Poprzednie częściNo więc, gdzie teraz? - rozdział 1

No więc, gdzie teraz? - rozdział 12

Rozdział dwunasty. – Prom i diabły.

 

Kudłacz nie wtrącał się do rozmowy. Znudzony siedział na krawężniku, od czasu do czasu przewracał oczyma i był gotowy do dalszej drogi. Jakby bardziej od Roberta rozumiał, to co się dzieje i co powinno nastąpić dalej.

W końcu wyruszyli.

- Musicie jechać teraz do Grecji, do Koryntu. – Rzekł Siwy Rumun, gdy podszedł do samochodu. Robert siedział za kierownicą. Obok, na miejscu pasażera, siedział Kudłacz. – W GPS-ie macie wgraną trasę i cel podróży. Skrzynie muszą znaleźć się w Grecji najpóźniej za trzy dni. Pojedziecie przez Bułgarię. Granicę na rzece Dunaj pokonacie promem. Powodzenia. I pamiętajcie. – Dodał Rumun, gdy Robert puszczał już sprzęgło samochodu i powoli zaczęli toczyć się do przodu. – Wszystko, co się dzieje zleży od was. Jesteście we dwóch. Taką podjęliście decyzję, więc fakty transmitujecie teraz obydwaj. Musicie się zgrać, inaczej ugrzęźniecie w jednym miejscu.

- Akurat. – Wyburczał obrażony Robert, całkowicie puścił sprzęgło i dodał gazu. Samochód ruszył.

 

Przez chwilę jechali w milczeniu, ale tylko przez chwilę. Robert był naburmuszony i wściekły na to wszystko co usłyszał. Nie mógł i nie chciał się z tym pogodzić. Stek bzdur, powtarzał sobie w duchu. Kudłacz natomiast był zadowolony, uśmiechnięty i komentował widoki za oknem, które jak twierdził były oszałamiające. Robert widział jedynie biednych Rumunów, opatulonych w kufajki. Zamiast domów widział rozsypujące się rudery i baraki obite tekturami.

Jechali przez góry, trochę autostradą, mijali mniejsze i większe miejscowości. Raz, na wniosek Kudłacza, zatrzymali się na parkingu, gdzie stara kobieta miała swój niewielki stragan z różnymi przekąskami na ciepło. Były to zwykłe przyprawione kiełbaski, ale i tak obydwaj panowie zjedli ze smakiem po dwie porcje.

Pod wieczór zadzwonił szef. Robert odebrał, był już spokojniejszy, a nawet ogarnął go przyjemny nastrój.

- Kurwa mać. – Usłyszał w telefonie. - Do chuja wafla, dlaczego, kurwa panienko nie odbierasz? Próbuje się do ciebie, na chuja zagipsowanego, dodzwonić od dwóch dni, a ten twój pierdolony w dziurkę telefon mi gada, że jest poza zasięgiem. Gdzie ty jesteś? Zapierdalasz do celu? To zapierdalaj na szelkach, bo się klient dopomina. Daj znać jak będziesz na miejscu. I zapierdalamy.

Robert nawet nie próbował zaprotestować, odezwać się ani cokolwiek wyjaśnić. Po części przyzwyczaił się już do wulgaryzmów i tonu szefa. Wysłuchał, a gdy szef skończył, beznamiętnie odłożył słuchawkę. Jechali dalej. Wieczorem, kilkanaście minut po rozmowie z szefem, dojechali do granicy rumuńsko bułgarskiej. Tak jak mówił siwy Rumun, aby dostać się do Bułgarii musieli promem pokonać rzekę.

Miejsce przeprawy przez rzekę było bardzo ponure. I to pod dwoma względami. Po pierwsze, pogoda była psia. Sine, ciężkie chmury, padał deszcz. Wydawało się wręcz, że ciężkie niebo opadało całym swoim ciężarem na ziemię. Po drugie, budynki i całe przejście graniczne było obskurne. Stare walące się zabudowania, od których odpadał tynk, zaniedbane stróżówki, w których siedzieli celnicy. Wszystko to robiło przygnębiające wrażenie.

Na początku przywitało ich dwóch pracowników służb przygranicznych. Funkcjonariusze rumuńscy wprawdzie ubrani byli w mundury, szaro zielone uniformy, ale prezentowali się niechlujnie. Byli nie ogoleni, mieli brudne ręce i poplamione ubrania. Gestem ręki kazali się zatrzymać, ale nie podeszli do samochodu, nie od razu. Rozmawiali o czymś z jakąś starą kobietą, babą, dość grubą, z bordowo szarą chustą na głowie, w szerokiej ciemno kolorowej spódnicy, w zarzuconej szarej kufajce na ramiona. Rozmawiali bardzo spokojnie. Wyglądało na to, że kobieta coś im przyniosła, coś podawała, a ci beznamiętnie, bez większych ceregieli wzięli od niej tobołek.

W końcu jeden z mundurowych pracowników podszedł do samochodu. Robert odsunął szybę i grzecznie skinął głową na powitanie. Kudłacz przywitał się swoim szerokim uśmiechem i uniesioną dłonią. Strażnik odpowiedział jedynie marszcząc brwi i tępo przyglądając się pasażerom samochodu. Obszedł wóz dookoła, a potem kazał wysiąść z samochód. Robert i Kudłacz posłusznie wyszli z auta, każdy swoją stroną. Strażnik wszedł do środka, usiadł na miejscu kierowcy i bezceremonialnie zaczął przeszukiwać rzeczy podróżnych. Po kilku minutach wysiadł. Trzymał nie dojedzoną czekoladę, którą Kudłacz zostawił sobie na później, oraz dwa piwa kupiona na stacji w Niemczech, dwie paczki cameli, oraz scyzoryk wielofunkcyjny należący do Roberta.

- Konfiskuję. – Rzekł w swoim języku i powoli zaniósł te rzeczy do swojej stróżówki, a raczej taki pewnie miał zamiar. Po drodze jednak podszedł do kolegi i baby, coś im powiedział, co ich rozbawiło, a potem podzielił skonfiskowane rzeczy pomiędzy całą trójkę. Baba niemal natychmiast zjadła całą czekoladę, panowie otworzyli sobie piwo.

Oczywiście wywołało to oburzenie Roberta, ale, że to miejsce wzbudzało raczej nieprzyjemne odczucia, jakby z horroru, pełne grozy, postanowił to przemilczeń. Dziwne to było miejsce, bo choć nic się takiego nie działo, do niczego nie można było się przyczepić, no bo dookoła drzewa, zieleń i szeroka rzeka, płynąca tutaj zapewne od wieków, to jednak ta zieleń była jakaś ponura, smutna, cicha, nie przyjemna, a rzeka brudna, wartka, jakby ze średniowiecza. Ogólnie miejsce to wywołało w Robercie, ale także w zazwyczaj optymistycznie do wszystkiego nastawionym Kudłaczu, uczucie odrazy i chęć jak najszybszego oddalenia się stąd.

- Jechać! – Krzyknął strażnik, ręką wskazując w stronę gdzie powinni pojechać.

Robert i Kudłacz szybciutko wskoczyli do samochodu i z ulgą ruszyli. Nie ujechali jednak daleko. Dwadzieścia metrów dalej zatrzymał ich kolejny strażnik i mocno gestykulując kazał im powoli podjechać do przodu. Wjechali na wagę. Gdy się zatrzymali, strażnik wszedł do swojej budki, a po kilku minutach wyszedł trzymając w ręku kartkę papieru. Podszedł do kierowcy i pokazując na cyferki na kartce powiedział w swoim języku,

- Masina ta este supraincarcata, prea dulce. Nu poti merge mai departe.

- Nic nie rozumiem. – Robert nie znał rumuńskiego, ale doskonale wiedział o co chodzi funkcjonariuszowi. Busem mogą przewozić towar do 3,5 ton i na takie cyferki pokazywał Rumun, a potem jego palec przewędrował obok pokazując 4,2 tony. Na koniec gestem rąk pokazał, że nie mogą jechać dalej. Robert zaczął lekko protestować, gotowy na dłuższą rozmowę i wyjaśnienia, ale ku jego zaskoczeniu Rumun szybko zmienił front i pochylając się w stronę Roberta rzekł cicho.

- Pan, dwadzcat euro i no problem. – Rumun wyszczerzył srebrno złote zęby.

Cóż było robić, najszybszy to był sposób. Robert wyciągnął z portfela 20 euro i wręczył je mężczyźnie, który zadowolony kazał jechać dalej.

Ujechali kolejne dwadzieścia metrów, kiedy leniwym ruchem podniesionego ramienia zatrzymał ich policjant. Podszedł do drzwi kierowcy i dojadając swoje śniadanie poprosił o dokumenty. Dowód osobisty, dowód rejestracyjny samochodu oraz ubezpieczenie. Gdy otrzymał wszystkie dokumenty schował się w swojej budce. Po kilku minutach znów pokazał się przed samochodem. Przecząco kiwając głową porównywał numery rejestracji z dokumentem, który trzymał w ręku. Powoli obszedł samochód dookoła, a potem kazał kierowcy wysiąść i otworzyć pakę. Robert posłusznie zrobił to, o co poprosił go rumuński policjant. Założył rękawice robocze i otworzył szeroko drzwi pomieszczenia ładunkowego. Policjant wszedł do środka i uważnie przyglądał się ładunkowi. Po kilku minutach zszedł z paki, ale za nim oddał dokument rzekł przybliżając lekko twarz do ucha Roberta.

- Dziesiat euro na kawę i wy goł.

Zły, ale co miał zrobić. Dał policjantowi 10 euro i bez problemów mogli jechać dalej. Podjechali kolejne 50 metrów i ustawili samochód w kolejce za tirami, które czekały na wjazd na prom. Robert zgasił silnik, a potem obydwaj panowie wyszli z samochodu.

Dzień był szary, lekko mżyło. Dookoła był las, gęsty i ciemny, przez który płynęła rzeka, szeroka i wartka. Pomimo, że wiał wiatr, było jakoś przejmująco cicho. W ciszy tej rozmawiało kilku kierowców, głównie narodowości rumuńskiej i bułgarskiej. Pomimo tego nie znacznego ruchu, panowała atmosfera grozy. Coś upiornego wisiało w powietrzu. Nawet Kudłacz, mimo, że zazwyczaj uśmiechał się, teraz był posępny i jakby bardziej czujny.

- Un bilet, te rog. – Poprosił Rumun ubrany w szarą zniszczoną kufajkę. Potargane były też jego dresowe spodnie i buty, a właściwie dość wysokie, znoszone cholewiaki. Na nieogolonej śniadej głowie, założoną miał krzywo czapkę z pomponem, która kiedyś był pomarańczowa, teraz brudna i znoszona była raczej nieokreślonego koloru.

Pierwsze skojarzenie, jakie Robertowi przyszło na widok niechlujnego mężczyzny, to diabeł. Niegroźny, gnidowaty raczej niż przebiegły, ale Rumun miał coś z diabła.

- Nie mam biletu. Gdzie mam kupić bilet? – Spytał Robert.

Diabeł, przybliżył się do Roberta i wyciągniętym ramieniem wskazał na budkę, która, jak zrozumiał była kasą, gdzie sprzedawano bilety na prom.

Za szybą, przy kasie siedziała kobieta z mocno zmarszczonymi brwiami, zagniewana, choć w pomieszczeniu była sama. Robert ostrożnie i uprzejmie poprosił o bilety, dla siebie i kolegi Kudłacza, który cały czas, niczym wystraszony psiak, w milczeniu towarzyszył Robertowi. Kobieta coś skomentowała ze złością, a potem wydrukowała bilety. Robert nie rozumiał co mówiła, w każdym razie po chwili dostał bilety, za które zapłacił kartą. Wrócili do samochodu. Nie było tu już mężczyzny przypominającego diabła, za to w ich stronę suną prom. Płynął powoli, był mniej więcej w połowie wartkiej rzeki. Robertowi wydawało się, że prom płynie bardzo opornie, niemal walczy z rzeką, która znosi go i tylko dzięki pracy mocnych silników spalinowych nie daje się nurtowi.

Na brzegu pojawił się kolejny mężczyzna, zapewne z obsługi promu, który tak jak ten wcześniejszy ubiorem i ogólnym wyglądem przypominał diabła. A gdy prom przybijał do brzegu diabłów z obsługi pojawiło się więcej. Krzątali się w kufajkach, wszyscy grubi na krótkich nogach, ciemni i nieogoleni, czarni. Krzątali się pomagając promowi pokonać rzekę i przybić do brzegu. Najbardziej wartki nurt był właśnie przy brzegu, jakby rzeka ostatnim tchnieniem chciała jeszcze porwać prom, tego niechcianego intruza cywilizacji. Diabły złapały w owłosione ręce dwie stalowe liny i wrzeszcząc głośno, dopingując się wzajemnie, wciągali prom na brzeg.

Robert i Kudłacz spojrzeli na siebie wzrokiem wyrażając wspólną niechęć do płynięcia tym promem, który raczej przypominał stalową tratwę, zwykłą platformę, która pewnie już od wielu lat w tym miejscu walczy z rzeką.

Po kilkunastu minutach zgraja diabłów uporała się z promem, który stał zacumowany na nierównym, piaszczystym brzegu, gotowy do przyjęcia potężnych tirów. Czterech kosmatych mężczyzn umocowało wjazd, a potem tiry odpaliły swoje silniki. Na chwilę ta średniowieczna przerażająca cisza zagłuszona była rykiem diesli, potęgą cywilizacji, a czarne tumany spalin stłumiły zapach lasu. W końcu pierwszy samochód, powoli, wtoczył się na stalową tratwę. Trzech kudłatych diabłów kierowało ruchem. Po chwili jeden z nich, dłonią, która przypominała okrągłą paletkę dał znak Robertowi aby wjechał na platformę. Robert powoli kierując pojazdem wtoczył się na metalowy podest i zgodnie z tym, jak kierował go brudny diabeł zaparkował obok innego tira. Po nim wjechało kilka kolejnych, aż w końcu brzeg był pusty, a wszystkie samochody znalazły się na promie.

Diabły przez chwilę jeszcze krzątali się wołając coś do siebie, aż w końcu stalowa platforma, powoli odbił od brzegu. W tym momencie, jakby wszystko się uspokoiło. Diabły, to znaczy mężczyźni z obsługi pochowali się gdzieś w kontach promu. Cisza, nikt nic nie mówił, jedynie tratwa trzeszczała, jakby cicho kłócąc się z rzeką o to, kto ma tu większe prawa.

Płynęli powoli, w ciszy. Od czasu do czasu rzeka mocniej uderzała w stalowe zabezpieczenia, leciutko wprawiając w drżenie samochody. Robert i Kudłacz siedzieli w kabinie swojego busa, w napięciu oczekując na przybicie do drugiego brzegu. Niestety rzeka była dość szeroka. Miała w tym miejscu dobre pół kilometra, a na dodatek, o czym dopiero po chwili się zorientowali, płynęli na drugą stronę nie w linii prostej, ale po ukosie, pod prąd wartkiej rzeki. Silniki promu warczały głośno, przekrzykując szum rzeki. Nie była to przyjemna podróż. Natura walczyła z prymitywną cywilizacją człowieka. Prom nie poruszał się płynnie, rwało nim, jakby trochę płynął do przodu, ale momentami, zdawało się, że to rzeka wygrywa znosząc stalową konstrukcję. Nerwowo oddychając Robert obserwował wydarzenia. Sądził, że jeżeli coś byłoby nie tak, mężczyźni z obsługi promu wszczęli by alarm. Ale diabły tkwiły w bezruchu na swoich niskich krzesełkach, pochowani po kątach, jakby na czas płynięcia ktoś ich wyłączył.

Mniej więcej, gdy byli już w połowie drogi niebo bardziej posiniało, zrobiło się ciemniej i świat za szybą samochodu pogrążył się w deszczu. Teraz szum uderzających kropel o samochody zagłuszył warkot silników. To deszcz też sprawił, że każdy z diabłów, sięgnął po foliowy płaszcz i przykrył się w całości, chowając się przed tym naturalnym sprzymierzeńcem rzeki, która jakby nabrała siły i zaczęła ściągać tratwę.

Żywioły walczyły w przerażającej bitwie. Wzmagający się deszcze i rzeka przeciwko człowiekowi. Kudłacz zamknął oczy, może się modlił, a może próbował usnąć. Robert nasłuchiwał warkotu silników, gotowy w każdej chwili do ewakuowania się z promu. Choć przecież gdyby prom zaczął tonąc, albo porwała go rzeka, nie mieli by żadnych szans ani drogi ucieczki. Nie było mowy aby płynąć w pław, lub w jakikolwiek sposób utrzymać się na powierzchni tej rzeki, która z całą złością i siłą napierała na nich. Robert też zamknął oczy i rozpoczął ojcze nasz, gdy w tym momencie piorun uderzył w tratwę. Potworny huk i oślepiający błysk na chwilę zagłuszyły deszcz, rzekę i silniki. Robert poczuł, jak jego pęcherz powoli uwalnia się z nadmiaru stresu. Burza rozszalała się na dobre. Padało teraz tak silnie, że pasażerowie samochodu przez ścianę deszczu nie mogli dostrzec obsługi i stwierdzić, czy ta ratuje ich przed katastrofą. Właściwie nie widzieli nic, poza ulewnym deszczem. To tak, jakby znaleźli się pod ścianą wodospadu.

Robert, przerażony jak nigdy wcześniej, nerwowo złapał się kierownicy, zacisnął powieki i dokończył ojcze nasz. Właściwie powtarzał modlitwę w kółko. Ile razy? Dziesięć, sto, a może i tysiąc razy, głośniej wypowiadając słowa po każdym walnięciu pioruna. W końcu prom o coś uderzył, lekko, ale wyczuwalnie. Robert otworzył oczy myśląc, że to ich koniec. Rozbili się i nikt nawet nie będzie wiedział, że ta rzeka, gdzieś na granicy Rumuni i Bułgarii na zawsze już pogrążyła ich ciała i dusze w ciemnych odmętach wody.

Przerażony spojrzał na Kudłacza, który z podkurczonymi pod brodę nogami równie był przerażony jak on. I jak Roberta siedzenie, tak samo zabrudzone było siedzenie Kudłacza. Wyjrzeli przez okno samochodu chcą dostrzec zapewne ich haniebny i nieodwracalny koniec. Zamiast tego jednak stwierdzili, że deszcz znacznie zelżał, a po pokładzie krzątają się diabły wesoło coś do siebie pokrzykując.

- Brzeg!. – Krzyknął Robert.

Nigdy jeszcze widok lądu i linii brzegowej nie sprawił obydwu panom tyle radości. Teraz musieli się jakoś ogarnąć, uspokoić po tej podróży i oczyścić spodnie i siedzenia. Znajdowali się na ziemi Bułgarów.

Prom zaczął wypełniać się życiem. Coraz więcej osób, nie tylko tych przypominających diabły, ale i kierowców krzątało się po platformie. W końcu jeden z diabłów dał znać, aby pierwszy tir opuścił prom. Potężny, siedemnastometrowy Man powoli wytoczył się po metalowej platformie i wjechał na nierówny brzeg. Po nim ruszyły kolejne. W końcu przyszedł także czas na busa Roberta.

Niestety nie ujechali zbyt daleko. Właściwie mniej więcej sto meteorów dalej samochody zatrzymały się przy odprawie granicznej. Na początek dwóch Bułgarów oglądało samochody z zewnątrz i wewnątrz. Każde auto sprawdzane było przez mniej więcej 15 minut. Przyszła kolej także na wóz Roberta, który był najmniejszy spośród tych wszystkich potężnych tirów.

Jeden z Bułgarów stał przed samochodem coś zapisując w notesie, drugi w tym czasie obszedł samochód dookoła, zaglądając także pod podwozie. Po kilku minutowych połowicznych oględzinach z zewnątrz, kazali wysiąść obydwu pasażerom i zrobili dość dokładną rewizję wnętrza samochodu. Zaglądali do każdej półeczki, wertowali dokumenty, przeglądali rzeczy osobiste. Przeszukali nawet sypialnię, która mieściła się za fotelami kierowcy i pasażera. Trwało to dłużej niż w przypadku pozostałych kierowców. A gdy skończyli, jeden z Bułgarów kazał Robertowi zjechać na bok, pokazując na mały placyk, gdzie znajdowała się waga samochodowa. Kolejna łapówka, pomyślał Robert posłusznie zjeżdżając na wskazane miejsce.

Samochód został zważony. Robert obserwował celników przez okno w ich budce. Widział, jak wyciągnęli z drukarki kartkę, przez chwilę patrzyli na nią, o czymś dyskutowali, a potem zamiast przyjść do Roberta odeszli w stronę pozostałych samochodów.

Przez jakiś czas Robert i Kudłacz w milczeniu przyglądali się, jak dwaj celnicy, którzy jeszcze przed chwilą oglądali ich samochód, zajęli się teraz kolejnymi tirami czekającymi w kolejce do odprawy. Ich busa natomiast, nie wiadomo dlaczego, pozostawili z boku na parkingu.

- Pewnie zajmą się nami na samym końcu. – Rzekł w końcu Kudłacz, na którego twarzy, jakby wracał charakterystyczny dla niego spokój ducha i radość. – Masz euro na łapówki? Pewnie piątaka będzie trzeba dać draniom.

- Mam. – Odrzekł Robert, który był szczęśliwy, pomimo, że przecież nie mogli na razie jechać dalej. Odczuwał ulgę i radość, ponieważ przeżyli przeprawę promem.

Obydwaj mężczyźni patrzyli na rozszalałą rzekę, która była już gotowa na kolejne spotkanie ze stalową maszyną.

Po dwóch godzinach odprawiony został ostatni tir. Na przejściu granicznym zrobiło się cicho i spokojnie. Żaden samochód już nie warczał, słychać było jedynie naturę, las i rzekę. Może jeszcze wesołe pokrzykiwania diabłów pokładowych, którzy szykowali się do odcumowania promu.

- Dlaczego nikt się nami nie zajmuje? – Spytał Robert czując jak radość z dotarcia do brzegu ustępuje irytacji. Ileż można czekać? Tym bardziej, że nie ma już innych samochodów i celnicy powinni zając się odprawą ostatniego, najmniejszego samochodu.

W końcu zdecydował się podejść do budki, gdzie kręcili się mundurowi i przypomnieć, że jego samochód stoi tam, na bocznym parkingu.

- Ty nikdje otidjesz. – Rzekł celnik, a potem znikł w swojej budce. Wyszedł po kilkunastu sekundach niosąc w ręku kartę papieru. I tak samo, jak na tamtym brzegu jeden z Rumunów, tak teraz Bułgar pokazał Robertowi na kartce, najpierw jaka waga samochodu powinna być, czyli 3,5 tony, a potem pokazał na cyferki, wskazując jaka waga jest 4,2 tony. – Stop. Nikagda wy nie pojedietie. Stop. – Bułgar machał przy tym ramionami na znak, że nie puści ich dalej.

Robert nie zrażony słowami Bułgarskiego celnika dyskretnie wyciągnął z portfela dwadzieścia euro i wręczył je mężczyźnie. Na widok pieniędzy mundurowy zamilkł, najpierw spojrzał na banknot, jakby liczył go, a potem niechętnie, z kwaśną minął, zupełnie nie krępując się, zgarną pieniądze. Jeszcze raz spojrzał i schował banknot do portfela. Zawołał kolegę, coś mu powiedział w swoim ojczystym języku, a potem wszedł do budki.

- Na kawę. – Rzekł drugi z mężczyzn, jednoznacznie wyciągając rękę.

Robert przez chwilę zawahał się. A gdy Bułgar to zauważył, rzekł.

- Piat ton, wy nikagda nie pojedietie.

Nie było wyjścia. Robert musiał dać kolejne dwadzieścia euro i miał tylko nadzieję, że z butki nie wyjdzie kolejny pracownik, bo kończyły mu się już pieniądze. Bułgar starannie złożył banknoty i schował je do portfela, a potem gestem ręki kazał Robertowi wrócić do samochodu.

- Dobra, jedziemy. – Rzekł Robert do Kudłacza wsiadając do busa. Odpalił samochód, spojrzał jeszcze na Kudłacza, na którego nieogolonej okrągłej gębie, znów pojawił się szeroki zębiasty uśmiech i powoli ruszył.

Podjechali może z siedemdziesiąt metrów. Zatrzymali się przed szlabanem, który jak sądzili zaraz się uniesie wypuszczając ich z tego przeklętego miejsca. Jednak mijały sekundy, minuty. Szlaban się nie podnosił. Zniecierpliwiony Robert wysiadł z samochodu i podszedł do okienka, za którym siedział mężczyzna w mundurze policjanta. Policjant poprosił o dokumenty, a potem kazał wrócić Robertowi do samochodu.

- Co znowu? – Spytał Kudłacz.

- Zaraz ruszamy. – Rzekł niepewnym głosem Robert.

Po kilku minutach policjant wyszedł ze swojej budki, podszedł do Roberta, kazał wyłączyć silnik i otworzyć drzwi paki. Robert posłusznie wykonał polecenie. Otworzył tylnie drzwi. Policjant wszedł do środka i z uwagą zaczął przyglądać się skrzynkom. Potem wyjął z kieszeni krótkofalówkę i powiedział coś, do kogoś po drugiej stronie czarnego urządzenia.

- Trjaba da otworim sandcitje. – Rzekł policjant zeskakując z paki.

- Co trzeba zrobić? Otworzyć skrzynie? – Robert łagodnie, niczym łania sięgnął po portfel i wyciągnął z niego ostatnie dwadzieścia euro.

Policjant bardzo chętnie przyjął banknot, ale zamiast zezwolić jechać dalej, kazał zjechać na bok, na mały parking. Robert próbował ostrożnie zaprotestować, ale policjant był nie ugięty. Kazał zjechać na parking. Robert nie miał wyjścia. Dostosował się do polecenia policjanta, który, zaraz jak tylko Robert zjechał na mały parking, razem z kolegą i łomem w ręku zabrał się za otwieranie skrzyń.

Właściwie Robert sam był ciekaw co znajduje się w środku ładunku. Policjant wbił łom tuż pod wieko i silnym pchnięciem wyważył górną część skrzyni. W środku były lekarstwa. Skrzynia pełna białych pudełeczek, w których były pigułki owinięte sreberkiem. Policjant otworzył jedno z pudełeczek, powąchał zawartość, a potem ku zdziwieniu Roberta i Kudłacza, wysupłał sobie jedną białą tabletkę na otwartą dłoń i szybkim ruchem wrzucił pigułkę do ust. Robert i Kudłacz patrzyli na to zdarzenie z niedowierzaniem. Policjant mamlał ustami, jakby degustował smak, a potem wypluł pigułkę na podłogę. Przez chwilę jeszcze policjanci grzebali w skrzyni, a potem zabrali się za otwieranie drugiej. W drugiej skrzyni były pięciolitrowe, plastikowe bidony, w których znajdował się jakiś płyn. Tak, jak się domyślił Robert, policjant wyciągnął jedną z plastikowych butelek, odkręcił niebieską zakrętkę, przystawił sobie otwór butelki do nosa, a potem wziął porządnego łyka. Przez chwilę jakby płukał zęby i w końcu, tak jak wcześniej pigułkę, wypluł płyn na podłogę.

W końcu przyszedł czas na trzecią skrzynię. Wieko łatwo ustąpiło pod naciskiem żelaznego łomu. Czterej mężczyźni zajrzeli do wnętrza. Znajdowała się tam roślina, jakby korzeń, duży, jeden korzeń zajmujący całą skrzynię. Korzeń owinięty był w specjalnie podziurkowaną folię, pewnie parafaolię. Policjanci zastygli na chwilę przypatrując się roślinie. Zastanawiali się co to jest. Robert i Kudłacz też się nad tym głowili.

- Hm, aha, uuu, hm. – Policjanci oglądali roślinę z każdej strony, lekko ją dotykając i delikatnie przesuwając. W końcu po krótkiej naradzie zakomunikowali Robertowi i jego towarzyszowi, że muszą poczekać do jutra. Jutro przyjedzie na miejsce specjalista, ekspert, który określi co to jest.

Nie pomogły protesty Roberta, ani dodatkowe dwadzieścia euro, które Kudłacz miał jeszcze schowane. Policjant banknot wziął, ale kazał czekać do jutra i nie ma dyskusji. Nic nie można było zrobić. W końcu pogodzili się z decyzją policjantów. Wrócili do kabiny samochodu, zasiedli w swoich fotelach i tak musieli doczekać do rana.

- Uśnijmy. Może rano obudzimy się na parkingu w Austrii. – Zażartował Kudłacz, ale nawet jego samego żart ten nie rozbawił.

Siedzieli tak, przez kilka godzin. Trochę rozmawiali, tak o niczym, z nudów. Coś trzeba robić, nawet, gdy nie ma nic do roboty. Na przejściu granicznym był nie wielki ruch. Właściwie nic się nie działo. Prom z pracownikami, niskimi, grubymi diabłami w szarych kufajkach odpłynął zabierając kilka potężnych tirów. Robert i Kudłacz patrzyli, jak prom odbij od brzegu kolejny raz mierząc się z dziką i niepokorną rzeką. Codzienny cykl konfrontacji natury i człowieka. Kto przed kim się broni? Kto kogo próbuje ujarzmić?

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (1)

  • Kavita rok temu
    Zostawiam po sobie ślad, na znak że tu byłam. Kolejne części nadrobię w najbliższych dniach :) Miłego wieczoru :)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania