich osadników.

Wjechali na most, który w tym momencie służył ludziom jako galeria do oglądania widowiska odbywającego się na rzece. Ktoś próbował zaprotestować, aby Polecki nie pozostawiał zaprzęgu na środku przeprawy, gdyż blokował ruch, ale ten ani trochę nie przejął się słowami nieznajomego, a na dodatek bezceremonialnie przepchnął się do barierki oblepionej gapiami i zaczął bacznie lustrować okolicę.

Tuga wyglądała jak zakorkowana ulica pełna pojazdów, jednak zamiast automobili i furmanek na szlaku wodnym kotłowało się kilkanaście mniejszych i parę większych jednostek pływających, których zdenerwowani szyprowie nadużywali syren pokładowych, aby okazać swoje niezadowolenie. Ciągle podpływały coraz to nowe statki transportujące towary; jeden wypełniony równo poukładanymi deskami, drugi pełen zboża, a za zakrętem majaczył już dziób następnego. Wszystkie hamowały awaryjnie i wykonywały nerwowe manewry na wąskim akwenie, aby uniknąć zderzenia z poprzedzającą je jednostką.

Tuż przed zakolem, w okolicy resztek wąziutkiego, poszarpanego wybuchem cypla, tkwiła przyczyna, a dokładniej dwie sprawczynie tego całego zamieszania blokujące ciek wodny, barki.

Po obu stronach rzeki, opodal zatopionego wraku i łodzi ze żwirem, wepchniętej pośrednio przez impet wybuchu burtą węglarki tuż przed pójściem na dno, panowało spore zamieszanie. Kilku żołnierzy odpędzało ludzi, starając się utrzymać ich na bezpieczną odległość od rażonej eksplozją zony. Woda jednak, w znacznej mierze zablokowanym korycie, nie mogąc swobodnie płynąć, wylewała się na brzegi, tworząc po obydwu stronach coraz większe rozlewisko. Wojsko, co jakiś czas bez pardonu przeganiało osoby postronne coraz dalej i dalej, ale ciekawscy obserwatorzy podporządkowywali się tym nakazom bardzo niechętnie, demonstrując wymownymi gestami, swoje niezadowolenie.

Nagle zza zakola rzeki, za plecami Józefa wybrzmiała syrena, o niższym i potężniejszym basowym brzmieniu, zdecydowanie odróżniająca się od pozostałych. Wyraźnie domagała się natarczywymi tonami pierwszeństwa drogi dla swojego potężnego ładunku. Nadpływała krypa wypełniona zniszczonym sprzętem wojskowym. Niemieckie tygrysy i sowieckie T-34 eskortowane przez uzbrojonych żołnierzy Ludowego Wojska Polskiego, wspólnie zmierzały w swoją ostatnią drogę do jednej z hut, aby przysłużyć się budowie nowego, powojennego ładu.

– Patrzcie, Tygrysy! – krzyknął jeden z chłopaków i cała młodzież z wrzaskiem, zaczęła przepychać się przez jezdnię do południowych, przeciwległych barierek, aby podziwiać nadpływający złom.

Józef, z nielicznymi osobami pozostał na północnej stronie mostu, skąd dalej przyglądał się miejscu, w którym nastąpił wybuch.

Na lewym brzegu dostrzegł duży szary namiot. Domyślił się, że tam usytuowano tymczasowy sztab kryzysowy. Teren przed płóciennym szałasem wyróżniał się świeżo wykoszoną trawą. Na rzece opodal punktu dowodzenia, wystawał ponad powierzchnię wody biały dach nadbudówki zatopionej jednostki, oraz czarna wyrastająca ponad taflę pryzma zatopionego węgla. To ta barka przejęła niemal całkowicie impet fali uderzeniowej, co poskutkowało ogromnymi uszkodzeniami i w efekcie zatopieniem.

Z tego miejsca odnosiło się wrażenie, jakby ogromne dziecko zabawiało się w kałuży i celowo zniszczyło swoje zabawki, po czym znudzone porzuciło w otoczeniu kikutów zamordowanych drzew, wspólnie z łodziami i innej nadbrzeżnej roślinności.

– Panie, a co się tam stało? – Józef zapytał wracającego z miejsca zdarzenia rolnika z kosą.

– Łódź zatonęła – odparł zagadnięty z miną, jakby powiedział coś odkrywczego. – A drugą, to aż na brzeg wypieprzyło!

– To widzę. Ludzie, jakieś zabite są?

– No, są. Pewnie, że są. Czterech chłopa, poooszło! – kosiarz przeciągle wypowiedział ostatnie słowo i popatrzył z satysfakcją na Poleckiego. – Ale oni też oberwali, psubraty!

– Jak to, co gadacie? Kto oberwał? – dopytał zafrasowany Józef.

– No, sabotażyści… ci, co to zrobili, odkopali ich przy rzece.

– Odkopali?! Jacy sabotażyści? – Mężczyzna tracił cierpliwość. – Mówże jaśniej, człecze!

– No, jak jacy? Ludzie widzieli, jak jeden na rowerze pędził jak wariat do tamtego drugiego, a tamten, to już cosik przy łodzi majstrował.

– Co za dureń to wymyślił?! – wycedził zdenerwowany Józef. – Jak... Majstrował?!

– Panie, ale ludzie widzieli… – chłopina próbował wyjaśnić, choć tracił pewność siebie. – Tamten zanim wybuchło, był na moście… i… No, wiecie – wyraz twarzy Poleckiego strwożył chłopa na dobre, gdy dostrzegł wściekłość malującą się w oczach zagadującego go człowieka – ludzie przysięgali... Na krzyż przysięgali!

– A, kobieta? Taka nie za duża, ładna jak sam diabeł, czarna, jest tam? – Polecki z trudem uspokoił drżący głos, aby nie wystraszyć mężczyzny do końca i dowiedzieć się tyle, ile tylko dało.

– Ano, jest! Lamentuje strasznie...

– Niech Jędrzej nie macha tą kosą, bo komu łoko wykole! – zawołała ze złością przechodząca obok przygarbiona kobieta w chuście na głowie. – Kose ma, to na pole niech jidzie i kosi, a nie między ludzi się pcha!

– To uważajcie, babo... – rolnik, aż się zapowietrzył, zdenerwowany nagłym atakiem. – Ty... stara! Ja dla wojska żech kosił, coby im łąkę łoczyścić i coby ją przeszukać mogli dobrze – dodał tonem, jakby co najmniej wrócił z pierwszej linii frontu.

– Stara?! – To słowo ubodło kobietę do żywego. – Widno, głupszego nie znaleźli od niego! – kontynuowała rozeźlona, wypowiadając słowa w trzeciej osobie. – A on, nie pomyślał, że tam mogła być inna, drugajsza bomba? – Baba spojrzała po nadchodących kolejnych osobach, szukając aprobaty dla swoich słów i celowo głośno, aby wszyscy usłyszeli, dodała: – Patrzaj, Wiesiek, jakie dziwadło tu stoi! A jaki wygląda, że głupi, tak i głupi jest!

Rozległ się śmiech wśród ludzi przysłuchujących się sprzeczce, którzy niewątpliwie oczekiwali na sensacyjną awanturę.

– Ale wojsko powiedziało, że nie ma się czego bać! – Jędrzej próbował się odgryźć.

– A, co ci mieli, tłumoku, pedzieć? – Korpulentna kobieta ujęła się pod boki i nachyliła ku chłopu, aby z satysfakcją skwitować: – A one, te wojskowe, przecie takie głupie nie są, co by same bombów we trawie szukać!

Pomiędzy słuchającymi ponownie rozległy się śmiechy.

– Co…? Ja ci zaraz, Jurczakowa, dam tłumoka… – zawołał rolnik, gdy zrozumiał, że kobieta naigrawa się z niego i aby nie pozostać gołosłownym ruszył w jej kierunku z gotową do użycia kosą.

Doszłoby pewnie do poważniejszej utarczki, może i nawet nie tylko słownej, gdyby nie Józef.

– Choć pan, ino! – Chwycił szarżującego kosiarza za ubranie tak, że tamten niemal stracił równowagę, a kiedy udało mu się odciągnąć go od wciąż pieklącej się Jurczakowej, zapytał: – Byliście, aby na pewno przy rozbombionej łodzi?!

– Ale mnie wnerwiła... Co... no, co? – Mężczyzna ze złością patrzył za wieśniaczką, aby w końcu zwrócić wzrok na Poleckiego. – A, byłem. Pewnie, że byłem! – odparł dyszący gniewem. – A wy, co mnie tak ciągacie jak jaką szmatę po brudnej sieni?!

– I mówicie, że trupy widzieliście? I, że kogo odkopali, gadacie tych zabitych sabotażystów? – Polecki zignorował pytanie Jędrzeja.

Pewność, którą prezentował całym sobą oraz lodowate spojrzenie podziałały na pytanego jak kubeł zimnej wody.

– Wiecie, panie – odezwał się w końcu, bacznie przyglądając Józefowi. – Tam, to i trudno szło rozpoznać, ale tak na moje oko, to tam same zdrowe chłopy leżeli martwe, a ci dywersanci...

– Jakeś, ty, do mojej Tereni pedział?! – Wiesiek, najprawdopodobniej mąż obrażonej kobiety, bez ostrzeżenia pacnął na odlew pogrążonego w rozmowie kosiarza, aż kosa wypadła mu z dłoni i z łoskotem gruchnęła o bruk.

Rozpoczęła się bójka, która ponownie ściągnęła ciekawskich. Część gapiów rozdzielała mężczyzn, inni dopingowali swoich faworytów.

Józef wycofał się, wiedział, że niczego w tej chwili już się nie dowie, a strzępy informacji, które uzyskał wystarczały, aby ogarnęły go czarne myśli.

Z żalem podążył w kierunku wozu, gdzie roześmiana Iwonka próbowała uciszać rozbawioną Ulrike.

Jego wzrok spotkał się ze spojrzeniem dziewczynki i to, co Walczakówna tam wyczytała, momentalnie starło uśmiech z młodej twarzy.

Polecki, aby zebrać myśli, przystanął i udawał, że przygląda się barce wyładowanej złomem.

– Panie Józku, co się stało?! Gdzie mama, Jaś i tata? Polecki poczuł mocny uścisk delikatnych palców na swoim ramieniu. Walczakówna wyczuwając, że wydarzyło się coś złego, podbiegła do miejsca, w którym stał. Spojrzał na dziewczynkę, w jej zaszklone, piwne oczy, wwiercające się w niego niczym dwa rozpalone kasztany. Józef w pierwszej chwili się zmieszał, nie chciał mówić, jeszcze nie teraz. Pragnął trzymać ją w niewiedzy tak długo, jak było to tylko możliwe. Zerknął na wóz i zobaczył Zbyszka, pokazującego Ulrike obrazek z wizerunkiem matki zawieszony na szyi. Coś jej przy tym opowiadał, zabawnie gestykulując.

– Dzieciaku, no na litość – wskazał na syna i Niemkę – no miałaś ich przecie pilnować...

– Panie Józku...?! – dziewczyna nie dała zbić się z tropu. – Ja… ja muszę wiedzieć!

– Nie wiem – zawahał się. – Iwonka, niczego konkretnie się nie dowiedziałem.

– Ale oni... Tata i Jaś... Oni nie zginęli, prawda?! – Dziewczynka z całej siły ujęła go za ramię, a łzy ciurkiem płynęły po policzkach. – Niech pan powie, że nie! Ja, błagam...

Józef przycisnął ją do piersi, a ona wtuliła się w niego. Czuł, jak ciało Iwonki drży i jego serce, wydawałoby się lodowate, niemal chciało się wyrwać ku niej.

– Nie płacz, dziecko, jeszcze niczego nie wiadomo.

– Tata mówił, że pan jest wariatem... i nie wierzył... i... – rozpłakała się na dobre – i on... mi mówił, żebym też nie wierzyła! Ale pan wie...! Pan wiedział od początku! Prawda?!

– No, już, uspokój się. To nic nie pomoże. – Pogładził szlochającą dziewczynkę po głowie. – Cichutko, dziecino.

Z tyłu dobiegły ich dźwięki klaksonu samochodowego i gniewne okrzyki, przekrzykujące głośnych uczestników bójki na moście, aż w końcu ponad wszystko przebił się pisk gwizdka.

– Co się tu dzieje! – krzyczał plutonowy z kolumny wojskowej, która właśnie nadjechała od strony miasta. – Obywatele! Natychmiast proszę się uspokoić! Co to za landara zawala drogę? – Żołnierz wskazał na wóz Poleckiego. – Natychmiast to stąd zabierać!

Polecki zobaczył wojskowego GAZ-a, z którego rozkazy wykrzykiwał podoficer, stojący w aucie obok kapitana.

Za pojazdem dowódcy zatrzymały się także dwie ciężarówki wypełnione wojskiem.

– Chodź, dzieciaku, nic tu po nas. Musimy się zabierać – powiedział Józef, gdy pojął, że to jego wóz blokuje przejazd.

Delikatnie objął ramieniem łkającą Iwonkę i przedzierając się przez tłum, skierował do miejsca, gdzie stał ich zaprzęg.

Polecki chwycił lejce i wśród wściekłych ponagleń, bezskutecznie starał się zjechać z mostu.

– No, co się drzesz chłopie, widzisz przecie, że nie mogę... – nerwowo odkrzyknął do krzyczącego na niego plutonowego.

Rozległy się trzy wystrzały. Tym razem zapanowała zupełna cisza, wszystkie oczy skierowały się na kolumnę wojskową. Za plecami żołnierza, w odkrytym, wojskowym samochodzie terenowym stał z dymiącym pistoletem w dłoni oficer.

– Obywatele! Rozkazuję natychmiast rozejść się i bez zwłoki wykonywać polecenia moich ludzi! – Spojrzał wymownie dookoła, aby wzmocnić siłę słów. – Każdy kto będzie utrudniał działanie armii, będzie traktowany jak bandyta i może zostać zastrzelony na miejscu bez sądu!

Groźba zadziałała jak uderzenie pioruna. Walczący mężczyźni i podekscytowani gapie, którzy wcześniej nie zwracali uwagi na polecenia, stanęli jak osłupiali i po chwili posępnie szepcząc między sobą, zaczęli się rozchodzić.

Kilku żołnierzy zeskoczyło z ciężarówek i ponaglało dziwnie ucichły tłum.

– Plutonowy! Wystawcie posterunki na obydwu brzegach i zabezpieczcie przeprawę! Pojazdy wojskowe mają od tej chwili zdecydowany priorytet. Zrozumiano?!

– Tak jest, panie kapitanie! – Żołnierz ruszył, aby wykonać rozkaz, jednak został zatrzymany.

– Plutonowy, wróć!

– Tak jest! – Wezwany wyprężył się na baczność przed dowódcą w aucie.

– To! – oficer wskazał na zaprzęg Poleckiego. – Usunąć mi to natychmiast!

Wśród siarczystych okrzyków i złorzeczeń, wojskowi pomogli Józefowi, przebić się przez tłum, aby mógł zawrócić i zjechać z mostu.

Zbyszek, kiedy sytuacja już się uspokoiła, próbował dopytywać się, dlaczego Iwonka płacze, ale ofuknięty przez ojca zamilkł, wpatrując się ze zdziwieniem w smutną i nagle zamilkłą Ulrike.

– Panie Józku, a pomodli się pan ze mną za Jasia, tatę i za mamę?! – wychlipała nagle Iwonka, wpatrując się błagalnie, załzawionymi oczami w Poleckiego.

– Eeee... – Józef zaskoczony szybko zbierał myśli. – Ale ja się nie modlę... Już dawno nie...

– Bardzo, pana proszę. Mama powiedziała, że jak się tak mocno więcej osób modli, to...

– Ja umiem „Anile Boży”, ciocia mnie nauczyła! – zawołał markotny Zbyszek. – Jak chcesz, to ja mogę... – mały urwał w połowie zdania, widząc zachmurzone oblicze ojca.

Józef nabrał powietrza, aby zgromić według niego niedorzeczny pomysł, jakim była modlitwa. Pewność, że i tak nie przyniosłaby efektu, czerpał z wizji, a to przed czym miała chronić, już się przecież wydarzyło.

– Ale... – Polecki wypuścił powietrze, mocniej przysiadł na koźle i machnął tylko ręką. Kiedy ujrzał wpatrzone w siebie trzy istoty, w oczach których czaiła się milcząca prośba, uległ.

Nie miał siły powiedzieć Iwonce, że za późno już na modły, błagania i cokolwiek chcieliby zrobić. Co się stało, już się nie mogło odstać.

– No, dobra, odklepiemy „Ojcze nasz”, akurat na tyle drogi nam zostało – powiedział zły na siebie z powodu słabości do łez dziecka i skierował wóz w stronę namiotu, który widział z mostu.

– Ale ja umiem tylko „Anile Boży”...! – lamentował Zbyszek.

Aby uciszyć małego marudę, zaczęli modlitwą do „Anioła Stróża”. W chwili kiedy recytowali pierwsze słowa, gdzieś w oddali dał się słyszeć pomruk nadciągającej burzy i powiał mocny, nieprzyjemnie wilgotny, chłodny wiatr. Józef popędził konia.

– ... i zaprowadź nas do żywota wiecznego. Amen – Józef pospiesznie dokończył recytowanie modlitwy, wyrywając się naprzód z reszty niewielkiego chórku. – Cholera, pogoda się psuje!

Rozejrzał się nerwowo po niebie.

Ciemne chmury, niczym dwie mroczne armie demonów nadciągały od wschodu i zachodu, aby zetrzeć się z łoskotem nad ich głowami, i runąć z wysokości, żeby tylko uciszyć znienawidzone, recytowane przez nich wersy.

– Jakem żyw, czegoś takiegom nie widział. Musi będzie nawała! – Mocno dał lejcami znać zwierzęciu, aby ze stępa przeszedł do wyciągniętego kłusa. – Hej naa, Wojtuś, pokaż jaki z ciebie dobry konik.

– Ale proszę pana, mieliśmy jeszcze...

– Tak, tak... jeszcze „Ojcze nasz” na pewno pomoże... – mruczał pod nosem niedowierzając i choć jego wyraz twarzy dosadnie mówił o sceptycznym nastawieniu, to jednak powstrzymał się od głośnego wyrażenia opinii. – No, to dawajcie, jedziem te „Ojcze nasz”! Ino migiem.

– A nie możemy jeszcze raz „Anieli Boży”, bo... – mały trząsł się z zimna i mówił szczękając zębami.

– Wiem, Zbig, bo ty nie umiesz – dokończył za syna. – Mów, ile umiesz – spojrzał na dziecko, zdjął kaftan i podał chłopcu – i cholera, okryjże się, bo zęby ci dzwonią jak cymbały u Jankiela na weselu.

Kiedy kończyli „Modlitwę Pańską” dotarli w końcu do zatopionej barki.

– Święta Panno, matko bosko! Ale tu naprawdę pizgło! – Józef wykrzyknął, przyglądając się z bliska skutkom po wybuchu miny.

Wyglądało, jakby nadbrzeża roślinność w miejscu eksplozji po prostu przestała istnieć, wyrwana ręką olbrzyma. Wszystkie liście lub zdecydowana ich większość, krzaki i drzewa zostały zerwane, a z okaleczonych bezlitośnie resztek wierzbowych gałęzi, pozostała żałosna gromadka.

Jakby przestroga dla zbliżających się ludzi...

Następne częściPiekarnia 27 Piekarnia 28 Piekarnia 29

Średnia ocena: 4.8  Głosów: 11

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (31)

  • Violet 29.10.2018
    Jestem pod wrażeniem opowieści, a : "– A, co ci mieli, tłumoku, pedzieć? – Korpulentna kobieta ujęła się pod boki i nachyliła ku chłopu, aby z satysfakcją skwitować: – A one, te wojskowe, przecie takie głupie nie są, co by same bombów we trawie szukać!" - no, jakbym swą sąsiadkę słyszała :) Pięć, nie inaczej!
    Pozdrawiam
  • Dziękuje uprzejmie bardzo miłej Violet :)
  • Violet 29.10.2018
    Maurycy Lesniewski dzisiaj mam dobry dzień, więc pomyślalam sobie, że będę miła ;)
  • Violet cóż za nieoczekiwana odmiana :)
  • Violet 29.10.2018
    Maurycy Lesniewski a widzisz? Potrafię zaskoczyć. ;)
  • Violet no naprawdę, nie spodziewałem się, że Ty taka porządku mozesz być. Zaskoczonym całkowicie :)
  • MarBe 29.10.2018
    Zadbałeś nawet o szczegóły, samochód GAZ-67B z 1944 roku można zobaczyć w muzeum motoryzacji w Poznaniu.
    Pozdrawiam.
  • Trochę pogrzebalem, to auto i nie tylko są tego owocami. Bardzo mi miło, że to zauważyłaś i doceniłas :)
    Dzięki bardzo za komentarz!
  • kalaallisut 29.10.2018
    Ślad, wrócę :)
  • Canulas 29.10.2018
    Matko bosko, 26? Kiedy? Jak? Przecie jestem codziennie? Gruby Maurycu, czekasz jak usnę czy ki ptaszek? Ok, jutrem obadam. Się porobiło, no.
  • Canulas a ta ostatnia na dokładkę strasznie długaśna, jak nie usniesz czytając, to będzie cud :)
    Zapraszam w wolnych chwilach, jeśli poczujesz zew :)
  • Zapraszam serdecznie :)
  • To ostatnie kalaallisut, no i nie tylko :)
  • Justyska 30.10.2018
    Piknie tak przy kawce :) Jakiś czas temu czytałam takie porady dla piszących na jakimś portalu. Jedna z nich mówiła, że kiedy piszemy nie wszystko musi być wymuskane i gramatyczne, najważniejsze, żeby czytający zapomniał, że czyta i wtopił się w świat. Tak mam z Twoją "Piekarnią". Nie wiem czy są błędy, czy piszesz coraz lepiej, wiem, że tak historia mnie porwała jak mało która ostatnio. Dialogi też świetne.
    A co do treści to wydaje mi się, że robaki mają tu jakieś głębsze znaczenie jak i burza... no nic trzeba znowu poczekać.
    Piąteczka na dzień dobry i pozdrowionka!
  • Twoje podejrzenia co do treści są trafione co najmniej w pięćdziesięciu procentach, chociaż jak się zastanowić... :)) no zobaczymy jeszcze :)))
    Bardzo dziękuje Justysia za miły komentarz i kawusiowe piąsteczki na dzień dobry :)
  • kalaallisut 30.10.2018
    "ile dzieci potrafiły pochłonąć tych owoców dla celów „militarnych”" - :)))
  • :))
  • kalaallisut 30.10.2018
    Dużo ciekawostek wprowadziłeś, zbudowałeś świat ze szczegółami, w który fajnie się wtapia czytając. Co do robaków- wszystko zależy od naszego nastawienia? Pięć i pozdrawiam serdecznie.
  • Robaki to w sumie ludzki, ziemski akcent, chociaż mozna je potraktować jako metaforę i tu masz racje Kala, wszystko zależy od naszego nastawienia.
    Bardzo dziękuje za wizytę i podzielenie się wrażeniami i przemyśleniami.
    Pozdrawiam serdecznie kłaniając sie w pas :)
  • Szudracz 30.10.2018
    Nie przestaniesz chyba do samego końca wzbudzać ciekawości. No i co się z nimi stało?! Jak tak można, zawieszać w kulminacyjnym momencie. Kurde, nie będę czytać więcej na bieżąco. Czuję się, jak bym nie dojadła dobrego dania. ;)
    Realistycznie jak zwykle. :)
  • No wybacz Szu, jakoś tak wyszło :)
    W następnej części za to już coś się wyjaśni, ale jsk to u mnie coś innego... No znasz juz troche Piekarnię to wiesz :))
    Bardzo dziękuje, że jesteś Twój komentarz i obecność wiele dla mnie znaczy.
    Pozdrawiam Cię gorąco :)
  • jolka_ka 30.10.2018
    Umknęło mi. Przeczytam jutro ;) Dobrze, że jest następna ;P
  • Zapraszam więc serdecznie :)
  • Blanka 01.11.2018
    "...najważniejsze, żeby czytający zapomniał, że czyta i wtopił się w świat. Tak mam z Twoją "Piekarnią". Nie wiem czy są błędy..."- podpisuję się pod Justyską wszystkimi kończynami! Za krótko, za mało - to jedyny minus. Pzdr, ML.
  • Blanko bardzo dziękuje za miłe słowa:)
    No cóż, jakieś minusy muszą być :)
    Bardzo Pzdr :)
  • Pasja 02.11.2018
    Witam
    Bardzo mocna i poruszająca część. Szczegółowo wyłuskujesz małe, a jakie wielkie i ważne rzeczy. Dialogi na moście w gwarze prostych ludzi, a zarazem mądrych ludzi są perełkami tej powieści. Widać moc tej korpulentnej kobiety nad męskim osobnikiem. Mam wrażenie, e nawet kosa by ja nie uciszyła. Jakbym słuchała swojej babci w słownej przepychance z moim dziadkiem. Poruszasz też temat modlitwy, wiem że ludzie po wojnie utracili wiare w Boga i ciężko im było się modlić. Dlatego rozumiem Józefa.
    Cały ten obraz na moście i rzece Tuga jest bardzo wiarygodny w twoim odtworzeniu.
    Znowu pozostawiasz nas w zawieszeniu i z niedokończonymi pytaniami. Ja jednak mam cicha nadzieję, że oni żyją.

    Pozdrawiam serdecznie
  • Witam Pasjo!
    Wojna to skrajności. Jedni umacniali się w wierze poprzez cierpienie, inni tracili zupełnie wiarę, lub przynajmniej zaczynali wątpić.
    Bardzo dziękuje za przeczytanie i pozostawienie bardzo cennych refleksji.
    Serdecznie pozdrawiam!
  • jolka_ka 05.11.2018
    "–zaniepokojony i poirytowany Józef zapytał, aby przerwać choć na chwilę paplaninę." – skleiła się kreseczka + szyk hmm. Wydaje mi się, że lepiej byłoby: zapytał zaniepokojony i poirytowany Józef, ale pewności nie mam.
    Końcówka znów zostawia w zawieszeniu. Uwielbiam Twoje dialogi, Maurycy ;) Pozdrawiam!
  • Kreskę to odkleimy, ale z szykiem chyba oki jest, chociaż tak na wyczucie mowię :)
    Bardzo dziękuje Ci za wizytę i komentarz jest mi niezmiernie miło:)
  • Agnieszka Gu 30.12.2018
    Ale że co... to koniec już? Przerwa jakaś? Kcem więcej....
    Świetna lektura! Pozdrowionka
  • Będzie więcej, przerwa techniczna jeno z powodów... no z pewnych. Jest cóś na brudno już, trzeba to ociosać, a z tym mi idzie najgorzej, ale będzie za niedługo.
    Dzięki z twój maraton piekarski :)
    Pozdrawiam gorąco ! :)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania