Poprzednie częściBriljen i Viljen -- Rozdział 1

Briljen i Viljen -- Rozdział 15

--- Merillo II ---

 

Ogromna korona wierzby rozpościerała się nade mną niczym wielki abażur, olbrzymia zasłona utkana z plątaniny zielonych sznurów chroniła mnie przed piekielnym żarem, który - paradoksalnie - wylewał się nie spod ziemi, ale z nieba. Wsparty plecami o gruby pień starego drzewa trzymałem w rękach jedną ze świątynnych ksiąg, na zmianę czytając i zerkając ponad jej stronicami na pałacowe błonia. Nie potrafiłem odpoczywać, każda chwila, którą spędzałem na bezsensownym wylegiwaniu się wydawała mi się czasem skradzionym tym, którzy potrzebowali pomocy, chwilami wyrwanymi z uścisku chorych i ich bliskich. To uczucie było we mnie tak silne, że nie czułem się nawet tak, jakbym odpoczywał. Nie czułem się, jakbym leżał. Nie leżałem. Stałem.

Haaach - nagle otworzyłem oczy, łapczywie połykając haust powietrza z dusznego pomieszczenia. Nie byłem na zewnątrz, ale wciąż znajdowałem się w świątynnych podziemiach, poddany kwarantannie wraz z Asją i innym nowicjuszem, którego kojarzyłem jedynie z widzenia. Miał na imię Ejli i był rok młodszy od naszej dwójki, jednak wyglądał na mniej wycieńczonego pracą, niż my. Uśmiechnął się do mnie, gdy zauważył, że mu się przyglądam.

- Nie kłopocz się, bracie Merillo. Odpoczynek dobrze ci zrobi. - rzekł takim tonem, że gdybym go nie znał, pomyślałbym, że przemawia do mnie conajmniej jakiś wysoko postawiony hierarcha świątynny.

- Długo spałem?

- Zaledwie pół godziny. Miałeś bardzo niespokojny sen. - odparł młodzieniec i uzmysłowiłem sobie, że jego głos jest dziwnie kojący.

- Nie mogę spać.

- Jak i ja. Zbyt wiele wydarzyło się w przeciągu tych ostatnich kilku dni.

- Czy któreś z nas… zauważyłeś coś? - spytałem łamiącym się głosem, nie do końca jeszcze rozbudzony.

- Póki co, nie. Żadne z was nie kasłało ani nie wykazywało innych oznak choroby. Sądzę, że najpóźniej jutro powinni nas wypuścić.

- Dopiero jutro? Ugh… no trudno. Co powiesz na wspólną modlitwę za chorych?

Ejli zgodził się bezgłośnym kiwnięciem głowy, po czym obaj uklęknęliśmy na środku celi i zaczęliśmy cicho - tak, aby nie zbudzić śpiącej Asji - mamrotać modlitwę do Ruuny, jeźdźca chmur, patrona mędrców, uzdrowicieli i nauki. Ponownie wpadłem w zachwyt nad głosem młodzieńca - melodyjny zaśpiew, jakiego używał podczas modlitwy w niczym nie ustępował profesjonalnym chórom świątynnym. Ejli musiał być wspaniałym uzdrowicielem - bogowie nie mogliby przejść obojętnie obok modlitw wyśpiewywanych w tak cudowny sposób. Po wszystkim skinęliśmy do siebie głową nawzajem. Chłopak wrócił na swoje miejsce, zaś ja poczłapałem w kierunku wiadra z wodą stojącego w rogu pomieszczenia. W półmroku ledwie widziałem własne odbicie, lecz nawet teraz dostrzec mogłem w jak okropnym stanie się znajduję. Grzywa długich, jasnych loków opadająca po bokach mojej twarzy była polepiona od brudu i potu, moje oczy otaczał wielki, fioletowy siniec z braku snu, zawsze perfekcyjnie gładką jak dotąd twarz porastał kilkudniowy, niezadbany zarost. Wolałem nie patrzeć nawet na swoje ubrania - wystarczyło mi, że czułem ich zapach. Trzęsącą się dłonią nabrałem wody z wiadra i złapałem kilka łyków, po czym opłukałem twarz.

- Byłeś sam? - spytałem nagle, bo dopiero z momentem otrzeźwienia uderzyło mnie to, że Ejli siedzi tu bez żadnych towarzyszy.

- Był ze mną inny nowicjusz, Kauda, ale zabrali go na leczenie. Kasłał mocno, musiał zarazić się kardaklis od któregoś z pacjentów.

- A mimo to wrzucili cię z nami, tutaj?

- Cele świątynne są przepełnione chorymi. Nie ma zbyt wiele miejsca na przeprowadzanie kwarantanny.

- Dlaczego więc nie użyją innych pomieszczeń? Starych baraków czy…

- Więc ty również nic nie wiesz, Merillo?

Moje myśli zatrzymały się tak gwałtownie, że zawirowało mi w głowie. Słowa, które wyszły właśnie z ust Eljego uderzyły mnie dużo mocniej, niż jakikolwiek cios, którym oberwałem w swoim życiu, a w klasztorze nie szczędzono razów brzozowymi rózgami.

- Co masz na myśli?

- Przypadkiem usłyszałem rozmowę lektora z królewskim posłańcem. Nie napomknął o chorobie ani słowem, mówił tylko o heretykach osadzonych w świątynnych celach.

- Heretykach? Zaraz… czyli wiedza o tej zarazie… nie wyszła poza te mury? Nikt nie wie, że szaleje epidemia? Jaki hierarchowie mieliby w tym cel?

- Myślałem, że chodzi o zapobiegnięcie panice. - odparł Ejli. - Ale coś mi nie pasowało. Dlaczego w takim razie lektor o niczym nie poinformował człowieka króla?

- Co ważniejsze, jakim cudem wieści o zarazie nie rozniosłyby się w mgnieniu oka po całym mieście? W końcu to kardaklis, nie przeziębienie.

- Dlatego właśnie przeprowadziłem mały eksperyment. - powiedział chłopak, podwijając rękaw i pokazując kilka nakłuć na przedramieniu. - Wprowadziłem do swojego krwiobiegu krew od jednego z chorych, która pasowała do mojej po przebadaniu jej zaklęciem. W ten sposób zarażenie kardaklis powinno nastąpić w niemal stu procentach… ale nic takiego się nie wydarzyło. Jaka jest szansa, że to przypadek? I gdzie jest Kauda?

Ejli wzbudził we mnie niemały podziw, lecz szybko ustąpił on przerażeniu, gdy uświadomiłem sobie co to wszystko oznacza. Wkroczyliśmy na teren interesów, o których nie powinniśmy mieć pojęcia. Czułem podskórnie, że uzyskaliśmy wiedzę, która nie może zaprowadzić nas do niczego dobrego, a jedynie ściągnąć nieszczęścia.

- Co to oznacza? Przewrót w świątyni? Zdradę stanu? - spytałem.

- Ciszej, bracie Merillo. Na razie i tak niczego nie zrobimy z tą wiedzą, a już szczególnie, jeżeli ułyszy nas ktoś…

Prask - krew rozprysnęła się we wszystkich kierunkach, strzelając również w moją twarz i oślepiając mnie na krótką chwilę. Kiedy przetarłem oczy, Ejli padał właśnie do tyłu z rozciętą szyją a Asja stała tuż obok niego z błyszczącym sztyletem w dłoni. Serce zaczęło mi bić z taką siłą, że żadne lekcje opanowywania nerwów nic by tu nie wskórały. Czerwona plama zaczęła spływać po obskurnej, kamiennej ścianie. Dziewczyna oddychała ciężko, a jej ręce się trzęsły.

- Mistrz Lumjen miał ra-ra-rację… - wydukała. - On słyszał… słyszał… i zdradził wszystko Kaudzie.

Chciałem coś powiedzieć, lecz głos uwiązł mi w gardle. Tajemniczy chłód pojawił się znikąd, wypełniając pomieszczenie, jak gdyby wpływał do niego przez szpary pomiędzy cegłami i skutecznie sparaliżował mnie, wprawiając w odrętwienie każdy mięsień z osobna. Nie wiedziałem, jaką strategię mam w tej chwili obrać - błagać o życie, walczyć czy uciekać?

- I ty też już wiesz, Merillo. - powiedziała zimnym, pozbawionym emocji głosem. Widziałem jej ruchy i mimikę twarzy, stosowała wszelkie metody panowania nad nerwami, które poznaliśmy na lekcjach. Ja w tamtej chwili nie potrafiłem.

- Dlaczego… go zabiłaś? - spytałem, w środku zdania próbując przełknąć wielką gulę, która zalegała w moim gardle.

Dziewczyna wyszeptała zaklęcie i osiągnęła opanowanie - jej ręce przestały się trząść, oddech na powrót stał się miarowy. Nie znałem tej inkantacji, ktoś musiał dobrze ją przygotować na tę ewentualność. Asja stała nad martwym ciałem świdrując mnie psychopatycznym wzrokiem, jej palce zacisnęły się mocniej na rękojeści sztyletu, który dotąd chowała w rękawie, zapewne udając jedynie, że śpi.

- To koniec, Merillo. Nie należysz do nas. Nie rozumiesz co się tutaj dzieje, prawda? - spytała. - I właśnie dlatego to mnie wybrano. Dlatego to ja byłam twoją przełożoną, mimo, że jesteśmy równi rangą. Ale będziesz miał dużo czasu, aby się nad tym zastanowić. W kaźni Saji, gdzie idą wszyscy zmarli. - powiedziała dziewczyna, po czym skoczyła w moim kierunku jak dzikie zwierzę. W jej ruchach nie było przemyślenia ani umiejętności, nie potrafiła się bić - nie była buntowniczym dzieckiem, jak ja. Nie zdążyłem się podnieść - złapałem tylko jedną z jej rąk trzymającą broń, kiedy na mnie spadała. Jej druga dłoń zacisnęła się na mojej szyi. Normalnie byłbym zdolny ją odciągnąć, ale byłem stanowczo zbyt wyczerpany. Jej kolano wbiło się w najbardziej czuły punkt, w jaki mogło trafić - zacisnąłem zęby i poczułem, jak łzy napływają mi do oczu, ale nie puściłem jej rąk. W jednym momencie zdałem sobie sprawę, że pierwszy raz znalazłem się w walce na śmierć i życie. Reguły przestały obowiązywać. Świat, który nas otaczał momentalnie zniknął. Byliśmy na powrót dwoma bezrozumnymi, dzikimi zwierzętami, które miały tylko jeden cel - przetrwanie. Poczułem coś w rodzaju natchnienia, nowe pomysły i możliwości, których wcześniej nie dostrzegałem zaczęły pojawiać się nagle w moim umyśle. Puściłem jej rękę i wsadziłem palce w jej oczy, jak za starych, dobrych czasów, lecz dużo mocniej. Kiedy jej uścisk zelżał, zerwałem jej rękę ze swojej szyi i wykręciłem, po czym zarzuciłem biodrami i przekręciłęm się wraz z nią w taki sposób, że to ja byłem teraz na górze, a sztylet - nawet nie wiedziałem kiedy - znalazł się w jej klatce piersiowej. Przez dłuższą chwilę dyszałem nad nią, dochodząc do zdrowych zmysłów, a kiedy wróciła świadomość - wszystkie emocje wróciły z potrojoną siłą. Odskoczyłem od Asji jak oparzony, nie ruszała się.

- Asja… Asja… - mamrotałem, czując, jak rozpadam się od środka. Zwymiotowałem na posadzkę i odszedłem ledwie kawałek, aby móc runąć na ziemię. Myśli. Oddech. Ręce. Asja. Ejli. Cela. Ja.

 

Muszę. Uciekać.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania