Poprzednie częściNo więc, gdzie teraz? - rozdział 1

No więc, gdzie teraz? - rozdział 5

Rozdział piąty. Anglia kraj początku.

 

W życiu bywają chwilę nudne, czasami ekscytujące. Niekiedy czas płynie wolno, sielsko, beznamiętnie, nic się nie dzieje, innym razem czas przyśpiesza, nabiera takiego tępa, że chwile umykają nam, jak obrazy za oknem rozpędzonego pociągu. Zazwyczaj życie jest przewidywalne. Wiemy co nas spotka za chwilę i jakie skutki przyniosą określone działania. Dzięki temu planujemy, obiecujemy, zapewniamy i dążymy do określonego celu. Co by się jednak stało, gdyby nagle świat stracił racjonalny wymiar i niczego nie można by przewidzieć? Jakby wyglądało nasze życie, gdyby nas spotykało tylko to, co zaskakujące, co według obecnie znanej nam logiki nigdy nie powinno się wydarzyć? Czy jako ludzie poradzilibyśmy sobie, gdyby irracjonalny świat z naszych snów wkradł się do rzeczywistości?

Roberta obudził dźwięk budzika w telefonie. Spał zaledwie kilka godzin, ale wyspał się. Spał twardo jak kamień i choć sam dźwięk budzika nie był przyjemny, to już po kilku minutach jego umysł był trzeźwy, rześki i gotowy do przyjęcia kolejnego dnia. Powiercił się jeszcze chwilkę w zbyt małym samochodowym łóżku i w końcu wygramolił się. Założył buty na stopy, ale gdy chciał wyjść z kabiny zauważył, że przed samochodem, niemal z nosem przyklejonym do szyby stoi młody mężczyzna i przygląda się.

- Dzień dobry. – Rzekł Robert po polsku do nieznajomego, opuszczając szybę samochodu.

- Good got get my morning or orning. – Odrzekł nie znajomy po angielsku, choć oczywiście nie był to angielski, właściwie żaden język. – Here heeye don’t stopyd food and du died.

- Przepraszam człowieku ale nie rozumiem co do mnie mówisz. – Rzekł Robert w języku angielskim. Podobnie jak niemiecki, angielski nauczył się i opanował w stopniu bardzo dobrym jeszcze na studiach, a potem doszlifował obydwa języki w pracy na licznych spotkaniach międzynarodowych i międzynarodowych integracjach. – Jestem kierowcą i przywiozłem towar. - Sięgnął po dokumenty i pokazał je mężczyźnie. Wskazując na adres spytał. - Czy adres się zgadza? Tutaj znajduje się firma ASLM?

Mężczyzna sięgnął po dokumenty, spojrzał na adres, potem na Roberta, obejrzał samochód i rzekł:

- Błahość ość słów i czynów, mowa ta ów owa Izraela leje i boskich obłoków tłoków, ludzkości kryształ papieru w wydumanych onych anych banych głowach. Ujdź za obliczem honoru ror i krwawej czerwieni narodu rodu onego ego. – Rzekł po czym trzymając w ręku dokumenty odwrócił się i poszedł w kierunku drzwi wejściowych do dużej hali.

Robert przez chwilę patrzył oniemiały i zdezorientowany na młodego Anglika, po czym poszedł za nim przekraczają te same drzwi.

- Przepraszam, w samochodzie jest towar, który miałem dostarczyć do pańskiej firmy. - Rzekł Robert wchodząc do niewielkiego pokoju, który zapewne służył jako biuro.

- Kruszejący moment, chwila znana tylko cierpiącym, tych oblicze ujrzy koniec i szczęście obwieszczane przez rytm ojczyzny i zemstę apokalipsy. – Rzekł młodzieniec patrząc na Roberta żarliwym spojrzeniem, a potem odwrócił głowę i spojrzał znów na dokumenty. – Cisza, nicość noumenu, okulistyczne przemianowanie faktu radości i wielki krzyk serca, to koniec. Wszystko, wszystko i wszyscy się stało.

- Na boga mów pan normalnie po angielsku albo innym racjonalnym językiem. Nic a nic nie rozumiem. Chce się rozładować. – Robert próbował cokolwiek zrozumieć, ale młody Anglik mówił, a raczej przemawiał do niego zupełnie nie zrozumiałym językiem.

- Rzekł duch piękna w obliczu perłowej brzydoty, idź, dzierż oręż ojczyzny, ukochaj numer 6, a w sercu zachowaj łuj myśl umysłu słu. Niech twarze królowej Anglii bungli spoczną na twych dłoniach łonach, twarz spalona i butna. – Anglik na te słowa przybił pieczątkę na dokumentach, machnął coś długopisem i wyszedł z pokoju, ruchem dłoni wskazując Robertowi aby szedł za nim.

Wyszli na zewnątrz. Ramieniem wskazał na bramę numer 6.

- Twoja dupa wszeteczny karle niech pocałuje wrota Anglii.

Było to pierwsze zdanie, którego znaczenie zrozumiał Robert. Wsiadł do samochodu i cofając, bardzo wolno podjechał pod dog numer 6. Gdy samochód stał nieruchomo, szczelnie przyklejony do dogu, dziwny młodzieniec otworzył tylnie drzwi i wszedł do środka paki.

- Skrzyżowane miecze trzech bestii ujaranych twarzy, ogon gadzi w jednym promieniu chlipiącego słońca. Mym stałeś się narzędziem, wyzwoleniem od sztyletu Brutusa. - Robert słuchał tej mowy przez boczne drzwi samochodu, chciał zajrzeć do środka, wychylił się, ale dog był tak skonstruowany i ciasny, że zajrzeć i wejść do budy samochodu można było tylko od strony magazynu.

- I co tam jest? – Robert spytał daremnie próbując coś zobaczyć.

- Cel twojej podróży, łzy Penelopy, wierność Mesaliny i psi bobek. – Powiedział ukazując jedynie usta przez wąską szparę. – Jedź, przed snem zaśmiedziałych pocztówek, musisz panie dogonić złożoną obietnicę. – Wyszeptał i znikł gdzieś w hali wielkiego magazynu.

To naturalne, że Robert koniecznie chciał się dowiedzieć, co przewoził i czym jest yggdrasil. Podbiegł, więc szybko w kierunku głównego wejścia do hali, przebiegł przez puste biuro i nie zważając na zakazy wbiegł do hali. Tylnie drzwi paki jego samochodu wciąż były otwarte. Wszedł do środka. Szukał, przyglądał się, macał dłońmi ściany, ale w środku nie było już nic. Rozejrzał się po magazynie za młodzieńcem. Nigdzie go nie było. Spojrzał na liczne pudła, paczki, palety, próbowała odgadnąć, która z nich właśnie została wyładowana z jego samochodu. W obszernej hali znajdowało się setki podobnych do siebie skrzyń. Większych i mniejszych. Bez konkretnej instrukcji nie odnajdzie swojej. A przecież w dokumentach miał informacje, że przewozi to, czego szuka, yggdrasil.

Rozglądał się po hali, podchodził do kolejnych skrzyń próbując odnaleźć swoją i wypatrzeć na nich nazwę, której szukał.

- Hellow, Can I help you. – usłyszał głos mężczyzny.

Robert odwrócił się. Stał koło niego mężczyzna w granatowym fartuchu i żółtym kasku ochronnym na głowie. W ręku trzymał segregator i długopis. W końcu ktoś normalny, pomyślał.

- Tak, szukam przesyłki, którą właśnie przywiozłem z Polski. – Rzekł poprawną angielszczyzną.

- Tym samochodem? – Spytał wskazując na busa Roberta.

- Tak, właśnie tym.

- Zapewne chodzi o yggdrasil. Proszę za mną. – Rzekł uprzejmie Anglik. – Zaraz to znajdziemy. A co Pan potrzebuje, czy dokumenty się nie zgadzają? – Spytał idąc przed Robertem.

- Z dokumentami wszystko jest ok, ale …

- Zaraz moment, proszę pokazać dokumenty? – Anglik nagle zatrzymał się i wyciągnął rękę.

- Proszę. – Robert wręczył pracownikowi papiery, które trzymał.

- Aha, hm – Anglik najwyraźniej próbował znaleźć konkretną informację. Wertował dokumenty szukając czegoś wzrokiem. – No tak, hm, aha, cóż … no jasne … ha ha ha. – Nagle się zaśmiał i patrząc na Roberta oddał mu dokumenty. – Widzę, że poznał Pan już Charliego, naszego poetę nacjonalistę. Wszystko jasne. Idziemy. – Rzekł kierując się jednak w przeciwną stronę, aniżeli wcześniej.

Szli dość szybko. Przeszli przez jedną halę, potem drugą, w końcu weszli do sporego pokoju, w którym były ustawione cztery biurka. Na każdym z nich stał komputer, monitor, oraz pełno kolorowych segregatorów, różnych dokumentów i pieczątki. Przed trzema biurkami siedziało trzech pracowników. Jedno biurko było puste, do którego podeszli mężczyzna w granatowym fartuchu i żółtym kasku oraz Robert. Mężczyźni siedzący za swoimi biurkami, nawet na nich nie spojrzeli. Zajęci byli patrzeniem w monitor i stukaniem palcami w klawiaturę. Jednego z nich Robert rozpoznał. Był to Charlie, dziwny młodzieniec.

- Charlie jest młodym patriotą, skinheadem i skrajnym narodowcem. – Rzekł mężczyzna w żółtym kasku na głowie widząc, że Robert przygląda się młodzieńcowi. – Kocha Anglię nade wszystko i nienawidzi emigrantów. Jak my wszyscy, ma dość wałęsających się obcych twarzy w naszym kraju. Anglia jest gwałcona przez przybyszy z Europy, Azji i Afryki. Wszyscy mamy tego dosyć. W ramach protestu obiecał sobie, że do każdego obcokrajowca spotkanego w Anglii będzie mówił językiem poezji improwizowanej. Właściwie to rodzaj zakładu. Naprzeciwko niego siedzi John. Dla odmiany John jest anarchistą. Założyli się, czy też zobowiązali do odmiennej mowy. Charlie, którego już Pan poznał mówi językiem poezji, John natomiast wszystkie słowa rozpoczyna od litery k. Rozumie Pan? Na przykład weźmy dowolne zdanie. W Londynie mieszka wiele pięknych dziewczyn. John powie. K Kondynie kieszka kiele kięknych kziewczyn.

- Trudno się z nimi dogadać. – Stwierdził Robert zerkając na młodych mężczyzn, którzy byli na tyle blisko, aby słyszeć ich rozmowę, jednak nie zwracali na nich uwagi zajęci patrzeniem każdy w swój ekran.

- Otóż paradoksalnie wcale nie. – Odrzekł mężczyzna kładąc żółty kask na stoliku. – Można się przyzwyczaić. Po jakimś czasie w ich mowie usłyszeć można więcej niż w zwykłych zdaniach. Ale dobrze. – Mężczyzna zmienił temat i spojrzał w ekran monitora na swoim biurku. -Wróćmy do przesyłki. Mówisz, że jesteś z polski? – Zaczął coś pisać wolno stukając palcami po czarnej klawiaturze.

- Tak, pracuje … - Robert zawahał się. Chciał powiedzieć prawdę, że pracuje w Lublinie dla dużej korporacji, ale jak wówczas wyjaśniłby, że jest tutaj w Birmingham, jako kierowca busa. - … kierowcą oczywiście, jestem kierowcą i … no właśnie … w dokumentach wyczytałem, że przewoziłem yggdrasil. – Rzekł patrząc na twarz Anglika opromienioną blaskiem ekranu laptopa. – Właśnie, bardzo bym chciał to zobaczyć, nie wiem jak wygląda, ale koniecznie chcę to zobaczyć.

- Oczywiście. Rozumiem. Wszyscy chcą zobaczyć yggdrasil. – Rzekł, a potem spojrzał na Roberta i spytał? – Ale czy jesteś pewien, że to twoje yggdrasil?

Pytanie to, trochę zaskoczyło Roberta. Już zaczął wątpić w istnienie tego czegoś. Przez chwilę sądził nawet, że yggdrasil jest czymś w rodzaju niematerialnej części duszy, która tkwi w każdym z nas, i którą on odkryje w trakcie tej podróży. I że cała ta podróż jest terapią, formą rekonwalescencji, którą przypisał mu i w pewnym sensie zorganizował stary lekarz.

Dlatego trochę zaskoczyło go pytanie angielskiego magazyniera. A konkretnie zaskoczyło go w tym pytaniu to, jak realnie i normalnie powiedział o tym yggdrasil. Jakby ono istniało w sensie rzeczywistym, materialnym, jak jakaś rzecz, jakiś przedmiot w przestrzeni.

- Tego nie wiem. Chcę to sprawdzić. – Odrzekł Robert

- Duże ryzyko. – Rzekł Anglik wracając do patrzenia na monitor i klikania po klawiaturze. – To ryzyko. – Powtórzył.

- Dlaczego? Co w tym takiego ryzykownego? – Spytał naiwnie Robert, a jego pytaniem wyraźnie zainteresowali się pozostali pracownicy w biurze.

- Czy ty w ogóle wiesz, czym jest yggdrasil? – Po pytaniu Anglika w pokoju zapanowała cisza. Czterej Anglicy, każdy siedzący za swoim biurkiem, przerwali na chwilę swoje klikanie i z uwagą spojrzeli na Roberta.

- Nie mam pojęcia. – Rzekł po chwili. – Nie wiem, chcę się dowiedzieć. Nie jestem kierowcą. – Wyznał nagle szczerze. – Przyjechałem tu w poszukiwaniu tego czegoś, a raczej wysłano mnie, wrzucono siłą w to poszukiwanie. Jestem zupełnie kimś innym, pracuje w Polsce, mam rodzinę, ale jakimś dziwnym trafem znalazłem się tutaj. Nie umiem tego wytłumaczyć, ale nie dano mi wyboru. Wszy …

- … kusisz ktąd kyjechać. – Rzekł nagle Anglik, który rozpoczyna każde słowo od k.

- Słucham? – Robert spojrzał na młodego Anglika, lekko zbity z tropu.

- Kusisz katychmiast kpuścić Knglię. Kesteś k kiebezpieczeństwie. – Rzekł wstając z krzesła, jakby tym gestem próbował zwiększyć wagę i doniosłość swoich słów.

- Nie rozumiem. – Rzekł teraz lekko speszony Robert. – Coś mi grozi? Z czyjej strony?

- W czarach ust spalonych bohaterów, ginie słowo na końcu ust zwęglonych, tych, którzy nie doczekają, odchodzą, ujrzeli oni to co ujrzą w tych dniach. – Rzekł poeta z przejęciem unosząc się z krzesła. Teraz, w tym niewielkim biurowym pokoju stali we czterech. Tylko jeden z pracowników siedział. – Unieść w duchu czar swojego śpiewu.

Robert spojrzał jedynie pytająco na poetę patriotę.

- Oni mają rację. – Rzekł trzeci z Anglików, ten, który siedział i jeszcze się nie odzywał przy Robercie. – Musisz natychmiast wyjechać z Anglii. Wypisze ci lewe dokumenty. Pojedziesz do … - Na chwilę zawiesił głos i spojrzał w ekran, jakby w nim szukał jakieś informacji. - … do Bukaresztu. – Rzekł i z szuflady wyciągnął plik dokumentów, czerwony długopis i zabrał się za wypełnianie.

- Nie chcę nigdzie jechać. Proszę pokazać mi ten yggdrasil. Muszę go koniecznie zobaczyć. Tylko spojrzę, nawet nie będę dotykał. Bardzo proszę.

- Krzygotuję kadunek. – Rzekł ten, który rozpoczyna słowa od k, po czym wyszedł z biura.

- Upiję pianę chmur odkurzonych, zasypię twarze nienarodzonych, niech głusi usłyszą dzwon megafonu, a ślepi spojrzą na dno mrocznego oceanu. – Poeta podszedł do szafki stojącej za jego plecami i z jednej z półek wyciągnął dwie stalowe plomby.

- Pomożemy Ci. Załadujemy samochód, a te plomby założysz na wypadek gdyby kontrolowała cię policja. – Rzekł najnormalniejszy z Anglików przybijając pieczątkę w różne miejsca dokumentów, które właśnie wypełniał.

- Nigdzie nie jadę. – Rzekł Robert. To oczywiste, że w jego głosie słychać było irytację. – Jestem na miejscu i proszę … bardzo proszę pokazać mi yggdrasil. A jeśli to jest moje yggdrasil, żądam aby mi je dano.

- Twojego yggdrasil już tutaj nie ma. – Rzekł normalny przybijając kolejną pieczątkę.

- Co? Jak to? A gdzie jest?

- Właśnie o to chodzi. – Rzekł normalny, wstał i wręczając Robertowi wypełnione dokumenty dodał. – Jedziesz do Bukaresztu, tam jest twoje yggdrasil. Koniecznie musisz zdążyć na środę rano.

- Dlaczego w środę rano? – Rzekł rozłoszczony jak dziecko Robert. W ramach wyrażenia buntu usiadł na krześle. – Nigdzie nie jadę do żadnego Bukaresztu. Pokażcie mi choćby zdjęcie tego cholernego yggdrasil. Muszę wiedzieć co, to jest.

- Kedź. Kamochód kuż kest krzygotowany. Kszystkiego kowiesz kię k Kukareszcie. Keżeli kie kdążysz ka krodę kano Kosmin kędzie krzed kobą.

- Bardzo dobrze, niech będzie krzed kemną. Ja wracam do Polski. Kolski. Rozumiesz? – Rzekł Robert. Był rozdrażniony i poirytowany.

Kłócił się i przeciwstawiał. Czuł się manipulowany i po części tak było, no bo jak inaczej wytłumaczyć zachowanie Anglików. Protestował więc, zarzekał się, że nigdzie nie pojedzie. W Bukareszcie nigdy nie był i nie wybiera się. Przez dwadzieścia minut jeszcze wyjaśniał Anglikom, że bez względu na konsekwencje wraca do Polski. Jednak pracownicy także nie ustępowali. Wszyscy czterej, naprawdę z zaangażowaniem prosili go, aby wykonał ten kurs do Bukaresztu. Argumentowali, że zawiezie leki, bardzo potrzebne w Rumunii, po drugie na miejscu na pewno znajdzie swoje yggdrasil, no i potem będzie mógł z czystym sumieniem wrócić do Polski. Przez chwilę jeszcze buntował się, walczy i przeciwstawiał, ale pół godzinki później wyjeżdżał spod zakładu w Anglii, patrząc we wsteczne lusterko na czterech żegnających go Angoli. GPS kierował go w stronę Bukaresztu.

Średnia ocena: 4.5  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania