Poprzednie częściZamiana posiadłości – część1

Zamiana posiadłości – część3

Pociecha jednak nie zamierzała posłuchać babci i przerwać ciekawą rozmowę z nieznajomym. Chcąc powstrzymać jego zainteresowanie sobą, powiedziała.

- Te kwiatki namalowała moja mamusia.

- Są naprawdę piękne, niezwykle starannie wykonane, powiem szczerze, że chciałbym mieć w domu obraz z nimi.

Dziewczynka moimi pragnieniami, potrzebami nie była zainteresowana i chcąc dać temu wyraz, powiedziała.

- Kolor domu razem wybierałyśmy z mamusią i nawet mi trochę pozwoliła malować, w tym miejscu ja i tu.

Tych plamek tuż przy gruncie było znacznie więcej i po przyjrzeniu się łatwo można było odróżnić chaotyczne krótkie ruchy pędzla od długich posuwistych. Kobieta co malowała elewację, była niezwykle staranna niczym zawodowy malarz i nie pozwoliła sobie na żadne najeżdżanie na inne powierzchnie. Moje podziwianie przerwał okrzyk babci.

- O rany, przez to zamieszanie zapomniałam o chlebie!

Szybkość, z jaką porzuciła swoją broń i gwałtowny bieg w stronę wejścia do budynku, które musiało się znajdować z drugiej strony, świadczyły, że sprawa jest nadzwyczaj pilna. Dziewczynka pozostała ze mną i tylko z tego powodu nie mogłem się oddalić.

- Panienko, pójdziemy do babci – powiedziałem do małej, a ta wyciągnęła bez lęku rączkę w moją stronę i gdy ją ująłem w swoje łapsko, poprowadziła mnie stronę najbliższego narożnika budynku. Tam podobnie jak na ścianie elewacji, jaką wcześniej podziwiałem również były kwiaty tylko żółte. Dziewczynka nie dała mi czasu na przyglądnięcie im się, tylko prowadziła dalej. Kolejna ściana tym razem od podwórka, sąsiadująca po przeciwnej stronie z niewielką stajnią i szopą z komórką posiadała podobne przy oknach ozdoby tylko różowe. Automatycznie zaczynałem zastanawiać się jakiego koloru kwiaty są na czwartej ścianie. Tym razem nawet nie udało mi się dostrzec rodzaj kwiatów, a już wchodziliśmy do sieni. Pomimo panującego półmroku, dostrzegłem starszą panią, jak wyciąga kolejny bochen chleba z pieca. Pierwszy raz zobaczyłem czynny chlebowy piec, wcześniej tylko raz w skansenie wygaszony i zanim przyswoiłem sobie ten widok, uderzył we mnie aromat upieczonego chleba. Zmysły i kubki smakowe oszalały, burczenie z mojego brzucha słychać było przynajmniej na sto metrów. Ślina wypełniła usta i miałem poważny problem z jej połknięciem. Moje starania zapanowania nad organizmem dostrzegła starsza pani i zapytała.

- Głodny pan?

- Strasznie i dlatego szedłem do najbliższego większego sklepu na skróty – z trudem odpowiedziałem.

- Niech pan wejdzie, gość w domu, Bóg w domu – powiedziała i gestem zaprosiła do kuchni.

Wnętrze pomieszczenia najprawdopodobniej nie zmieniło się od stu lat, by to zachować kuchenkę gazową i chłodziarkę wstawiono we wnęki i zasłonięto wzorzystymi pasującymi do całości zasłonkami. Nawet kaflowa kuchnia nawiązywała stylem do odległej epoki. Niewysokie pomieszczenie z drewnianym sufitem miało magnetyczny urok. Tak bardzo przytłaczało innością od wyposażenia mojego, składającego się głównie ze szkła, metalu oraz tworzywa, że szybko czuło się w nim swojsko i przytulnie. Jednak czas wszędzie pozostawił swoje ślady i by ten skarb zachować, należało jak najszybciej przystąpić do renowacji.

Starsza pani przerwała moje rozmyślania, kładąc bochen ciepłego chleba na stole, gomółkę masła i dwa rodzaje sera jeden wyglądał jak twaróg, lecz drugi był żółty. Jedynie domyślałem się, że oba są kozie, skoro przed domem pasą się te zwierzęta. Dostawiła też dzbanek z parującą kawą, zupełnie inną niż prawdziwa. Gestem nie zaprosiła do stołu, a ciekawską wnuczkę postanowiła usadowić naprzeciwko mnie.

- Jeżeli pani pozwoli, to przed jedzeniem chciałbym się odświeżyć – powiedziałem.

Wtedy uśmiechnęła się do mnie pierwszy raz, a jej oczy wyraziły aprobatę na moje dbanie o czystość.

- A ty Irenka, umyłaś rączki – powiedziała do wnuczki ochoczo wspinającej się na stare, lecz sprawne krzesło.

Mała na dźwięk głosu babci zamarła w połowie czynności i spojrzała na swoje umorusane, jeszcze bardziej od moich, dłonie.

- Zaprowadź pana – powiedziała do małej, dając jej niepowtarzalną okazję wejścia w jej role albo córki.

Panienka ochoczo pochwyciła babciną propozycję i niczym dorosła powiedziała do mnie.

- Pan, uda się za mną.

Sposób wyrażania, gesty, postawa i wzrok sprawiły, że z trudem powstrzymałem się od roześmiania na całe gardło. Siląc się na powagę, udałem się za dziewczynką. Zaprowadziła mnie w narożnik czwartej ściany budynku, przy której wcześniej nie szedłem i z tego powodu nie miałem możliwości podziwiania kwiatów w kolorze chabru. Znajdowała się tam stara studnia z uszkodzonym kołowrotem, na jakim nawijał się łańcuch z przyczepionym do niego metalowym wiadrem. Drewniany okrąglak po latach zbutwiał i wykrzywiony blokował połowę cembrowiny. Kobiety radziły sobie prowizorycznym rozwiązaniem, dzięki lince i niewielkiemu małemu ocynkowanemu wiaderku. Czerpanie musiało być mało wydajne i pracochłonne, a jednak nikt się nie wysilił i z nawiezionych z lasu okrąglaków nie wykonał nowego walca. Czynność ta była prosta i nie pochłaniała zbyt wiele czasu, dzięki kilku warsztatom rzemieślniczym przy różnych okazjach mogłem to wykonać, o ile w tym gospodarstwie znajdę jakieś narzędzia.

- Irenka, czy są tu jakieś młotki i piły do drewna? – zapytałem nawet sam nie winem, co mnie do tego skłoniło, skoro dziecko ma ojca i być może dziadka.

Mała, widocznie obeznana była z tymi nazwami, ponieważ z wyciągniętą rączką powiedziała – tam – i wskazała wyciągniętą rączką na drzwi szopy.

Kiedy wszedłem do niewielkiego pomieszczenia dostrzegłem ręczne narzędzia z przed wielu lat. Podobną kolekcję mogłem jedynie podziwiać w skansenie, lecz tamte były na pokaz i nie wolno było nawet ich dotknąć. Te nie stanowiły tutaj żadnej ozdoby i służyły do podręcznej naprawy sprzętu gospodarczego. Nikt ich od wielu lat nie używał, ponieważ zdążyły pokryć się grubą warstwą patyny i rdzy. Część z nich nawet drewniane raczki miała zjedzone przez korniki i chcąc ich użyć należało pierwszej kolejności wymienić te elementy. W pierwszym odruchu wybrałem młotek, metalowe kliny, piłę do drewna i ośnik, którego ostrze musiałem oczyścić i podostrzyć starym pilnikiem. Spośród stosu drzewna wybrałem owalny najbardziej zbliżony do znajdującego się na studni, który wcześniej po zdemontowaniu przytargałem w pobliże.

Tymczasem babcia zaniepokojona przedłużającą się naszą nieobecnością wyszła przed dom i miała okazję obserwować moje zmagania z kłodą. Nawet później się trochę zdziwiłem, że dobrze oceniła moją obróbkę drewna i montaż nowego kołowrotu. Nawet kiedy studnia została przywrócona do pierwotnej wydajności, musiałem się dobrze natrudzić z myciem w misce, zanim byłem gotowy spożyć posiłek. Ledwo wbiłem zęby w przepyszny chleb grubo posmarowany masłem i sporym z kawałkiem sera w dłoni, usłyszałem za wzorzystej kotary głos starszej pani.

- Tylko niech pan się za bardzo nie objada, wkrótce będzie obiad.

Średnia ocena: 3.8  Głosów: 4

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (1)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania