Poprzednie częściZamiana posiadłości – część1

Zamiana posiadłości – część2

Sklepiku, czy jakiegoś obwoźnego punktu sprzedaży w osiedlu nie dostrzegłem, dlatego bez ociągania pomaszerowałem dalej. Zanim to zrobiłem do kontenera z rzeczami oblepionymi mułem i błotem wrzuciłem swoją nienadającą się do spożycia w wyniku wysokich temperatur żywność. Różnego zniszczonego jedzenia znajdowało się tam znacznie więcej, część nawet nie opuściła porwanych przez żywioł chłodziarek. Najbliższy mocno zardzewiały i z tego powodu mało czytelny przydrożny znak, poinformował mnie, że w odległości dwóch kilometrów znajduje się jakaś miejscowość, wioska, osada albo jakieś sioło. Pomimo niedoskonałości informacji i dziurawej drogi z resztkami asfaltu, skierowałem się w tamtą stronę. Może nie był to najlepszy wybór, ale przynajmniej spotkałem rowerzystę, który, zanim zaczął naprawiać koło, zwiedził okolicę. Zaledwie po pokonaniu dwóch zakrętów miałem dostrzec pierwsze zabudowania wioski pozbawionej komunikacji publicznej, gdzie dawno temu był kościół ewangelicki teraz w stanie ruiny i spora gorzelnia. Niestety zmonopolizowanie rynku po drugiej wojnie, uniemożliwiło jej funkcjonowanie, a ciężkie górzyste gleby o kiepskiej klasie dawały lich plony. Najlepiej nadawały się do wypasu owiec i kiedyś nawet górale przywozili w to miejsce swoje stada na letnie wypasy. Jednak wraz ze zmianą ustroju zaprzestano tych praktyk i nawet rodzime stada wybito z braku możliwości odsprzedaży mięsa i wełny. Ponoć było w wiosce kilka stad bydła hodowanego w stanie półdzikim, lecz żadnej krowy mlecznej, więc na mleko czy ser nie miałem, co liczyć. Kilka kur trzymali jedynie najstarsi i tylko dla siebie. Sklep oraz gospoda od lat zamknięte i mój rozmówca nie potrafił odpowiedzieć, w jaki sposób mieszkańcy się zaopatrują, jeżeli nie są w stanie sami na zakupy pojechać do miasta. Trochę mnie ta wiadomość zaskoczyła, ponieważ pokonać pieszo blisko dwadzieścia kilometrów do najbliższego większego, to jednak dla starszych ludzi jest spora odległość i jeszcze trzeba to, przynieś. Jedyną dobrą wiadomością była ta o tryskającym źródle, co przy przeszło trzydziestostopniowym upale było istnym darem niebios. Teoretycznie mogłem poprosić kogoś o wodę, lecz na to po ostatnim spotkaniu z tubylcami nie miałem ochoty.

Wioska cicha, jakby uśpiona znajdowała się dokładnie w miejscu relacji i jej barwny oraz szczegółowy opis był niezwykle dokładny. Widocznie rowerzysta często zwiedzał te okolice i z pewnością takich miejsc znał znacznie więcej. Jednak w pobliżu nie potrafił wskazać żadnej gospody czy baru przydrożnego i to mnie zaczynało niepokoić, ponieważ zapas prowiantu zaczynał mi się kończyć. Większość sam przez nieumiejętne przechowywanie zniszczyłem i tu najlepszym przykładem jest chleb trzymany w foliowym worku. Prawdopodobnie, gdybym opakowania nie otworzył i nie wypuścił konserwantów w stanie gazu, nie spleśniałby tak błyskawicznie. Moje dewiacje przerwał szum wydostającej się ze skały wody. Liczne ślady szczególnie uszkodzone plastikowe pojemniki różnej wielkości, świadczyły, że to miejsce jest często odwiedzane przez ludzi pragnących czystej nieskażonej wody.

Dobrą chwilę poświęciłem na uzupełnienie brakujących płynów w organizmie i wypoczynek w cieniu rozłożystego dębu. Drzewo było wielkie i zdrowe, musiało mieć najmniej sto lat, by osiągnąć takie rozmiary. Przez ten czas zastanawiałem się co dalej, skoro pozostały resztki prowiantu, a już mocno ssie mnie z głodu. Dość szybko przekonałem się, że w górach znacznie szybciej zaspokoję pragnienie niż głód. Niechętnie poddałem się i sięgnąłem do plecaka po smartfona. Kiedy go uruchomiłem, fala wiadomości wypełniła ekran, na część z nich musiałem odpowiedzieć, lecz większość wyrzuciłem do kosza. Dopiero wtedy rozpocząłem poszukiwania czynnego najlepiej dużego sklepu, będącego w pobliżu. Natychmiast uzyskałem informację z wyznaczoną trasą do pokonania. Pieszo wychodziło najdłużej, chyba że?, pójdę polami przez górę na skróty. Wtedy zajmie mi to nie dużo więcej niż jazda dookoła samochodem. Gdy dokonałem wyboru, pochłonąłem nędzne resztki i ruszyłem z pełnym zapasem wody. Przynajmniej początek był łatwy do przejścia, pomimo rzadko używania proponowanej polnej drogi. Wzdłuż niej rosło wysokie zielsko, które z dwóch stron pragnęło wkroczyć na nią i odciąć wszystko od świata, co znajdowało się na jej końcu. Przedzierałem się z mozołem aż do najbliższego wzniesienia, zaraz za nim świat stawał się inny. Zielona trawa swoją niewielką wysokość zawdzięczała czterem pasącym się kozom. Zwierzęta szybko wyczuły moją obecność, przerwały skubanie i uniosły głowy. Przyznam się szczerze, że poczułem się nieswojo, ponieważ nigdy nie miałem do czynienia z rogatymi roślinożercami. Niewielka ich wysokość choć trochę łagodziła lęk, lecz obawy powstałe pod wpływem oglądania telewizji nie ustępowały. Kozy musiały wyczuć, jaki ze mnie baran, bo jakby nigdy nic wróciły do skubania. Ciśnienie krwi i rytm serca powracał do normy, a ja powoli wypuszczałem powietrze z płuc. Chwila odprężenia pomogła mi dostrzec jasnoniebieski stary dom z czterema oknami, które po bokach były ozdobione namalowanymi czerwonymi kwiatami. Powodowany ciekawością podchodziłem bliżej, zapominając o niebezpieczeństwie ze strony kóz. Wzory kwiatowe wraz ze zbliżaniem stawały się coraz wyraźniejsze i ładniejsze. Wkrótce mogłem dostrzec nawet najdrobniejsze szczegóły i przyrównywać jedne do drugich. Pochłonięty i skupiony oglądaniem nawet przez chwilę nie pomyślałem, że swoim wtargnięciem i zachowaniem mogę komuś przeszkadzać. Oburzony damski głos przywołał mnie do rzeczywistości.

- Co mi pan zagląda w okna! – powiedziała pomarszczona staruszka trzymające przed sobą widły szpikulcami skierowanymi w moją stronę.

Widząc jej zdeterminowanie i pewny uchwyt nawet przez chwilę nie wątpiłem, że może i potrafi ich skutecznie użyć.

- Bardzo przepraszam za swoje naganne zachowanie, lecz przechodziłem obok i ujrzałem malowidła. Powodowany ciekawością bez pozwolenia podszedłem i zacząłem je oglądać. Jeszcze raz przepraszam i już sobie idę – zanim zrobiłem pełny obrót, usłyszałem gniewne – stój!, bo nadzieje Ciebie na widły. Groźba była na tyle realna, że nie odważyłem się iść dalej.

Najgorsze w tym wszystkim było to, że staruszka była zdeterminowana, a mnie jako zagrożenie traktowała poważnie. Ktoś podobny do mnie musiał jej sporo napsuć krwi, skoro gotowa była na wszystko.

- Tędy nikt nie przechodzi, bo nie ma po co – wykrzyczała w moją stronę.

- Zawsze musi być ten pierwszy raz – odpowiedziałem zbyt śmiało.

Niespodziewanie za rogu budynku wyłoniła się około pięcioletnia dziewczynka i przerywając nasze starcie, zapytała.

- Babciu kim jest ten pan?

- Intruzem – odpowiedziałem.

- Kto to jest intruz? – zapytało dziecko.

- Jest to osoba taka jak ja, która bez pytania i pozwolenia robi coś, co komuś może sprawić przykrość, albo jak w tym przypadku naruszyć mir domowy.

Mała była ciekawa świata i miała zdolność stawiania mnóstwa pytań, co dobrze świadczyło o jej intelekcie i zapowiadało dla niej lepszą przyszłość, niż spędzenie całego życia na tym zadupiu. Natychmiast musiała dowiedzieć się, co to jest mir domowy, skąd jestem, czy mam dzieci i dokąd zmierzam. Zanim dobrnęliśmy do malowanych kwiatów padło przynajmniej kilkadziesiąt pytań, na które odpowiadałem jak najdokładniej, przy tym traktując ją poważnie. Dziecku taka postawa bardzo odpowiadała, widocznie w taki sposób z nią postępowano, albo czegoś podobnego pragnęła.

- Irenka, daj już panu spokój i pozwól, żeby sobie poszedł dalej – powiedziała babcia, opuszczając widły ostrymi końcami jak najdalej od wnuczki.

Średnia ocena: 4.7  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (1)

  • droga_we_mgle 9 miesięcy temu
    ,,Kozy musiały wyczuć, jaki ze mnie baran" - dobre :)

    Zajęcie ciekawskiego dziecka kolejnymi odpowiedziami to taktyczne zagranie - jest szansa, że babcia nie użyje wideł na jego oczach :))

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania