Poprzednie częściNo więc, gdzie teraz? - rozdział 1

No więc gdzie teraz? - rozdział 2

Rozdział drugi. Początek wszystkiego.

 

Z gabinetu starego lekarza wyszedł z głupią miną. Co za głupiec. Myślał wracając samochodem do domu. Odbiło staruszkowi. To straszne, ta demencja. Co to się robi z człowiekiem na stare lata.

Cała ta sytuacja dziwnie nastroiła Roberta. Nie czuł smutku ani rozdrażnienia, lecz … niepokój. I choć przecież lekarz niedorzecznie coś gadał, jednak tym paplaniem wzbudził w Robercie jakieś trudne do określenia poczucie obowiązku. Napiję się mięty i do rana mi przejdzie, pomyślał otwierając drzwi do domu.

- I co powiedział lekarz? – Spytała żona odrywając wzrok od telewizora.

- Szalony staruszek. Straciłem tylko czas.

- Ale co powiedział?

- Och głupiec jeden … żebym poszukał … już nawet nie pamiętam co … yggdrasil chyba, czy jakoś tak.

- Chyba nie wyjedziesz tak po prostu? – Rzekła żona patrząc zaniepokojona na Roberta.

- Ależ oczywiście, że nie. Powiedziałem głupiec jeden, staruszek zgłupiał do reszty.

- Zostawisz nas? – Żona patrzyła na Roberta oczyma, w których pojawiła się łza i niepokój.

- Nigdzie się nie wybieram. Mówię ci tylko, co staruszek powiedział. Stary kretyn, wszystko mu się pomyliło. Jutro idę do pracy, a w weekend razem z dziećmi jedziemy na ryby. I koniec tematu. Nigdzie nie jadę.

Żona przez chwilę jeszcze patrzyła na męża, po czym szlochając wyszła do łazienki. Robert został sam w pokoju lekko oniemiały i zaskoczony nietypową reakcją żony. Powinien pobiec za nią i tuląc jej zgrabne kobiece ciało w kilku ciepłych słowach uspokoić. Jednak zamiast tego zaczął myśleć.

Całe zajście powinno pójść w niepamięć, bo niby co właściwie się wydarzyło? Nic. Kompletnie nic takiego. Wizyta u emerytowanego lekarza, któremu umysł płata figle. Potem nietypowa reakcja żony. Cóż, zdarza się. Żyjemy w takim tempie, że nasze organizmy potrzebują od czasu do czasu zachować się spontanicznie i nietypowo. Odreagować na zabójczą logikę życia. Więc powinno to pójść w niepamięć i pewnie poszłoby, gdyby nie to, co wydarzyło się potem.

Rano, jak każdego dnia roboczego, po śniadaniu i porannej kawie, Robert dostał buziaka od żony, wsiadł do samochodu i pojechał do pracy. Po drodze wstąpił do małego sklepiku, gdzie kupił dwie drożdżówki z makiem, jedną z budyniem waniliowym oraz słodką wodę nie gazowaną. W sumie cała podróż zajęła mu trzydzieści pięć minut.

Zostawił samochód na dużym parkingu przed budynkiem Telekomunikacji, gdzie pracował od dwudziestu dwóch lat.

- Pańska karta nie działa. – Rzekł strażnik, który zainteresował się nieudaną próbą Roberta przekroczenia bramki, która powinna otworzyć się automatycznie po przyłożeniu do czytnika karty wejściowej.

- To nie możliwe. Zawsze działała. – Rzekł przykładając kartę do czytnika, który odpowiadał buczącym i nie miłym dla uszu dźwiękiem.

- Poproszę o dowód osobisty. – Rzekł stanowczym tonem strażnik.

- Dowód osobisty? – Odparł zdziwiony Robert. – Jak to, przecież mnie Pan zna. Pracuję tutaj. – Rzekł wskazując na sufit budynku. – Od wielu lat, co rano Pana mijam. Zna mnie Pan.

- Poproszę o dowód osobisty. – Strażnik ponowił swoją prośbę. – Takie są procedury. Pana identyfikator nie działa. I proszę zejść na bok.

Faktycznie kilka osób ustawiło się w kolejce do wejścia, które od kilku minut bez powodzenia Robert próbował pokonać.

- Proszę, o to mój dowód. – Robert wręczył dokument strażnikowi, który usiadł za swoim biurkiem i na kartce zaczął spisywać dane z dowodu. – Nonsens. – Wyburczał pod nosem.

Zamieszanie trwało jeszcze kilka minut. Najgorsze jest jednak to, że strażnik nie chciał wydać Robertowi identyfikatora zastępczego argumentując, że aby to uczynić, musi po Roberta zejść inny pracownik, który posiada odpowiednie kompetencje i poświadczyć, że Robert faktycznie jest pracownikiem firmy. I pewnie wystarczyłby jeden telefon do któregokolwiek z kolegów, ale pech goni pecha, zapomniał telefonu komórkowego. Musiał wyjść z budynku. Klnąc pod nosem przerzucał rzeczy w samochodzie w poszukiwaniu telefonu. Musiał zostawić go w domu.

- No to pięknie. – Rzekł do siebie, gdy spojrzał na zegarek, a ten wskazywał, że jest już spóźniony 20 minut.

Stanął więc przed wejściem do budynku firmy w nadziei, że nadejdzie jakiś spóźniony znajomy pracownik i wprowadzi go do środka. Czekał na próżno. Mijały minuty i chodź ruch przed oszklonymi drzwiami był spory, nie przechodził żaden znajomy Roberta. Mało tego. W końcu ponownie zainteresował się nim strażnik i kazał Robertowi opuścić to miejsce, zabronił stać przed drzwiami i natychmiast zabrać samochód z firmowego parkingu. Poirytowany i oburzony zaistniałymi wydarzeniami nie miał wyjścia. Postanowił wrócić do domu i po prostu skorzystać z urlopu na żądanie. Jeden telefon i wszystko będzie wyjaśnione. Jednak, gdy próbował otworzyć samochód okazało się, że jego sytuacja skomplikowała się jeszcze bardziej. Po kilku minutach poszukiwania po kieszeniach kluczyków do samochodu, spostrzegł, że leżą one na przednim siedzeniu, a drzwi są oczywiście zatrzaśnięte. Zaklął siarczyście uderzając dłonią w dach samochodu. Co za pechowy poranek. Do domu musi wrócić autobusem.

To naturalne, że w autobusie miejskim numer osiem przeżywał wszystko to, co się przed chwilą wydarzyło. Myślał też o tym, co wczoraj powiedział mu stary lekarz. Pańskie życie się zatrzymało i musi Pan wyruszyć, jak najszybciej. Przywołał w myślach słowa lekarza. Przecież życie nie może się zatrzymać, chyba, że śmierć … no ale ja żyję. Myślał. Biedny starzec. A może potrzebna mu pomoc? Biedak nie odróżnia już rzeczywistości od swoich urojeń. Marny ludzki los, zakończony starością. Ale, że akurat dzisiaj musiało mi się to wszystko przytrafić. Poczuł kolejną już falę wściekłości. Po tylu latach pokonywania tej bramki, tam i z powrotem, codziennie, rano, na przerwach ... Nigdy żadnych problemów i nagle dzisiaj … plastik nie działa. Co za dzień?!A potem zatrzaśnięte kluczyki w samochodzie. Będę musiał jeszcze raz dzisiaj przyjechać po samochód. Tylko gdzie ja posiałem kluczyki zapasowe. Pomyślał. Ciekawe, która to godzina? Spojrzał na zegarek. Ależ to nie możliwe. Elektroniczny cyferblat pokazywał godzinę 18.20. Przecież nie ma jeszcze południa. Zepsuł się? Dziadostwo, nowy zegarek.

- Przepraszam, którą ma Pani godzinę? – Spytał kobietę siedzącą obok.

- 18.20 – Odrzekła uprzejmie.

Ale Robert już tego nie usłyszał, gdyż całą swoją uwagę zwrócił na pasażera siedzącego dwa miejsca dalej. Z lekkim uśmiechem patrzył na niego stary lekarz. Siedział na środku podwójnego siedzenia, opierał starą dłoń na lasce i lekko kołysał się w rytm pędzącego autobusu.

- Witam doktorze. – Robert przysiadł się do staruszka.

- Tak, tak jest już wieczór drogi Panie. – Rzekł lekarz patrząc na Roberta bladymi, zamglonymi oczyma. – I to wcale nie jedyna rzecz, która Pana dzisiaj jeszcze zaskoczy.

- Jak to? Dosyć mam już na dzisiaj niecodziennych sytuacji.

- Zatrzaśnięte kluczyki w samochodzie to tylko początek. Konieczny element tego, co ma się wydarzyć. Proszę spojrzeć przez okno. – Starzec wskazał główką laski na widok za oknem. – Poznaje Pan?

Na świecie są rzeczy straszne, dziwne, niewyjaśnione, ale najczęściej spotyka nas to, co łatwo da się przewidzieć i racjonalnie wyjaśnić. Najczęściej spotykają nas sytuacje tak oczywiste i logiczne, że wcale nie trzeba ich tłumaczyć. Po prostu się przydarzają każdemu, są logicznym następstwem kolejnych sytuacji, naturalnym efektem naszego zachowania. Zazwyczaj wszystko co się dzieje łatwo sobie przyswajamy, bo taki jest rytm losu. Ale gdy nagle na naszej drodze pojawi się coś, czego wyjaśnić nie potrafimy wpadamy w panikę.

Robert wyjrzał za okno pędzącego autobusu. Nie jechał przez znane mu ulice miasta, w którym mieszkał od wielu lat. Autobus z głośnym rykiem silnika powoli wspinał się w górę po krętych, wąskich i zaśnieżonych uliczkach górskich. Zaniemówił. Rozejrzał się po autobusie. Ci sami pasażerowie, nikt nie był zdziwiony nietypową trasą, którą obrał kierowca. Jak to możliwe? Skąd nagle góry? Tu nigdy nie było gór. Robert poczuł już coś więcej niż złość, zdziwienie, poczuł strach. Nie rozumiał co się dzieje. Czy może nadal ufać swoim zmysłom? Może starzec go otruł, podał narkotyk, jakiś halucynogen, proszki, dzięki którym steruje zmysłami. Widzę to, co chce starzec abym widział. Pomyślał.

- Co się dzieje? – Spytał Robert ciężko przełykając ślinę.

- Wszystko zaczyna się od nowa. Twoje życie. Musisz je zredukować, zatrzymać się, inaczej nie znajdziesz …

Chciał jeszcze spytać lekarza, kim właściwie jest? Szarlatanem? Chciał wyjaśnić co się dzieje, cóż to za sztuczki? Chciał nawet zaprotestować, wyrazić sprzeciw i zażądać powrotu do normalności. Chciał, aby lekarz oddał mu życie. Czuł się oburzony i zarazem wystraszony, chciał to wszystko powiedzieć i w ten sposób zaprotestować. Ale gdy tylko na moment wyjrzał za okno, odwrócił głowę na chwileczkę, starzec znikł. Po prostu, nie było go. A miejsce w autobusie, gdzie jeszcze kilka sekund temu siedział lekarz, było puste.

Zdezorientowany jechał autobusem jeszcze dobre kilkanaście kilometrów. Wystraszony patrzył przez okno na szczyty gór i ośnieżone świerki. Przyglądał się też innym pasażerom. Nikt nie był zdziwiony nie typową trasą. Czyżbym tracił zmysły? Pomyślał.

Chciał podejść do kierowcy i spytać dokąd jedzie ten autobus, ale bał się kolejnych anomalii. Wystraszył się myśli, że jeżeli podejdzie do kierowcy, będzie nim stary lekarz i tylko sobie znanymi metodami znów wrzuci go w inną czasoprzestrzeń.

Z autobusu wysiadł wraz z innymi pasażerami. Autobus zatrzymał się w zatoczce, w pobliżu jakieś fabryki, a może był to zwykły zakład pracy. Na placu, przed budynkiem stało kilka samochodów dostawczych. Wszystkie takie same, z dużym napisem nazwy firmy na budzie i zdjęciem uśmiechniętej kobiety w formie fototapety. Na samochodach zalegały grube czapy śniegu.

Kierowca autobusu zgasił silnik. Pasażerowie najwyraźniej pracowali w tym miejscu, ponieważ wszyscy wysiedli i skierowali się w stronę szlabanu, przy którym stał mężczyzna w granatowym uniformie. Każdy z pasażerów przechodząc koło strażnika pokazywał dokument i w milczeniu szedł dalej.

Robert rozejrzał się dookoła. Właściwie oprócz fabryki i ośnieżonych szczytów gór nie było tu nic innego, żadnych domów, tylko fabryka. Podszedł więc do kierowcy, aby spytać kiedy ten wraca i gdzie właściwie są.

- Przepraszam. – Rzekł podchodząc do kierowcy, który właśnie rozwijał kanapkę owiniętą w gazetę. – Chciałem spytać tylko …

Nie zdążył dokończyć pytania. Kierowca ugryzł swoją kanapkę i nerwowym ruchem wskazał na strażnika. Gdy Robert jednak chciał dokończyć zdanie, rozłoszczony kierowca wstał ze swojego siedzenia i jeszcze raz pokazał na strażnika, dając tym samym do zrozumienia, że nie chce kontynuować, czy raczej w ogóle nie będzie rozpoczynał tej rozmowy.

Robert nie miał wyjścia. Ostrożnie, ale posłusznie podszedł do strażnika. Budy i nogawki spodni oblepione miał świeżym śniegiem.

- Przepraszam bardzo. - Rzekł rozpoczynając próbę wyjaśnienia, w jaki sposób może wrócić do domu. - Czy może mi pan powiedzieć …

- … przepustka albo dowód osobisty. – Strażnik obojętnym, znudzonym wręcz tonem przerwał Robertowi.

- Nie, nie. Nie chcę wchodzić, tylko spytać …

- Ja wiem, o co pan chciał spytać. – Tym razem strażnik spojrzał na Roberta, a w tonie jego głosu było słychać zniecierpliwienie. I po krótkiej pauzie dodał. – Dowód, proszę. – Rzekł.

Pokornie podał strażnikowi dokument. Mężczyzna w mundurze tylko spojrzał na plastikowy prostokącik, nawet nie wziął go do ręki i skinął głową dając znak, że Robert może wejść na teren zakładu.

- Piętro pierwsze, pokój 102. – Rzekł strażnik i schował się do swojej stróżówki.

W tym natłoku dziwacznych wydarzeń, które przydarzały się Robertowi w ostatnim czasie, polecenie strażnika wcale nie wydawało mu się dziwniejsze od tego, co działo się odkąd opuścił gabinet starego lekarza. Wolał oczywiście wrócić do domu, do żony, dzieci i swojej pracy, ale ciekawość i chęć wyjaśnienia okoliczności, które doprowadziły go do tej fabryki położonej wysoko w górach, sprawiły, że zgodnie z poleceniem strażnika postanowił odnaleźć pokój 102 i dowiedzieć się, dlaczego tu jest.

Otworzył duże szklane drzwi, powoli wszedł po wąskich schodach na pierwsze piętro. Na pierwszym piętrze były tylko jedne drzwi, właśnie z numerem 102. Nie miał dużego wyboru, więc zapukał i nie czekając na czyjąkolwiek zgodę, zdecydowanie nacisnął na klamkę i wszedł do środka.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania