No więc, gdzie teraz? - rozdział 17
Rozdział siedemnasty. Opowieść kelnera, cesarza Chin.
Cała czwórka dała się związać bez specjalnych protestów. Właściwie to nawet współpracowali, zdając sobie sprawę z tego, że opór nie ma sensu. Poza tym przesłuchanie i wyciągnięcie z nich informacji i poukładanie w jedną całość może być także w ich interesie. No więc przytwierdzenie do krzeseł czterech osób i uczynienie z nich chwilowych więźniów przebiegło bez najmniejszych nawet incydentów. Związani zostali solidnie, a ich usta zakneblowane zostały podartym na cztery części brudnym prześcieradłem i szczelnie zaklejone srebrną taśmą.
Zapanowała cisza. Więźniowie gotowi byli do przesłuchania, a oprawcy do wymierzenia kary i jeśli trzeba będzie do torturowania przesłuchiwanych. Wszyscy patrzyli na Greka. Stąpał powoli, niczym prawdziwy dyktator, z rękami założonymi do tyłu. Myślał. Obmyślał plan. Na pewno zastanawiał się nad pytaniami. Muszą być właściwe, nie byle jakie, powinny być postawione według odpowiedniej kolejności i być formułowane tak, aby wydobyte informacje pozwoliły na odpowiednie działanie. Źle przeprowadzone przesłuchanie może wprowadzić więcej chaosu i śledczych w błąd. Dlatego pytania należy zadawać według właściwej kolejności i muszą być zaplanowane, strategiczne.
Jednak cisza i oczekiwanie przedłużało się. A działać trzeba było szybko, bo czas uciekał. Wszyscy o tym wiedzieli, ale nikt nie ośmielił się przerwać ciszy. Może jedynie Kudłacz coś by powiedział, ale przecież w jego ustach tkwiła jedna czwarta brudnego prześcieradła.
Mijały minuty. Grek spacerował. W gospodzie słychać było tylko jego ciche kroki i sapanie. Ciężki oddech grubasa. Emocje powoli opadały. Robert zaczął odczuwać nawet, jakby lekką nudę. I jak to przy nudzie przyplątała się niechciana refleksja. Pomyślał - co właściwie tu robię, to przecież bzdura … no to wszystko z tym życiem wiecznym, z cudownym działaniem rośliny. To wszystko bzdura? I właściwie dlaczego, razem z tymi tutaj ludźmi, ugania się za czymś, co jest tylko legendą? Jakimś wymysłem, niedoścignionym celem. Po co to wszystko? Refleksja. Na początku słaba, ledwo się tląca, taka mimo chodem, dość szybko w głowie Roberta zmieniła się w silną tezę, że to wszystko to dziecinada, infantylność tylko i całkowicie bezsensu. Powinien raczej wrócić do swojego dostawczaka i jechać dalej. Kto wie, może nawet los pozwoliłby mu wrócić do domu. Pomyślał o żonie i dzieciach, o swoim poprzednim spokojnym i należycie uregulowanym życiu, gdzie wszystko miało sens i łączyło się w racjonalną całość. Chciał do tego wrócić, szczególnie, że w gospodzie cisza przedłużała się, a bezowocne spacerowanie milionera, przeciągało się w nieskończoność. Nawet jego pomocnicy i potężny magazynier zdawali się być znudzeni.
- Zamknąć ich do lochu. – Rzekł w końcu milioner odrywając każdego od swoich myśli. – Do lochu, związać porządnie i nie dawać jeść. – Rzekł i szybkim krokiem opuścił gospodę.
Oczywiście w gospodzie nie było żadnych lochów. Całą czwórkę zamknęli w piwnicy, gdzie gospodarz właściciel, trzymał butelki z drogimi winami. Związali ich i kazali usiąść pod ścianą. W piwnicy było sucho, na szczęście. Więźniom zostawili także światło, słabe, ale światło nawet słabe zawsze jest lepsze od całkowitych ciemności. Związani i zakneblowani, pozostawieni pod ścianą z czerwonej cegły, pośród setek win, zamknięci i bezbronni, siedzieli przez chwilę w całkowitej ciszy. Oczywiście, że w ciszy, no bo byli zakneblowani. Ich usta wypełniało jedno prześcieradło. Pierwszy poruszył się Robert. Spróbował wstać. Sądził, że mu się to nie uda, ale okazało się, że właściwie wstał bez przeszkód. Na niewiele licząc spróbował oswobodzić ręce i ku jego całkowitemu zdziwieniu mocne sznury szybko się poluzowały i osunęły z dłoni. Robert rozmasował zdrętwiałe ręce i wyciągnął knebel z ust. Był wolny. Prawie, no bo jeszcze trzeba było wydostać się z winnej piwnicy.
Następny był kelner, który także bez większych problemów oswobodził się. Przy drzwiach stała drewniana ławeczka. Oswobodzeni panowie ustawili ławeczkę pod ścianą, tam gdzie było najwięcej światła.
- Może wina? – Zaproponował kelner, który taksował wzrokiem butelki, próbując wybrać dla nich najlepszą na taką okazję.
- Jak myślisz? Co z nami zrobią? – Spytał Robert, gdy kelner stojąc obok ławeczki otwierał czerwone wino.
- Są różne opcje. – Kelner spojrzał na etykietę wina, a potem uderzył mocno łokciem w dno butelki i w tylko sobie znany sposób, sprawnym i szybkim ruchem dłoni, otworzył je. Dziewczyna i Kudłacz wciąż siedzieli związani pod ścianą. Nawet nie próbowali się uwolnić, jakby to, że związał ich wieczny milioner, było dla nich świętym nakazem. – Ja jestem wybrańcem, konsumentem życia wiecznego. To ja przed wielu laty wprowadziłem go do życia wiecznego. Pamiętam był narwanym młodzieniaszkiem, astrologiem z głową pełną pomysłów i kreatywnych poglądów na przyszłość świata. Z wami nie wiem, co zrobi? Jesteście nie potrzebnymi śmiertelnikami, posiadającymi jedynie wiedzę o nieśmiertelności. Nie liczyłbym na wiele.
- W ostatnich dniach spotkało mnie mnustwo dziwnych zdarzeń, nie dających się racjonalnie wyjaśnić. Ale ta heca z nieśmiertelnością jest już trochę przesadzona. – Robert pociągnął łyk wina i oddał butelkę kelnerowi. Połykając napój poczuł niezwykle przyjemny smak. – Chyba nie chcesz mi powiedzieć, że wierzysz w te bzdury o magicznych właściwościach jakieś roślinki. Czy ty masz wiedzę, o co w tym wszystkim chodzi?
- Oczywiście, że mam wiedzę. – Rzekł kelner patrząc na butelkę wina, która już w połowie była pusta. – I jak każdy nieśmiertelny lubię opowiadać. Jeżeli masz tylko ochotę, bo czasu teraz mamy w nadmiarze, mogę ci wszystko opowiedzieć, ze szczegółami.
- Słucham. – Rzekł Robert lekko i ironicznie się uśmiechając.
- Nazywam się Shi Huangdi. – Rozpoczął swoją opowieść kelner.
- To tak, jak ten chiński cesarz, który dawno temu rozpoczął budowę muru chińskiego. – Rzekł Kudłacz, który w jakiś sposób wyciągnął knebel z ust.
- Urodziłem się w 259 roku przed naszą erą. – Kontynuował kelner patrząc przed siebie, spojrzeniem, które, jakby chciało wydobyć z pamięci fakty, które już dawno temu przeminęły. – Historycy nazywając mnie królem Zheng zapamiętali to, że zjednoczyłem mój naród, spaliłem księgi wytyczając tym wojnę z nauką i rozpocząłem budowę wielkiego muru.
- Ty, tak na poważnie? – Robert zdegustowany wykręcił usta. Spojrzał na Kudłacza, który niemal z dziecięcym zainteresowaniem przysłuchiwał się opowieści kelnera.
- Jednak opowieść o nieśmiertelności rozpoczyna się dużo wcześniej. Jednym z pierwszych był Bilgamesz. – Rzekł majestatycznie kelner. – To jemu zawdzięczamy dzisiaj zdrowie absolutne, które objawia się w nieśmiertelności danej tylko nielicznym wybrańcom. Od czasów Bilgamesza minęło wiele tysięcy lat. Przeminęło setki pokoleń, miliony istnień pogrążyło się w śmierci, unicestwieniu na zawsze i wciąż tylko garstka ludzi doznaje niekończącej się fali świadomości. – Kelner zrobił pauzę, ale po chwili kontynuował. – Więc wszystko zaczęło się w Unug. Niespecjalnie urodziwej miejscowości w zachodniej Azji, jednak przed wielu laty było to miasto najzamożniejszych ludzi globu. Tam właśnie urodził się, żył i panował Bilgamesz. To w jego głowie, jako pierwszej, powstało pragnienie pozostania na ziemi na zawsze. Nigdy, nikomu nie udało się wyjaśnić, co było bodźcem do tych poszukiwań. Dlaczego właśnie Bilgamesz, jako jeden z pierwszych zaczął szukać klucza do nieśmiertelności? Przypuszczać możemy jedynie, i tak głosi legenda, że miłość do siebie samego i pogarda do tego, co po za nim, sprawiła, że nie chciał umierać. Mając absolutną władzę, jak na tamte czasy, zaczął panicznie bać się utraty życia. Kochał tak mocno samego siebie, że w końcu rozpoczął poszukiwania nieśmiertelności. Wypowiedział śmierci wojnę. Wszelkiego rodzaju medykowie pracowali dla niego nad eliksirem. Wiedza była inna. Dla współczesnych naukowców, wiedza tamtych mistrzów była zwykłą magią, niczym więcej. Ale właśnie wiedza tamtych mistrzów i magów przyniosła należyte efekty. Bilgamesz i jego rodzina spożywali eliksiry wytwarzane przez alchemików. I stawali się młodzi, silni, szczęśliwi. Lud widział, że ich król nie starzeje się, przeciwnie. Cała królewska rodzina staje się młodsza i piękniejsza. Ale niestety śmiertelna. Pierwszy zmarł ojciec Bilgamesza, zaraz potem matka i jego żona. Pomimo, że wszyscy byli młodzi i piękni, a przynajmniej wyglądali na zdrowych i silnych, jednak umarli i medycy nie potrafili wyjaśnić dlaczego. Przecież wspaniały eliksir, wciąż udoskonalany, sprawił, że ich ciała regenerowały się. Skąd więc pojawiała się śmierć. Umierali posiadając młode ciała i byli w pełni sił. Bilgamesz był zdruzgotany. Przyzwyczaił się już do myśli, że razem z najbliższymi będzie żył wiecznie, na zawsze. Nie mógł pogodzić się z utratą rodziców i ukochanej żony. Kazał zabić wszystkich starszych medyków i pracę nad eliksirem przekazał nowemu pokoleniu, młodych, jak sądził, cudotwórców. Kolejna śmierć, syna Urlugala, sprawiła, że Bilgamesz przestał wierzyć w cudowną moc eliksirów, a lud w boskość rodu królewskiego. Jednak jeden z młodych medyków rzekł pewnego razu do króla. – Istnieje na ziemi tylko jeden człowiek, który poznał tajemnice nieśmiertelności. Nazywa się Utnapisztim. Tylko on wie czym jest nieśmiertelność, ale nikt nie wie, gdzie on się znajduje.
To jedno zdanie wystarczyło do tego, aby Bilgamesz zaczął myśleć. Nie spał, stracił apetyt. Wizja śmierci, pomimo młodości i pięknego ciała, zatruwała wszystko, całą radość życia. Nie można żyć myśląc wyłącznie o śmierci. Wiedział o tym, ale nie potrafił wyrzucić z głowy tego, co tak bardzo go przerażało.
Dni mijały, eliksiry działały, jego ciało było piękne, młode, sprawne, mięsnie silne. Ciało wciąż go nie zawodziło. Ale im częściej oglądał siebie w lustrze, tym bardziej było mu żal utraty tego ciała i swojej duszy.
W końcu, nie mogąc wytrzymać obsesyjnego lęku przed śmiercią, zarządził poszukiwania Utnapisztim. Ogłosił w całym swoim królestwie, że temu kto odnajdzie Utnapisztim i przyprowadzi go do niego, wręczy ogromny majątek, połowę wszystkiego co posiada.
Wielu śmiałków wyruszyło na poszukiwania. Obsesja króla, stała się obsesją całego ludu. Jednak lata mijały, nikomu nie udało się odnaleźć legendarnej postaci. Bilgamesz nawet zwątpił już, czy Utnapisztim istnieje. Czy w ogóle nieśmiertelność jest możliwa? Może śmierć, to nasze przeznaczenie i nikt tego nie może zmienić. Lecz pewnego dnia, jeden z młodych królewskich medyków poinformował króla, o tym, co się mówi pośród jego ludu.
- Mów co masz mi do powiedzenia. – Rzekł król siedząc na swoim potężnym tronie.
- Jest ktoś, komu udało się odnaleźć Utnapisztima. – Rzekł młody medyk.
- Jak to możliwe? Dlaczego nie przyszedł do mnie? Przecież oddałbym mu połowę królestwa. Cały naród wie, że nie rzucam słów na wiatr. Gdyby znalazł tego człowieka i przyprowadził do mnie, byłby bogaty, dałbym mu wielkie bogactwo.
- Nikt w to nie wątpi, czcigodny. Ale ten kto odnalazł Utnapisztim uznał, że nieśmiertelność jest większym skarbem, aniżeli nawet całe twoje, królu, bogactwo, aniżeli nawet bogactwo całego świata. Tym człowiekiem jest Agga, to on odnalazł Utnapisztin.
Król dobrze znał Agga. To jego odwieczny wróg, władca sąsiednich ziem. Dobrze też zrozumiał słowa swojego młodego medyka. Życie jest cenniejsze od wszystkiego i nie kupi się go za żadne bogactwa. Wieczność posiada wartość ogromną, trudną do opisania i poza materialną.
Nie wiemy co się stało dalej z potężnym królem Unug obsesyjnie dążącym do pokonania śmierci. Prawdopodobnie wyruszył sam na poszukiwania Utnapisztin, wierząc mocno w to, że odnajdzie w nim swoje pragnienie, własne yggdrasil.
- I odnalazł? – Spytał Robert zaniepokojony nieprecyzyjnym zakończeniem opowieści. – Skąd więc wasza nieśmiertelność, dlaczego opowiedziałeś o nim, skoro nie wiadomo nawet, czy posiadł życie wieczne?
- Prawdopodobnie zmarł. – Rzekł kelner podający się za cesarza starożytnych Chin. – Jako piękny i młody mężczyzna. Nikt nie wiem tego na pewno. Jedni mówili, że odnalazł to, co szukał i otrzymał nieśmiertelność. Ponoć jego miłość do siebie, wiecznie pięknego, nieśmiertelnie wiecznego, wystarczyła mu i nie potrzebował już bogactw, ani władzy. Wystarczał mu on sam sobie. Ja jednak myślę, że nie dogonił swoich marzeń, zmarł, jak wielu po nim, którzy podobnie próbowali oddać wszystkie bogactwa, które posiedli za życie po wieki. Ale to on, potężny władca starożytnego Unug dał początek marzeniom, które dla kolejnych pokoleń stawały się coraz bardziej realne. W końcu jednemu z jego kontynuatorów udało się, był pierwszy. Posiadł wiedzę o nieśmiertelności.
- Komu? – Spytał Robert sięgając po drugie wino. – Mów jaśniej. Wciąż nie jestem pewien, czy komukolwiek udało się stać nieśmiertelnym. Pokonać śmierć i być tego pewnym żyjąc na zawsze. To niesamowity wyczyn.
- Nie to wino. Jest zbyt młode. Sięgnij po jedno z tamtej półki. – Kelnera wskazał na sąsiednią szafkę. – Odpowiedź jest, jak to często bywa, dość trywialna i prosta. Oczywiście, że się udało. To największe osiągniecie człowieka, ale jest ono dane tylko nielicznym.
- Dwa pytania. – Rzekł Robert podając wino kelnerowi, który znów sprawnym ruchem ręki, szybko otworzył butelkę. Kudłacz i dziewczyna w milczeniu słuchali opowieści kelnera. – Kto był pierwszy, jeżeli rzeczywiście, ktokolwiek jest nieśmiertelny i dlaczego nieliczni?
Kelner zamyślił się. Nie odpowiedział od razu. Przez chwilę patrzył przed siebie, podczas gdy Robert przyglądał się kelnerowi z profilu próbując dostrzec w jego twarzy rysy chińskiego cesarza.
- Grecja. – Rzekł w końcu kelner. – Ta przeklęta Grecja. Pierwszym nieśmiertelnym był Grek. Ale nie był nim nasz milioner, ten ordynarny grubas. Nie do końca wiemy, jaki był początek i jak to w ogóle możliwe, ale wszystko zaczęło się w Grecji.
- Wybacz, drogi przyjacielu. - Rzekł Robert biorąc butelkę wina od swojego rozmówcy. - Trudno uwierzyć w to co mówisz. Nikt nie żyje dłużej niż sto, może sto dziesięć lat. Cała ta nieśmiertelność jest mało wiarygodnym blefem.
- A ja wierzę. – W końcu odezwał się Kudłacz.
- Ja też. – Poparła go dziewczyna, która siedząc zawiązana pod ścianą, zastanawiała się i martwiła, czy te dwa miliony wciąż są na jej koncie. A może Grek wycofał transakcję?
- Oczywiście, jesteś zwykłym śmiertelnikiem. – Kelner spojrzał na butelkę, którą trzymał Robert. Była prawie pusta. – W twoim świecie nieśmiertelność to niedościgłe marzenie, legenda, prometeuszowa wizja niemożliwa do spełnienia. W moim świecie cuda to norma. – Kelner na dowód swoich słów uniósł bluzę i koszulkę. Odsłonił kawałek brzucha, miejsce, gdzie jeszcze kilkanaście minut temu były śmiertelne rany postrzałowe, teraz nie było nawet blizny.
- Powinna być przynajmniej blizna, jakiś ślad. Kule utkwiły w ciele. A tu nic. – Rzekł Robert oddając prawie pustą butelkę po winie. – Pewnie to mistyfikacja, spektakl, odegrany na potrzebę chwili, tylko jeszcze nie wiem po co. Nie takie rzeczy mi się ostatnio przytrafiały.
- Niektóre fakty w oczach nieodpowiedniej osoby nie maja znaczenia, wpadają jak do pustej studni. Doświadczyłeś kilku faktów, które potwierdzają, że na tym świecie dzieją się rzeczy znacznie przekraczające doświadczenie przeciętnego umysłu. Mógłbyś pewnie zobaczyć znacznie więcej, a i tak byś nie uwierzył. Tak, jak nie ma dla ciebie znaczenia to, że wypiliśmy butelkę Chateau Margaux, wino warte ponad dwieście tysięcy dolarów i właśnie otwieram Cheval Blanc, myślę, że warte grubo ponad sto tysięcy dolarów.
Robert nonszalancko i oczywiście z niedowierzaniem spojrzał na butelkę, do której przymierzał się kelner.
- Wybacz. - Rzekł Robert. - Wyglądasz na kelnera, nie na cesarza Chin. Nawet nie masz skośnych oczu ani śniadej skóry. Pewnie urodziłeś się na jakimś zadupiu i masz wybujałą, zakompleksioną wyobraźnię. Mimo wszystko mam ochotę wysłuchać twoją opowieść. Właściwie nie mamy nic innego do roboty. Wino jest faktycznie dobre, a twoja opowieść dość zajmująca. Słucham z uwagą dalej.
Ironiczny ton wypowiedzi Roberta, jego brak wiary i nieufny stosunek do tego, co się wokół dzieje, nie sprzyjał kontynuowaniu opowieści. Źle się snuje opowieść, jeżeli słuchacz w duchu kpi sobie z postaci i uważa je za całkowicie zmyślone. Kudłacz swoją łatwowiernością nie co nadrabiał, ale Robert był i jest niedowiarkiem. Jest człowiekiem, który zawsze ma się na baczności, uważa, aby go nie nabrano i nie pozwoli, aby zrobiono z niego idiotę i bambusa. Dlatego nie dowierza, no bo jak można wierzyć w nieśmiertelność, żyjąc na co dzień życiem, jak to określił cesarz Chin, zwykłego śmiertelnika. Kto, wstając codziennie rano do pracy, zjadając regularnie posiłki, prowadząc ustabilizowany styl życia, unikając przeziębienia, uwierzyłby w życie wieczne? W kościele, to co innego. Tam można mówić o życiu wiecznym, nagrodzie za dobre postępowanie, o miłości boskiej i nieograniczonej dobroci. Co innego jednak w życiu codziennym. Wyobraźcie sobie dwóch młodych ludzi, którzy na przerwie w pracy na poważnie rozmawiają o życiu wiecznym. Od razu uznalibyśmy ich za wariatów. Może sympotycznych, ale na pewno za wariatów.
Inaczej sprawy się mają przy alkoholu. Faktycznie Robert nie potrafił określić wartości pitego wina, ale było smaczne, rozwiązywało skutecznie język i sprawiało, że kelner nie dostrzegał całej ironii swojego rozmówcy.
- Powiedz w końcu, co wam daje tę nieśmiertelność? – Spytał Robert jednocześnie studiując etykietę na butelce wina.
- Najprostsza odpowiedz brzmi. Nieśmiertelność daje wola życia w człowieku, właściwa dieta, unikanie śmierci i niezwykłe działanie rośliny zwanej czarnym jastrzębiem. I uwierzcie mi, że każdy z tych elementów jest równie ważny. Brak, któregokolwiek z nich sprawia, że człowiek umiera, może nawet szybciej, aniżeli ten, który nie zna recepty na nieśmiertelność.
- Więc, my ją już znamy. Na zdrowie. – Rzekł Robert i delikatnie przychylił butelkę wina, upijając jedynie łyk. – Czy dostaniemy na spróbowanie tę magiczną roślinę?
Kelner nie odpowiedział. Nie od razu. Przez chwilę milczał. Bynajmniej nie zastanawiał się nad tym, czy zdradzić tajemnicę nieśmiertelności, gdyż recepta na nieśmiertelność, tak ją umownie nazwijmy, sama w sobie nie była tajemnicą i nikt, żaden z nieśmiertelnych nie trzymał jej w tajemnicy, co niebawem jasno i rzetelnie się wyjaśni, ale kelner, to jest Shi Huangdi milczał, ponieważ uzmysłowił sobie, co bogaty milioner chce teraz zrobić. I ta myśl, raczej go przeraziła.
Chwilę ciszy, każdy wykorzystał na swój sposób. Robert smakował wino i zastanawiała się nad dwiema kwestiami. Po pierwsze, czy wino faktycznie było takie drogie? Przypuszczał, że kelner jednak po prostu bujał. Po drugie, co było efektem pierwszej myśli zastanawiał się nad sensem i znaczeniem prawdy. Można powiedzieć wszystko, zabrzmi to wiarygodnie lub nie. Istnieją prawdy, które nie są wiarygodne i brzmią infantylnie i śmiesznie. To wino może być drogie, kosztować fortunę, mimo wszystko jednak informacja ta teraz zaistniała jako kłamstwo, blef. To samo z nieśmiertelnością. To czy zaistnieje w umyśle rozmówcy jako kłamstwo lub prawda zależy od umiejętności tego, kto opowiada. Drobne zachwianie, delikatna niepewność, jedno słowo za dużo, lub za mało, jakieś zdrobnienie, zawahanie i już opowieść traci autentyczność. Całkowicie. Od czego zależy cena tego wina? Pomyślał Robert i spojrzał na butelkę. Teraz tylko i wyłącznie od stanu mojego umysłu, od tego czy obecne tu osoby, w tej chwili uwierzą w słowa kelnera. Nawet jeśli istnieją niepodważalne fakty, o ile takie w ogóle są, na przykład w sprawie istnienia Boga, nieśmiertelności, ceny tego wina, czy samej prawdy, więc nawet jeśli istnieją fakty jednoznacznie rozstrzygające określone tematy, to i tak umysł człowieka jest na tyle głęboko uzależniony od wiarygodnego brzmienia opowieści, że ta, a nie fakty, decydują o przyjętej i akceptowanej prawdzie. Robert głęboko zanurzył się w tej właśnie myśli.
Kudłacz, bezwarunkowo wierząc w słowa kelnera, właściwie cesarza Chin, króla Zheng, czekał z utęsknieniem na dalszą część opowieści. Wierzył, że cesarz zdradzi tajemnicę nieśmiertelności i stanie się ona jego własnością po wieczność. Dziewczyna natomiast, podniecona niemal do orgazmu, czując rozpalone uda, myślała o swoich pieniądzach, władzy i nieśmiertelności. Wszyscy, cała czwórka, zastygli na kilka chwil w rozmarzeniu.
- A z tymi kulami … no wiesz … ranami postrzałowymi, to jak zrobiliście? – Pierwszy ciszę przerwał Robert. – To jakaś mistyfikacja, efekty specjalne? Pewnie Grek strzelał ślepakami. Tylko po co? Po co ten cały teatrzyk.
- Wielu rzeczy jeszcze nie wiecie. – Rzekł przejęty kelner. – Musimy się wydostać, w przeciwnym razie ten spasiony Grek …
Nie dokończył. Od strony drzwi dobiegł ich dźwięk otwieranego zamka. Ktoś przekręcił klucz w drzwiach, a potem nacisnął klamkę. Drzwi lekko ustąpiły i pojawił się w nich potężny magazynier. Z trudem wszedł do środka niosąc dużą tacę, a na niej trzy talerze z kanapkami i duży biały dzban, w którym znajdował się gorący napój.
- Niczego nie potrzebujemy. – Postawił się Kudłacz.
- A ja chętnie przekąszę kanapkę z serem. – Rzekła dziewczyna uśmiechając się na widok całkiem dobrze zrobionych kanapek.
Na trzech talerzach leżały świeże bułeczki, przekrojone w połowie, grubo posmarowane masłem, z serem, wędliną, sałatą i pomidorem. W dużym dzbanku była gorąca herbata.
- Oj, ale nie mądry jestem. Zapomniałem kubki. Już lecę. – Rzekł radośnie potężny magazynier, położył tacę na stoliku i szybko wybiegł. Za sekundę jednak znów pojawił się w drzwiach. – Ktoś słodzi herbatę? – Spytał patrząc na dziewczynę, która dopiero na widok jedzenia podjęła udaną próbę oswobodzenia się z więzów.
Dziewczyna pierwsza podeszła do stolika z jedzeniem i zaczęła jeść z wyraźnym apetytem. Drugi podszedł kelner, a zaraz za nim Robert. We trójkę stali nad stolikiem, w milczeniu, każdy z kanapką w ręku. Jedynie Kudłacz, jakby na znak protestu, pozostał w swojej pozycji siedzącej, z zawiązanymi z tyłu rękoma.
Smakuje? – Spytał wesoło magazynier, a potem spojrzał na Kudłacza i poważniejszym tonem rzekł. – A kolega nie jest głodny?
- Jestem głodny i to cholernie, ale jakbyś nie zauważył, jestem związany i unieruchomiony. – Kudłacz rzadko był podenerwowany, ale ta sytuacja najwyraźniej nie była po jego myśli. – Poza tym przetrzymujecie mnie tutaj nielegalnie i wbrew mojej woli.
Potężny magazynier zignorował kudłacza i uwagę zwrócił ku jedzącym. Widok pałaszujących jego kanapki sprawił, że znów na jego oblicze powrócił uśmiech. Przez chwilę z zadowoleniem przyglądał się jedzącym. W końcu po kilku minutach rzekł.
- No dobra, musze lecieć. Potem zabiorę tacę i puste talerze, no i przyniosę świeży serniczek.
Po chwili znikł za drzwiami, zamykając je za sobą, ale nie na klucz. Nie długo po wyjściu potężnego magazyniera, trzy talerze były puste, tak jak i dzbanek po gorącej herbacie. Jedynie Kudłacz nie załapał się na posiłek.
Kelner masując brzuch, podszedł do dużej pułki z winami. Przez chwilę studiował jej zawartość, aż w końcu zdecydował się.
- Pół słodkie. – Stwierdził patrząc na etykietę przyklejoną do butelki. – Powinno być dobre.
Tym razem do biesiady dołączyła dziewczyna, która jako pierwsza upiła duży łyk z butelki. Nikt specjalnie też nie musiał namawiać kelnera do tego, aby rozpoczął swoją opowieść o historii Chin, bujdach na temat muru chińskiego, jego terakotowym wojsku, oraz o nieśmiertelności.
- Więc z tym murem to bujda. W tamtych czasach wszyscy władcy Chin i plemion zamieszkujących nasze tereny budowali mury. Mury były wszędzie. Ja też zbudowałem, ale moje mury nie były większe od innych. Dopiero moi następcy wybudowali te znane dzisiaj. Ale cóż, historia uwielbia upiększać i upraszczać fakty. Natomiast prawdziwa jest opowieść o rzekach i morzu rtęci.
- Czyżby? – Rzekł Robert lekko już sepleniąc. Jego dłoń śmiało badała uda dziewczyny. – Przecież to bujda, zwykła legenda. Morze rtęci nie istnieje.
- Oczywiście nie jest ono wielkości prawdziwego morza. W moim grobowcu, którego pragnę zauważyć, jeszcze nikt nie ośmielił się otworzyć, jest olbrzymia makieta Chin, przez które płyną rzeki rtęci.
- I to niby daje ci nieśmiertelność kelnerzyno? – Rzekł pogardliwym tonem Robert.
- Oczywiście, że nie. – Odrzekł cesarz Chin, który z całej trójki, pomimo, że wypił najwięcej wina, zdawał się mieć najtrzeźwiejszy umysł. - To wszystko było dobre na etapie wiedzy starożytnej. Zapewniano mnie o cudotwórczej mocy rtęci, więc ufałem tym zapewnieniom i choć to była błędna droga i prawie popadłem w obłęd, jednak w końcu osiągnąłem swój cel.
- Zjadłeś liść z wiecznego drzewa? – Kpiący ton Roberta jednoznacznie określał jego wiarę w słowa kelnera.
- Niezwykłe właściwości regeneracyjne drzewa są niewątpliwie pomocne i niezbędne do osiągnięcia życia wiecznego. – Rzekł nieśmiertelny lekceważąc ton Roberta. Być może był już przyzwyczajony do niedowiarstwa swoich rozmówców. – To wspaniała roślina, która faktycznie w stu procentach regeneruje ludzkie komórki. Ale sama roślina to za mało. Większość, którzy ją spożyli i tak po pewnym czasie zapadali na choroby i umierali. Aby żyć potrzebne jest coś więcej, dużo więcej. Potrzebna jest samodyscyplina, wola, siła i przede wszystkim … - Kelner na chwilę zamilkł, zamyślił się, jakby szukał właściwego określenia. – Przede wszystkim wizja nieśmiertelności, pomysł na życie. Bez tej wiedzy, bez wiary w swoje istnienie, skończy się ono góra po osiemdziesięciu latach. Aby stać się nieśmiertelny najpotrzebniejsza jest wewnętrzna potrzeba istnienia. Odkrycie rośliny, owszem, do poznania nieśmiertelności wniosło bardzo dużo. Jej właściwości regeneracyjne są nie do przecenienia, ale przed chorobami chroni tylko do pewnego stopnia. Trzeba zadbać o siebie, o ciało, a przede wszystkim o ducha. Wola życia, to klucz do nieśmiertelności. Znałem tysiące osób, które spożywały roślinę, ale nie przedłużyli swojego życia nawet o jeden dzień. Na świecie są trzy szkoły nieśmiertelności. Albo jak kto woli, trzy sposoby na osiągnięcie nieśmiertelności. – Kelner zamilkł na chwilę aby upić łyk wina z butelki, potem podał trunek dziewczynie, która chętnie się poczęstowała. – Najstarszym ośrodkiem jest Penglai, niewielka wyspa na wschodzie Chin. Nieśmiertelni z wyspy Penglai od lat żyją niezmienionym rytmem, powtarzając codzienny rytuał. Każdy ich dzień jest podobny do poprzedniego. Wstają rano codziennie o tej samej godzinie, kładą się dokładnie o tej samej porze. Posiłki spożywają regularnie i ściśle stosują się do regulaminu, który nie zmienił się od ponad czterech tysięcy lat. Wokół ich nieśmiertelności i sposobu życia, przez te tysiące lat powstawały różne legendy i niestworzone opowieści. Specjalizują się w przygotowywaniu pokarmów tylko z roślin i zwierząt dających długowieczność. Wiem to, bo żyłem na wyspie ponad czterysta lat. Żyłem ich życiem, ich rytmem i codziennie stawiałem stopy, oddychałem i każde słowo wypowiadałem zgodnie z regulaminem. Zgodnie z zasadami, których nikt nie może podważyć, ani nagiąć nawet w najdrobniejszy choćby sposób. Posiłki przygotowują z rośliny dającej życie wieczne, z kory i liści topoli osikowej, małż nazywanych arctica islandica, a także ze specjalnego rodzaju gąbek cinachyra oraz z malutkich długowiecznych stułbi. To podstawowe składniki ich menu. Oczywiście odpowiednio przyrządzone, odpowiednio podane i we właściwych proporcjach. Regenerują ich ciała sprawiając, że właśnie dzięki temu nie starzeją się. Ducha utrzymują w stanie nieśmiertelności poprzez swoją filozofię opartą na feng shui i medytacji. Każdy swój krok, uczynek, nawet każdy oddech, spojrzenie, każde wypowiedziane słowo, czy gest jest przemyślany i wykonany tylko po to, aby utrzymać nieśmiertelność i nie tracić energii. Właściwie można powiedzieć, że wykształcili w sobie moc permanentnego wytwarzania energii. Każdy z nich jest jak mała, samonapędzająca się i samo odnawialna fabryka. W jednym rytmie, idealnym i maksymalnie zoptymalizowanym żyją od tysięcy lat. Można powiedzieć, że ich życie wieczne składa się z jednego i tego samego dnia, którego nikt jeszcze nie zakłócił i który powtarzają w nieskończoność. Nie ma końca.
- Z tonu twojego głosy wynika, że nie podobało ci się takie życie. Czy dlatego po czterystu latach odszedłeś? – Spytał Robert odkładając pusta butelkę.
- Na początku byłem zachwycony. Szybko poczułem w sobie nieśmiertelność. Tę nieprawdopodobną wręcz energię, która wyglądała z zewnątrz na stateczną, we mnie jednak, w środku, w moim sercu i umyśle, w każdej niemal komórce buchała niczym wulkan. Siedząc w jednej pozycji, unieruchamiając ciało, zatrzymując je w medytacji, jednocześnie wyzwalałem najczystszą wewnętrzną energię, życie w najczystszej postaci, nie skażone żadną emocją. Permanentna radość, nieskończone wręcz pragnienie życia, mojego, tego, które tkwiło we mnie, które było mną, ogarniało mnie całego. Nie miało znaczenia to, co dzieje się poza mną. Inni nieśmiertelni nie obchodzili mnie, tak jak ja nie obchodziłem innych nieśmiertelnych. Wypełniała mnie jedynie i w pełni radość własnego istnienia. Byłem tylko sobą, swoim istnieniem, swoją radością. Każdy ruch, uczynek był zminimalizowany tylko do tego aby utrzymać ten stan po wieki, w nieskończoność.
- Więc co się stało? – Spytała w końcu dziewczyna. – Wytrzymałeś w tym stanie tylko czterysta lat. – Dodała przekornie.
- Dokładnie czterysta dwadzieścia jeden lat i trzynaście dni. W końcu wpadłem w pułapkę, jedynie możliwą dla nieśmiertelnych z wyspy Penglai. Miłość. – Rzekł niemal rzewnie.
- Co? – Spytał Kudłacz, jakby niedosłyszał. – W jaką pułapkę? Powtórz. – Rzekł tonem rozkazującym. – W jaką pułapkę?
- Zarazę, przyniesioną z Europy. – Kelner rzekł ze wstrętem.
- Jaką zarazę? – Nie mógł zrozumieć Kudłacz. – Czy na wyspie pojawiła się dżuma albo cholera, może ebola, albo korona wirus? Co się stało? Na boga jaka pułapka? Wciąż nie rozumiem.
- Miłość. – Powtórzył głośno kelner.
- Co, miłość? – Kudłacz nie rozumiejąc, był coraz bardziej podenerwowany. Robert i dziewczyna także patrzyli na kelnera oczekując wyjaśnień.
- Filarem kultury europejskiej jest miłość. - Rzekł kelner, jakby rozpoczynał nową opowieść. - Wszechobecna i obowiązkowa. Historia Europy, to historia miłości, która zawarta jest w religii, w relacjach ludzkich, w śmierci i wszędzie tam gdzie tylko sięga myśl Europejczyka. Wszechogarniająca wszystko, wszędobylska miłość. Europejczyk składa się głównie z miłości, często krwawej, ale zawsze z miłości, praktycznie z niczego więcej.
- To chyba dobrze? – Rzekła dziewczyna.
- Tak. Być może. Ale tylko dla Europejczyka, w którego genach jest miłość i nic więcej. To dobrze. Ale tylko dla Europejczyka. – Powtórzył. – To dzięki mojemu przyjacielowi Xu Fu mogę dzisiaj z wami rozmawiać. Wszystko zaczęło się wiele lat temu. Podbiłem i zjednoczyłem Chiny. Byłem panem świata, osiągnąłem wszystko. Miałem rodzinę, zostałem cesarzem. Na usługach miałem najpotężniejsze wojsko jakie kiedykolwiek istniało na ziemi. Świetnie uzbrojeni, doskonale wyszkoleni i posłuszni. Nade wszystko mi posłuszni. Oddani. Zrobiliby i robili dla mnie wszystko. Śmierć nie miała dla nich znaczenia. Na moim dworze, jak to na dworze, wszyscy spiskowali: moje żony, generałowie, ministrowie, a nawet dzieci, wszyscy spiskowali przeciwko mnie i przeciwko sobie. Byłem potężny, zbudowałem i dałem początek najpotężniejszemu Państwu świata, ale nie potrafiłem zapewnić spokoju i stabilizacji własnej rodzinie. Moje własne dzieci spiskowały przeciwko sobie, za moimi plecami zakładali stowarzyszenia, aby obalić nie tyle mnie, co siebie wzajemnie i to co ja stworzyłem. Wszyscy chcieli zniszczyć jedność Państwa. Był jednak wyjątek. W tym ludzkim bagnie nieprawości pojawił się prawdziwy diament. Er Shi. Był jednym z moich młodszych synów, ale jedyny o tak przejrzystej i czystej duszy. Był dobry i inteligentny, dlatego wyróżniałem go, chciałem aby pomagał mi w rządzeniu krajem i dworem. Nie chciałem aby był moim następcą, ponieważ planowałem żyć wiecznie i być wiecznym władcą. Pragnąłem aby Er Shi wiecznie był obok mnie. Wysłałem mojego przyjaciela Xu Fu, aby odszukał roślinę dającą nieśmiertelność. Okazało się to łatwą misją. Już z pierwszej wyprawy przywiózł to, co tak bardzo pragnąłem. Ale razem z rośliną Xu Fu przywiózł mędrca, który miał mnie wprowadzić i zdradzić tajemnicę pozyskania życia wiecznego. Z ekscytacją wysłuchałem jego słów, ale niestety były one chyba moim największym rozczarowaniem. Powiedział mi mniej więcej to, co ja wam. Roślina da mi nieśmiertelność pod warunkiem, że zadbam o ducha. Ale żeby uczynić mojego ducha nieśmiertelnym muszę zrezygnować z bycia cesarzem i z tego wszystkiego do czego doszedłem i zamieszkać na pustkowiu, tam, gdzie nic nie będzie mnie rozpraszać. To były okropne słowa. Jak miałem zrezygnować z wszystkich swoich przywilejów. Po co miałbym żyć nie będąc cesarzem. Mędrca kazałem ściąć, a Xu Fu wysłałem w drugą podróż. Tym razem miał mi przywieść bezwarunkową nieśmiertelność. Nie rozumiałem wówczas, że nie mógł mi przywieść nic innego. Kilka lat później otrzymałem list od Xu Fu, w którym informuje mnie, że sam pozyskał nieśmiertelność. Napisał gdzie się znajduje i potwierdził, że jeżeli chce zostać nieśmiertelny muszę się wszystkiego wyrzec. Rozwścieczył mnie tylko jeszcze bardziej, ale po latach, gdy moje ciało przestało mnie słuchać, a nadworni lekarze tylko pogarszali sprawę, zrozumiałem, że jeżeli faktycznie chcę zostać nieśmiertelny, muszę spełnić ten warunek i porzucić wszystko. Oczywiście to nie było takie proste, no bo jak największy cesarz Chin, pilnowany przez setki ludzi, żyjący w centrum świata miałby nagle usunąć się i zamieszkać na bezludziu. Aby tego dokonać musiałem ukartować własną śmierć i to w tajemnicy przed wszystkimi. Zacząłem więc budować wielki grobowiec i terakotową armię. Pomyślałem, jeśli zrobię dużo szumu wokół swojej śmierci, wówczas uda mi się odejść niezauważony. Cały kraj był zaangażowany w budowę mojego grobowca i dziesiątek tysięcy bezużytecznych terakotowych figurek. Setki tysięcy rzemieślników i ich rodzin zaangażowanych było w pracę przy tworzeniu makiety Chin i wypełnianiu rowów rtęcią. Specjaliści mieli tak skonstruować grobowiec, aby po jego zamknięciu nikomu nie udało się go otworzyć. Razem ze mną miało być pochowanych tysiące nałożnic i służby. Im więcej rozbiłem hałasu przy budowie mojego grobowca, tym bardziej utwierdzałem się w przekonaniu, że usunięcie się ze świata zmarłych i oddanie nieśmiertelności na wyspie Penglai będzie tylko formalnością. Nie myliłem się. Nigdy prawda nie wyszła na jaw. Jedyną osobą w wtajemniczoną w moje plany był mój syn Er Shi. Wszystko razem ustaliliśmy. To on miał mi pomóc bezgłośnie wydostać się z Chin po mojej rzekomej śmierci, usunąć wszystkich świadków intrygi, a potem w sposób cichy i niezauważalny dołączyć do mnie. Tylko dla niego, mojego najukochańszego syna zaplanowałem nieśmiertelność. Bo tylko on na nią zasługiwał, nikt inny. Plan się powiódł, a przynajmniej jego początek. Ogłoszono moją śmierć, cały naród pogrążył się w żałobie. W grobowcu pochowano mojego sobowtóra, razem z medykami, którzy wiedzieli, że nie zginąłem. A gdy grobowiec zamknięto, razem z nim na zawsze zamknięto tajemnicę mojego życia. Er Shi, tak jak to zaplanowaliśmy, potajemnie pomógł mi wydostać się z Chin, co nie było już takie trudne, bo cały naród uwierzył w moją śmierć. Rozstaliśmy się w łzach, ale Er Shi miał do mnie dołączyć po trzech miesiącach. Życie i śmierć jednak niosą za sobą niespodzianki.
- Tak. Znamy historię. – Rzekł Robert przerywając pierwszemu cesarzowi Chin. Pozostali, na głos Roberta, jakby zostali wybudzeni z letargu słuchania. – Zamiast żyć wiecznie, syn wolał zostać drugim cesarzem Chin.
- Był młody, szalony i nierozsądny. Nie przewidziałem wszystkiego. Syn sądził, że zostając cesarzem, wybiera życie. Nie rozumiał, że w ten sposób wybrał śmierć. Nie sądziłem, że postąpi tak nierozsądnie. Nigdy więcej go już nie widziałem.
- A może, tak jak większość żyjących ludzi, nie uwierzył w możliwość nieśmiertelności. – Rzekł Robert. - Wszyscy historycy jednomyślnie orzekli, że w chwili gdy wielki Qin Shi Huang zaczął poważnie myśleć o życiu wiecznym, postradał zmysły. Przestał być wielkim wodzem. Odpłynął we własnych fantazjach i megalomanii. Syn, podobnie jak historycy, uznał, że wielki wódz postradał zmysły, ale z szacunku do niego i do jego osiągnięć, do samego końca słuchał bredni o nieśmiertelności.
- Być może myliłem się co do mojego syna. – Kelner, czy też wielki cesarz Chin, nie zwracał uwagi na ironiczny i kpiarski ton wypowiedzi Roberta. Trudno się też dziwić jego niedowiarstwu. Czy kelner to w rzeczy samej pierwszy cesarz Chin? Pierwszy cesarz Chin, wielki i genialny Qin Shi Huang jest dzisiaj kelnerem? – Kochałem go bardziej od innych i to mnie zaślepiło. – Kontynuował swoją opowieść. – Cóż za przeklęte uczucie! Ta miłość! Beznadziejna. To największa przyczyna naszych iluzji. Człowiek pragnie miłości, ponieważ nie potrafi zaakceptować rzeczywistości, tego co jest. Bo to miłość sprawia że świat postrzegamy odrealniony. Odrealniony przez pryzmat miłości, która zawsze jest ślepa i egoistyczna. Syn nie odwiedził mnie już nigdy na wyspie, a ja całkowicie oddając się pielęgnacji ciała i umysłu zapomniałem o nim. Spożywałem pokornie wszystkie wywary, które przygotowywali nieśmiertelni mieszkańcy wyspy. Słuchałem ich rad, stosowałem się do wszystkiego, co mi mówili, wierząc, że osiągnę to, co oni, nieśmiertelność i absolutne zdrowie. Tak też się stało. Uporządkowana dieta, tylko ze składników zwierząt i roślin mających moc regeneracji komórek ciała, sprawiła, że z dnia na dzień czułem się coraz lepiej, lżejszy, odciążony, jakby grawitacja ziemska przestawała mnie dociskać. Ulga, czystość ducha, odciążenie i lekkość bytu. Pogrążyłem się w tym idealnym stanie na dziesiątki lat, właściwie na setki lat. Codziennie czując się jeszcze lepiej, jeszcze lżejszy, czystszy i radośniejszy, samowystarczalny. Stan równowagi i harmonii jaki osiągnąłem nie można porównać z niczym innym, może jedynie z absolutnym, niczym nie skażonym uczuciem szczęścia, w którym zawierało się wszystko co dobre: sens, cel, czystość, prawda, dobro i piękno. Wszystko to w optymalnej postaci, nieskazitelnej, niewymagającej żadnego uzupełnienia, bez braku, pełne …
- A jednak opuściłeś wyspę. - Przerwał Robert w sposób może nawet troszkę niegrzeczny, ale konieczny, jeżeli opowieść ma ruszyć do przodu.
- Tak, opuściłem wyspę. – Rzekł cesarz i jakby wypuścił z siebie powietrze, a wraz z nim nagromadzoną w sobie energię. – Opuściłem w końcu wyspę … przez ptaka i wspomnienie syna.
- Przez ptaka? – Zdziwił się Kudłacz, który w milczeniu i z uwagą słuchał opowieści kelnera.
- Przez ptaka. Bażanta birmańskiego. – Kelner upił spory łyk wina z nowo otwartej butelki, a potem podał ją Robertowi. - Pewnego dnia, gdy jak co dzień od wielu lat oddawałem się rozkoszy czystości i siedząc na brzegu jeziora przepojony nieśmiertelnością słuchałem dźwięku wydobywającego się z mojej duszy, podszedł do mnie bażant. Takiego samego miał mój syn, który od wielu lat już nie żył. W pierwszej chwili bażant wzbudził we mnie miłe uczucie, ale zaraz potem przywołał obraz syna, który wlał do mojej duszy krople żalu. Na początku było to tylko wspomnienie, które łatwo i szybko przegoniłem z moich myśli i serca. Ale po jakimś czasie powróciło, potem znowu i znowu. Z czasem moja niemalże doskonała egzystencja, ta idealna równowaga zastąpiona został przez walkę z myślami, ze wspomnieniem tego, co kilka set lat wcześniej zostawiłem, a co bezpowrotnie przeminęło. Po kilku zaledwie miesiącach walki z samym sobą zrozumiałem, że muszę opuścić wyspę. Po co? Musiałem wyruszyć w drogę. Do dziś nie potrafię sobie tego wytłumaczyć, ale musiałem ruszyć w drogę. Dlaczego niektórzy mężczyźni muszą wyruszyć w drogę? Po co? To być może głupie i śmieszne, ale nie ma odpowiedzi na to pytanie. Muszą ruszyć. Tak właśnie było ze mną. Po prostu pewnego dnia poczułem, że jeżeli nie opuszczę wyspy i nie ruszę, moja egzystencja zmiażdży mnie.
Opuściłem więc wyspę. Moje ciało dostatecznie już nasączone było życiodajną rośliną, aby się regenerować. Zabrałem też odpowiednią ilość świeżych liści, owoców z drzewa, wywar z kory, a także nasiona, na wypadek, gdybym chciał gdzieś na chwilę osiąść. Wyruszyłem więc przed siebie. Bez określonego celu. Rok 211 naszej ery. Dotarłem do Chin. Nikt nie zwracał uwagi na włóczęgę. W tamtych czasach nie było samochodów i samolotów, ale podróż była łatwiejsza. Zaopatrzyłem się w konia i ruszyłem lądem w stronę Chin. Dotarłem do stolicy. Mój kraj był piękny. Na początku bałem się, że go nie rozpoznam, że moi potomkowie zniszczyli to, co stworzyłem. Miło byłem zaskoczony. Wprawdzie słyszało się o współzawodnictwie w rządzie, nienawiści, korupcji i wewnętrznych walkach na najwyższym szczeblu, ale ludziom żyło się dobrze. Było też trochę biedy, niesprawiedliwości, ale ogólnie ludzie byli szczęśliwi. Nawet nie próbowałem nikomu wyjaśniać kim jestem. Wiedziałem dobrze, że to nic nie da, nikt nie uwierzy. Przybrałem nowe nazwisko. Dzięki życiodajnej roślinie byłem silny, a dzięki medytacji, byłem zdyscyplinowany. Znalazłem więc pracę, a nawet poznałem piękną młodą kobietę, w której się zakochałem. Na początku byłem przerażony swoim uczuciem do pięknej Jiao. Bałem się, że miłość naruszy moją wewnętrzną równowagę i tym samym znów stanę się śmiertelny. Ale moje obawy były niepotrzebne. Posiadam mocny organizm, a umysł z łatwością poradził sobie z - nazwijmy to - cielesnymi anomaliami. Zakochałem się więc, ożeniłem, znów założyłem dom i rodzinę. Ale tym razem zamieszkałem nie w pałacu, ale w chatce w pobliżu bukowego lasu. Byliśmy szczęśliwi, urodziło nam się troje dzieci. Ale cóż. Nie można zatrzymać czasu, a dla niektórych, dla większości jest on śmiertelny. Oczywiście powiedziałem mojej pięknej żonie o nieśmiertelności. Na początku się śmiała, nie wierzyła, więc nie męczyłem tematu, żeby nie wyjść w jej oczach na dziwaka. Pomyślałem, że przyjdzie jeszcze czas, aby zrozumiała i uwierzyła. Naturalnie moim celem było podzielenie się sokami życiodajnego drzewa i nieśmiertelnością. Zasadziłem nasiona, które zabrałem ze sobą z wyspy. Po kilku latach wyrosły piękne drzewa, które zapewniły mi odpowiednią regenerację ciała mojego i mojej rodziny. Żona w końcu zauważyła, że ja się nie starzeje. Po kilkudziesięciu latach jej młode ciało, stało się brzydkie i zniszczone. A ja byłem równie młody i silny, co w dniu, w którym się poznaliśmy. Żona więc w końcu uwierzyła w cudowną moc rośliny. Zaczęła ją spożywać razem ze mną i razem ze mną oddawać się ćwiczeniom umysłu. Jak sądzicie co się stało. – Kelner na chwilę zamilkł i kolejno spojrzał na swoich słuchaczy, których oczy, były szeroko otwarte i wsłuchane w jego słowa. – Cud! – Rzekł. – Cud, roślina zaczęła działać. Ciało Jiao z czasem znów stało się jędrne, młode i piękne. Podobnie umysł. Po kilku latach regularnego spożywania rośliny i oddawaniu się ćwiczeniom umysłu, obydwoje byliśmy młodzi i piękni. Nasze dzieci, także spożywały roślinę, ale nie chciały zostać w domu. Ruszyły w świat, zakładając swoje rodziny. Po kilkunastu latach straciliśmy z nimi kontakt.
Natomiast ja i Jiao staliśmy się nieśmiertelni i szczęśliwi. Pojawił się jednak naturalny problem. Sąsiedzi, którzy widzieli cudowne odmłodzenie żony. Nie mogliśmy po prostu powiedzieć o roślinie, bo nikt by nam nie uwierzył, a pewnie posądziliby nas o czary i czarną magię. Zaczęli szemrać i podejrzliwie na nas patrzeć. Z czasem całkowicie odsunęli się od nas. Zrozumieliśmy, że musimy opuścić nasz dom. Tak też zrobiliśmy. Potajemnie, w ciemną noc, zabierając ze sobą jedynie najpotrzebniejsze rzeczy, życiodajne liście i nasiona, dwa konie i dwa osły, ruszyliśmy w stronę Europy. I tak przez wiele stuleci. Budowaliśmy domy, a po kilkunastu latach musieliśmy je opuścić i iść dalej. Poznaliśmy całą Azję, Europę i Afrykę. Mieliśmy domy w Mongolii, na Uralu, w dzisiejszej Francji, Katalonii, w Kongo, Zambii, a nawet w Finlandii. Tułaliśmy się tak, przez prawie 1300 lat. Byliśmy ze sobą szczęśliwi. Nauczyliśmy się nadawać własnej egzystencji właściwy rytm, odpowiednie tempo. Byliśmy wiecznie młodzi i silni, więc nie było problemu z zaaklimatyzowaniem się w nowych warunkach, czasami zupełnie odmiennych niż wcześniej. Żyliśmy pośród cywilizowanej szlachty francuskiej, rycerstwa Katalonii, zakładaliśmy domy w wioskach Masajów, Himba, Tuaregów, a także u rosyjskich Mansów. Tam poznaliśmy surową zimę, niewyobrażalne mrozy i Menka, legendarne stworzenie mieszkające w górach. Byliśmy szczęśliwi i uwierzcie mi ani trochę znudzeni sobą. Tyle lat razem. Przeżyliśmy wszystko co człowiek może doświadczyć na ziemi. Nauczyliśmy się nie przywiązywać uwagi do rzeczy, które przemijały i czerpać radość tylko i wyłącznie z nas samych. Uwierzcie mi, ta prostota życia, jest idealną receptą na szczęście.
Tak było do 1666 roku, dokładnie do dnia 2 września. Mieszkaliśmy wówczas w Londynie, samym centrum przy ulicy Pudding Lane. Razem z Jiao, od kilku lat prowadziliśmy piekarnie. Londyńczycy, bardzo chętnie kupowali u nas różnego rodzaju pieczywa, które im proponowaliśmy. Piekarnia prosperowała bardzo dobrze. Przyjęliśmy do pracy kilku ludzi i choć pieniądze nie były nam potrzebne, piekarnia przynosiła dochody, dosyć duże. 2 września 1666 roku. Co za przewrotna data. Dzień wcześniej przyjęliśmy do pomocy młodego chłopaka. Miał na imię Damien i trzynaście lat. Miał pomagać przy sprzątaniu, wynoszeniu śmieci i przy przenoszeniu pieczywa z piekarni do sklepu. Nad ranem, gdy świeża porcja pieczywa była już prawie gotowa, żona poprosiła Damiena aby pozamiatał resztki mąki i ciasta przy piecach i stołach, a potem wyrzucił śmieci do kosza, który trzymaliśmy z tyłu piekarni. Chłopak posłusznie zaczął wykonywać prośbę żony, która stwierdziła, że jest zmęczona po całonocnej pracy w piekarni i chce się położyć spać. Dałem jej całusa na pożegnanie i powiedziałem, że zaraz dołączę. Tymczasem chłopak sumiennie wysprzątał piekarnie i poszedł wyrzucić śmieci na zaplecze. Długo nie wracał. Skończyliśmy nasze prace i pieczywo było już przygotowane i należało je tylko przenieść do sklepu. Ale chłopaka ciągle nie było. Ktoś nagle krzyknął, że się pali. Nawet mnie to nie zaniepokoiło. W tym czasie w Londynie panowała dżuma, bardzo wielu ludzi umierało i często palili ich domy, aby wypalić zarazę, która zamieszkała w tych izbach. W drugiej połowie siedemnastego wieku, w Londynie dym czuć było na każdej ulicy. Żadna nowość. Więc na początku nie bardzo się przejąłem czyimś nawoływaniem o ogniu. Pomyślałem, że jeżeli się pali, zaraz ktoś to ugasi. Zaniepokoiłem się dopiero, gdy żrący dym zaczął wdzierać się do wnętrza piekarni. Wybiegłem na zaplecze i zobaczyłem, że cała tylna ściana naszej piekarni, wszystkie kosze oraz ściany sąsiednich budynków stoją w ogniu, który na tyle szybko i intensywnie się rozprzestrzeniał, że z gorąca trudno było podejść do ścian i gasić pożar. Zrozumiałem, że nie są to żarty. Wysłałem jednego z pracowników, aby pobiegł po straż pożarną, a z resztą zabraliśmy się za gaszenie ognia. Pomimo, że wkładaliśmy w to duże energii, biegając z wiadrami wody i wylewając je na płonące ściany, pojęliśmy, że niewiele wskóramy z szybko rozprzestrzeniającym się żywiołem. Zanim straż dotoczyła się do naszej piekarni, na ulicy płonęło sześć domów, a silny wiatr wydawał się idealnie współpracować z ogniem.
Walczyliśmy z żywiołem, ale źle zorganizowana straż pożarna, która właściwie składała się tylko z kilkunastu ochotników, z miernym wyposażeniem, nie wiele nam pomogła, tym bardziej, że płomienie szybko przedostawały się na sąsiednie domy. Po kilku godzinach walki, w końcu poddałem się i z bezpiecznej odległości przyglądałem się naszej piekarni, która płonęła niczym pochodnia. Nie bardzo mnie to przerażało, ponieważ w przeszłości wiele domów musieliśmy opuścić. Przestałem już przywiązywać się do miejsc i innych ludzi. Wiedziałem, że i tak w końcu to stracimy.
Muszę się przyznać do tego, że patrząc na pożar piekarni i sąsiednich domów czułem zachwyt. To przerażające widowisko, było zarazem cudowne. Tragedia wielu ludzi mieszała się z pięknem szalejącego żywiołu. Większość mieszkańców przestała gasić pożar i musiała opuścić domy, a nawet ulicę gdzie mieszkali, ponieważ dym był zbyt gorący i duszący. Ja to jakoś wytrzymywałem i przez dłuższy czas zachwycony stałem na niewielkim placu otoczony płomieniami, które podobne do demonów wypuszczonych z ciasnej celi w przestrzeń rozszalałe pożerały londyńskie domy.
W końcu z tego uśpienia wyrwała mnie myśl. Gdzie jest moja żona? – Spytałem jednego z moich pracowników, który podobnie jak pozostali, bezsilny i wyczerpany wielogodzinną walką z ogniem, próbował wydostać się z ulicy, na której szalały krwiste lucyfery. – Gdzie ona jest? – Pytałem przerażony. Próbowałem dostać się do piekarni. Uspakajałem się myślą, że przecież jest nieśmiertelna, więc nic nie może się jej stać. Pocieszałem się powtarzając sobie w duchu, że na pewno obudziła się i wydostała z piekarni. Pewnie pomagała ratować domy sąsiadów i teraz razem z innymi udała się w bezpieczne miejsce. Jednak próbowałem wedrzeć się do środka piekarni, do naszego domu, który mieścił się na pierwszy i drugim piętrze, aby upewnić się, że pokój, gdzie Jiao poszła odpocząć jest teraz pusty, a ona jest bezpieczna gdzieś na zewnątrz. Chciałem podejść bliżej, wbiec do środka ale temperatura była jak w piecu, nie sposób było się zbliżyć. Żar setek stopni był silniejszy i skutecznie mnie odpychał od wejścia. Przerażony i bezradny stałem i patrzyłem. I nigdy nie zapomnę tego widoku. W czerwonych płomieniach walczących z czarnym dymem, które ogarnęły nasz dom, jak i wszystkie sąsiednie, w oknie naszej sypialni, dosłownie na kilka sekund, pojawiła się postać. Nie miałem najmniejszej wątpliwości. Była to Jiao. Moja piękna żona, z którą przeżyłem tak wiele. Patrzyłem bezradny na płonący budynek i nic nie mogłem zrobić.
Londyn płonął trzy dni trawiąc większą jego część. Potem go odbudowano. Ale to był już inny Londyn. Moja piekarnia płonęła do rana. Gdy ostatecznie ugasiłem ogień, nie było już piekarni. Nie było pięter, domu ani pokoju, w którym odpoczywała żona. W pogorzelisku znalazłem całkowicie zwęglone zwłoki. Nie sposób było rozpoznać, czy to ona, ale nikt nie miał wątpliwości. Gdy ją odnalazłem, właściwie jej zwęglone resztki, była wciąż tak gorąca, że nie mogłem się do niej przytulić. Moja droga Jiao. Przecież była nieśmiertelna, a jednak ogień wypalił z niej życie.
Jak każdy człowiek, który utracił najukochańszą osobę na świecie bardzo to przeżyłem. I jak każdy mężczyzna odreagowałem w jeden możliwy sposób.
Przez wiele godzin klęczałem przy zwłokach żony. Może nawet kilka dni, nie umiem powiedzieć. Wszystko stanęło, nic nie miało znaczenia. Nie byłem w stanie się podnieść, ani ruszyć z miejsca. Życie uratował mi londyński bimber i tanie wino. Z kolan pomógł mi wstać jeden z moich pracowników. Objął mnie ramieniem i podał kubek z jakimś napojem. Leniwie, wciąż w szoku, oszołomiony sięgnąłem obojętnie po kubek. Wypiłem jednym haustem. Potem z dużej, przeźroczystej butelki nalał mi jeszcze i jeszcze. Po chwili poczułem przyjemne mrowienie od środka. Bimber zaczął działać, wróciła świadomość i zacząłem płakać jak dziecko.
Nie trzeźwiałem przez kolejne siedemnaście lat. Jak przystało na prawdziwego mężczyznę, który stracił wszystko, doprowadziłem się do upadku na samo dno, do rynsztoka. Piłem na umór, aż straciłem przytomność. Mieszkałem na ulicy. Na alkohol zarabiałem kradnąc, choć trudno to nazwać zarobkiem. Trzeźwiałem tylko na krótkie chwile, gdy mnie zamykano do więzienia. Ale gdy tylko wychodziłem na wolność, od razu swoje kroki kierowałem do najtańszych spelun w Londynie, gdzie w tamtych czasach życie ludzkie nie miało zbyt wielkiej wartości. Piłem, piłem i piłem. Nie wiem dlaczego nie umarłem, jak to wszystko przeżyłem? Przestałem spożywać roślinę, utraciłem wolę życia. Wielokrotnie nawet próbowałem się zabić, ale zapewne przez alkohol, który stępił we mnie siłę charakteru, ostatecznie brakowało mi odwagi, żeby odebrać sobie życie.
Najczęściej budziłem się na ulicy, gdzieś pod murem. Sikały na mnie dzieci, śmierdziałem, co paradoksalnie w tamtych czasach nie było wielkim problemem. Cały Londyn śmierdział. Rzadko kto w biednych dzielnicach korzystał z łazienki, bo takowych w ogóle nie było. Najbiedniejsze dzielnice były obsikane i obsrane. Ciężko było zrobić krok, aby nie wejść w czyjąś kupę. Więc śmierdziałem, owszem, ale tylko trochę bardziej niż reszta Londynu. Nikt specjalnie też mną się nie przejmował. Takich pijaczków jak ja było setki, być może tysiące. Każdego dnia rano setki zapitych włóczęgów i najprzeraźliwszych bandziorów z przepitymi gębami budziło się na ulicach Londynu. Nie wszyscy wstawali, bo nie wszyscy byli żywi. Mordowano prostytutki, ale nie tylko. Ofiarą mogła stać się najniewinniejsza osoba przypadkowo przechodząca w pobliżu biesiady londyńskich bandziorów, którzy regularnie każdego wieczora byli na tyle pijani, żeby nie hamować się i dać upust swojej zwierzęcej chuci. Dziewczyny gwałcono i mordowano. Młodzieńców zbyt odważnych i zbyt głupich żeby nie uciec, mordowano szarpiąc ich ciała starym, zardzewiałym nożem, w który wyposażony był każdy londyński pijaczyna. Nie wiele pamiętam z tego okresu, ale nie wypierałbym się, gdyby mi ktoś powiedział, że kogoś zabiłem. Pamiętam tylko, że i ja miałem nóż z krótką drewnianą rączką i pordzewiałym sztyletem. Też biesiadowałem z największymi szumowinami Londynu, może nawet ja byłem największą szumowiną. Jak przez mgłę pamiętam szereg napadów, rozbojów, gwałtów, napaści. I nikt tym przerażającym przestępczym świadkiem się nie przejmował. Straż nawet nie wchodziła do biednych dzielnic, gdzie panowało prawo dżungli i gdzie ulice i uczciwi mieszkańcy, terroryzowani byli przez zapijaczone bestie.
Budziłem się więc najczęściej na ulicy, obsikany, zasikany, czasami zakrwawiony. Sprawdzałem tylko czy to jest moja krew, a może kogoś innego. Choć nie miało to większego znaczenia, bo jeśli tylko udawało mi się wstać i iść, od razu kierowałem kroki do najbliższej knajpy. Czasami budziłem się w innym mieście nie mogąc sobie przypomnieć jak tam dotarłem. Mieszały mi się dni, miesiące. Nie wiedziałem nawet, który mamy rok. Jakie to miało znaczenie? Właściwie nic nie miało znaczenia, tylko to, aby się napić, jak najwięcej, cokolwiek, aby dużo i sponiewierało. Piłem i piłem szmacąc się, najbardziej jak tylko można się zeszmacić. Spadłem na samo dno, stałem się karykaturą człowieka. Ale najgorsze w tym wszystkim było to, że wcale nie było mi z tym źle. Trudno mówić o jakieś świadomości pijaka, czy jakiekolwiek osobowości. Nic takiego w pijaku nie ma. Ale mnie odpowiadał ten stan kompletnego upodlenia, całkowitego zaniku siebie i braku kontroli właściwego zachowania. Było mi dobrze. Przez siedemnaście lat piłem i byłem kanalią, bestią, która dla kilku pensów mordowała i gwałciła bezbronnych i niewinnych. Mieszkałem na ulicy i wszyscy się mnie bali. Przez te siedemnaście lat, ani przez chwilę nie pomyślałem, żeby się zmienić, stać się kimś lepszym. Nie chciałem dla siebie innego, lepszego życia. Wiem jak źle to zabrzmi, ale powiem, że bycie kanalią, całkowicie bezwzględną bestią, przepitą, nieustannie otumanioną przez wypite litry wódy, to mentalnie atrakcyjny stan.
- Jednak dzisiaj jesteś z nami, trzeźwy i w czystej koszuli. I przede wszystkim, wciąż żywy. – Rzekł Robert, w tej sytuacji nie co innym wzrokiem patrząc na butelkę wina.
- Pewnego razu przesadziłem. Obudziłem się w więzieniu. Nie pierwszy raz zresztą. Jedyną rzeczą, która przerażała mnie w więzieniu był fakt, że dopóki mnie nie wypuszczą nie będę mógł się napić. A więc czekało mnie kilka okrutnie trzeźwych dni. W tamtym okresie, gdy nie mogłem napić się choćby szklaneczki najtańszej whisky, było dla mnie najokrutniejszą karą i torturą. Więc, gdy obudziłem się w celi, tylko ta jedna myśl mi dokuczała. Zacząłem się awanturować i prosić o trochę alkoholu. Strażnicy londyńskich więzień dobrze mnie już znali, a nawet się zdarzało, że potajemnie przynosili mi szklaneczkę, albo nawet butelkę jakiegoś taniego wina. Tym razem było podobnie. Znajomy strażnik podał mi w połowie upitą butelkę Burbona. Jednak podając mi alkohol wyjaśnił, że trafiłem tu po tym, jak razem z koleżkami, podobnymi do mnie szumowinami, wdarliśmy się do mieszkania w dobrej dzielnicy i próbowaliśmy je obrabować. No i co z tego? Spytałem. Robiłem to często. Ale tym razem ponoć zabiliśmy właściciela, a potem zgwałcili jego żonę, dwie córki i na koniec je także zabiliśmy, podrzynając im gardła naszymi tępymi nożami. Nic nie pamiętałem. Nawet tego z kim piłem poprzedniego wieczora. Nic a nic. Równie dobrze ktoś mógł mnie wrabiać, nawet bym nie zaprotestował. W każdym razie nie za dobrze to wyglądało. W tamtych czasach nikt się nie przejmował przestępcami. Po tygodniu już znałem wyrok. Śmierć przez powieszenie. Na wykonanie wyroku też się nie czekało za długo. Już za kolejne dwa tygodnie, ze związanymi z tyłu rękoma, w eskorcie kilkunastu żołnierzy prowadzono mnie na szafot. Nieznośnie trzeźwy, prowadzony uliczkami Londynu, myślałem o tym jak pięknie i szybko go odbudowano.
W tym dniu świeciło słońce. Był lipiec. W więzieniu pozwolono mi się wykąpać, ogolić, więc pierwszy raz od siedemnastu lat wyglądałem jak człowiek. Brak spożywania życiodajnej rośliny zrobił swoje. Twarz miałem pomarszczoną, oczy blade, puste, włosy przerzedzone, bolał mnie brzuch. Podejrzewałem, że moje narządy wewnętrzne a szczególnie wątroba, były w opłakanym stanie. Jednak wciąż żyłem. Setki lat zażywania rośliny, na tyle wzmocniło mój organizm, że jakoś przeżyłem te lata zagubienia i rozpaczy. Szedłem powoli, a wraz ze mną trzynastu innych więźniów, którzy tego słonecznego dnia, wraz ze mną mieli być straceni. I wtedy stało się coś nieoczekiwanego, coś, co sprawiło, że nie zostałem stracony i od losu dostałem jeszcze jedną szansę.
Prowadzeni byliśmy gęsiego. Szliśmy w odstępach, mniej więcej, co metr. Ochrona, czyli dwudziestu dwóch uzbrojonych żołnierzy szło po bokach oraz po dwóch z tyłu i z przodu. Na czele szedł, jak sądzę, dowódca straży. Byliśmy już w połowie drogi z więzienia na plac gdzie mieli nas stracić, gdy w pewnym momencie rozległ się krzyk kobiecy. Na początku pojedynczy, ale zaraz potem kolejny i kolejny. Zrobiło się zamieszanie. Nie wiedziałem, co się dzieje. Dopiero, gdy zobaczyłem szyję dowódcy straży przeszytą strzałą z kuszy, oraz dwóch martwych żołnierzy leżących koło niego, zrozumiałem, że ktoś zaatakował konwój i próbuje nas odbić. Żołnierze wyciągnęli miecze, ale zaskoczeni atakiem bronili się raczej nieudolnie. Oczywiście skorzystałem z zamieszania i choć miałem ręce skrępowane sznurem, wraz z dwoma innymi więźniami pobiegliśmy wąskimi uliczkami Londynu. Biegliśmy przed siebie ile tylko mieliśmy tchu w płucach. Biegliśmy tak dobre kilkadziesiąt minut. A gdy byliśmy już bezpieczni i dostatecznie oddaleni od miejsca zdarzenia, zatrzymaliśmy się. Oparty o mur próbowałem złapać oddech. Płuca mnie potwornie bolały. Myślałem, że zaraz je wypluje. Kaszlałem i krztusiłem się. Ale gdy w końcu zapanowałem nad sobą, znalazłem rozbitą butelkę i przy pomocy ostrego końca przecięliśmy węzły. Wolni, masując nadgarstki rozeszliśmy się, każdy w swoją stronę.
Dobrze wiedziałem co chce zrobić. Siedemnaście lat wcześniej razem z Jiao posadziliśmy za Londynem kilkanaście drzewek życia. Pielęgnowaliśmy je razem i dzięki nim żyliśmy ciesząc się zdrowiem. Nie byłem pewien czy po siedemnastu latach wciąż tam będą rosły, ale musiałem to sprawdzić. Trzydzieści dwa drzewka, choć zarośnięte, wciąż tam były. Zaopatrzyłem się w liście, oraz nasiona i ruszyłem przed siebie. Dzięki starym znajomościom przedostałem się z Dover do Francji, a stamtąd żebrząc o jedzenie udałem się w stronę Gór Ural, w Rosji. Kiedyś z moją Jiao mieszkaliśmy w wiosce Mansów. Postanowiłem właśnie tam zaszyć się na jakiś czas. Nie wiem dlaczego wybrałem tak odległe miejsce. Ale coś mnie tam ciągnęło. Z wszystkich miejsc na ziemi, gdzie przebywałem i gdzie zakładaliśmy z Jiao dom, najczęściej myślami wracałem do wioski Mansów. Wcale tam nie jest pięknie. Przeciwnie. Wioska położona jest wysoko w górach, gdzie zimy są ekstremalnie mroźne i nie ma zbyt wiele roślinności. Góry są łyse, zatopione w chmurach. Rzadko pojawia się tam słońce, zazwyczaj pada deszcz i jest ponuro. Czuje się tam, jakieś zło. W powietrzu, w aurze tego miejsca, tego fragmentu gór jest jakaś nieczystość, upiorna atmosfera, mglista, panuje tam zła cisza. Ale właśnie to miejsce wydawało mi się wówczas najodpowiedniejsze do tego, abym powrócił do świata ludzi i zostawił własną bestię gdzieś w górach. Tam się chciałem oczyścić.
W końcu dotarłem na miejsce, do tych niegościnnych gór. Zamieszkałem na uboczu. Mieszkańcy na początku patrzyli na mnie podejrzliwie, ale też zdziwieni byli, że znam ich język. Wybudowałem sobie chatkę na skraju wioski. Chata moja stała od strony południowej, wiedziałem, że nie mogę wybudować się po stronie północnej, ponieważ według wierzeń Mansów, na północy mieszkał Menk oraz siły nieczyste. Naturalnie nie zamierzałem igrać ze złymi mocami Mansów, ani z samymi Mansami.
Po jakimś czasie zaakceptowali mnie. Ja, dzięki roślinom, znów nabrałem siły. Moje ciało stało się zdrowe, piękne i silne, a silny i pracowity mężczyzna jest w cenie na całym świecie i w każdej kulturze. Po jakimś czasie nawet znaleźli mi żonę. Skorzystałem i dzięki temu na dobre zawitałem do ich społeczności. Lecz moją tajemnicą nieśmiertelności nie podzieliłem się z nikim. Trudno powiedzieć czy byłem tam szczęśliwy. W miejscu, gdzie permanentnie odczuwa się siły zła, gdzie wszystko jest ponure i ma się nieustanne wrażenie, że we mgle czają się nieziemskie istoty, trudno być radośnie szczęśliwy. Było mi dobrze, choć pobyt tam traktowałem raczej jako pokutę za to, kim byłem w Londynie.
Po trzydziestu latach obcowania z nieczystymi duchami Uralu musiałem opuścić wioskę. Wszyscy się starzeli. Nawet moja żona widząc, że ja nie starzeje się zaczęła dziwnie na mnie patrzeć. A gdy zrozumiałem, że przez mieszkańców wioski podejrzewany jestem o sprzysiężenie się z siłami zła, postanowiłem odejść. Zostawiłem więc dobrych Mansów i ruszyłem przed siebie. Odwiedziłem Chiny. Potem statkiem popłynąłem do Ameryki, gdzie brałem udział w wojnie secesyjnej. Walczyłem po stronie Unii. Mieszkałem pośród Indian Czirokez. Na początku XX wieku wróciłem do Europy. Imałem się wielu zajęć, aż w końcu w 1932 roku ożeniłem się z przeciętnej urody Niemką i zamieszkaliśmy nad uroczym jeziorem w miejscowości Starnberg, koło Monachium. Każdy wie, że Niemcami w tamtym okresie zawładnęła nazistowska ideologia. Moja żona Elke, była jedną z najwierniejszych służebnic niemieckiego nacjonalizmu. Osobiście znała Adolfa Hitlera, jeszcze z czasów konspiracji, kiedy wraz z kilkoma zaledwie wyznawcami spotykali się w małych monachijskich kawiarenkach. Ja też poznałem Hitlera i może powinienem się dzisiaj tego wstydzić, ale zrobił na mnie dobre wrażenie. Razem z żoną byliśmy nazistami, członkami NSDAP i w organizacji zajmowaliśmy ważne stanowiska.
Mieszkaliśmy w dość przytulnej, ale i ekskluzywnej posiadłości. Nie zbyt duży dom z ogrodem, ale wystarczający aby bez skrępowania gościć Heinricha Hoffmana, Alfreda Rosenberga, Oswalda Spenhlera, Maxa Amanna czy znaną na cały świat Leni Riefenstahl. W latach trzydziestych, długie jesienne i zimowe wieczory Niemcy spędzali na rozmowach o przyszłości kraju i niesprawiedliwości traktatu wersalskiego, popijając przy tym Jagermeistera, Korna albo Hellesbiera. My także, wraz z żoną i znanymi przyjaciółmi, na mrocznych i kameralnych przyjęciach dyskutowaliśmy o humanitaryzmie dwudziestego wieku. To był intensywny czas i wiele się działo. Mogę powiedzieć, że w latach dwudziestych i trzydziestych mieszkając pod Monachium, żyliśmy w centrum kulturalnym Europy, gdzie kształtował się nie jeden światopogląd. Ścierały się tam tezy o bardzo ryzykownej wymowie. Nie tylko nazistowskie, ale i komunistyczne, a także kształtującego się dopiero demokratyzmu. Dla tamtejszej Bawarii polityka była nierozerwaną częścią życia codziennego. Każdy, nawet nastolatek, zaangażowany był w kreowanie swoich wartości. Wiemy, która z ideologii zwyciężyła. Nie mogło być inaczej. Niemieccy obywatele opowiedzieli się za najsilniejszą z nich i nacechowaną mocnymi, dobitnymi i tradycyjnymi wartościami. Nie można było zignorować jednoznacznej i prostolinijnej ideologii wskazującej na wyjątkowość wszystkiego tego, co niemieckie. Ideologii, która realnie otwierała Niemcom drzwi Europy, czyniąc ich jedynymi gospodarzami.
W 1931 roku razem z żoną i zamożnymi oraz wpływowymi znajomymi , byliśmy szczerze podnieceni dziejącymi się wydarzeniami. Sądziliśmy, że Niemcy dadzą Europie wyzwolenie, wprowadzą nowy ład, harmonię jakiej dotąd jeszcze nie było. Byłem zaślepiony, a atrakcyjność populistycznej retoryki ugruntowywała mnie w przekonaniu, że te ideologie wzmocnią człowieka, uczynią Europejczyków nad ludźmi. Organizowaliśmy więc, z żoną spotkania dla niezdecydowanych handlowców, zamożnych przedsiębiorców oraz elit kulturalnych ostrożnie podchodzących do grupy szaleńców, którzy kontrowersyjnymi, acz szczerymi poglądami, poprzez moralną czystość i siłę szlachetności chcieli uczynić z Niemiec coś wielkiego. Początek temu wszystkiemu dał traktat wersalski i upokorzenie wielkiego narodu. Ścierały się wówczas ideologie, a historia dowiodła, że nie były to jedynie czcze dyskusje w parlamencie, lecz krwawa walka na śmierć i życie. Totalitaryzm przeciwko totalitaryzmowi. Wygrała idea siły, zgniatając sobą ideologię równości i sprawiedliwego podziału. Czy źle się stało? Czy byłoby lepiej gdyby NSDAP wraz ze swoim przywódcą został brutalnie wysadzony poza nawias? Co dostałaby Europa, gdyby w 1933 roku zwyciężył w Niemczech komunizm? Możemy gdybać, że przecież mogli i powinni wygrać konserwatyści, ale ja wiem, bo byłem w samym środku tego cyklonu, tych wielkich czasów, może nawet największych, ja wiem, że tradycyjne wartości nie mogły przetrwać i dać Europie wyzwolenie. Wtedy, w tym czasie, możliwy był tylko przewrót wszystkiego. Potrzebne było przeobrażenie tego co istniało, w coś radykalnie innego, zmierzającego w stronę, w którą jeszcze nikt nie podążał. Tego właśnie potrzebowali Niemcy i cała Europa. Było konieczne i naturalne, aby w tamtym czasie i miejscu opowiedzieć się po czyjeś stronie. Żona absolutnie i bez kompromisowo opowiedziała się za Adolfem Hitlerem, ja byłem zwolennikiem Gregora Streassera. Jak sądziłem był on racjonalistą, politykiem skłonnym do kompromisów i dyplomacji. Hitler zawsze wydawał mi się infantylnym marzycielem i megalomanem.
Żona odziedziczyła po ojcu dochodową fabrykę mebli oraz części do zegarków. Powodziło się nam dobrze. Żyliśmy w dostatku i pośród komfortu niemieckiej kultury czystości. W tamtych czasach tym, co wyróżniało ten kraj, była czystość i świeży zapach. Mimo, że lata dwudzieste były ciężkie dla Niemiec, zachowali oni czystość, zarówno fizyczną jak i duchową. Jako naród byli schludni, zadbani, choć trzeba przyznać, że także agresywni, co pozostało im do dzisiaj.
Mieliśmy posiadłość nad Stamberger See. Domek z trzema sypialniami, obok stajnia, a w niej sześć rasowych ogierów. Trzech służących, ogrodnik i dwóch stajennych. W garażu stały brytyjski bentley i rodzimy mercedes benz 500K. Majątek określał nasz status i pozwalał na spokojne i beztroskie poświęcenie się ideologii. Elke, moja niemiecka żona całkowicie poddana była wpływowi osobowości Adolfa Hitlera. Słuchała jego przemów i jak zahipnotyzowana podporządkowywała się jego światopoglądowi. Zresztą podobnie jak jedna trzecia kraju. Ja bardziej byłem zaangażowany w okultyzm Towarzystwa Thule, co Elke tolerowała, ale nie potrafiła się w to zaangażować. Interesował ją rozwój Niemiec i, jak sądziła, doskonałej ideologii. Ja nie byłem Niemcem, choć trzymałem to w tajemnicy przed wszystkimi. Posługiwałem się sfałszowanymi dokumentami, zgodnie z którymi nazywałem się Josef Poper i ukończyłem studia matematyczne na Uniwersytecie Monachijskim. Ta druga informacja była prawdziwa. Dzięki nieśmiertelności wyglądałem młodo, więc kupiłem świadectwo ukończenia szkoły średniej i złożyłem dokumenty na studia. Dostałem się. To były siódme studia, które zamierzałem ukończyć. Wcześniej studiowałem w Pradze, jeszcze w 1789 roku, czterdzieści lat później w Krakowie, potem kolejno w Paryżu, Toruniu, Monachium i Brnie. Tak więc były to moje drugie studia na Uniwersytecie w Monachium. Wcześniej studiowałem oczywiście pod innym nazwiskiem i w innych okolicznościach historycznych. Studia, na których poznałem Elkę, ukończyłem w 1928. Rok później pobraliśmy się, a w 1931 wstąpiłem do Towarzystwa Thule, które niezwykle mnie inspirowało, ale chyba najświetniejsze lata miało już za sobą. Pragnąłem wskrzesić jego blask, kładąc jeszcze większy nacisk na okultyzm i stronę spirytystyczną organizacji. Mniej mnie interesował jej wydźwięk antysemicki. Właściwie nie miałem nic przeciwko żydom. Tak jak pozostali naziści wyrażałem niechęć do żydów, ale to były tylko słowa, które były mi potrzebne i które używałem przebywając w towarzystwie Niemców.
Hitler, delikatnie mówiąc, nie przepadał za Towarzystwem Thule. Uważał, że to brednie i nie mają nic wspólnego z dobrem narodu. Po części miał rację. W 1933 roku sytuacja Towarzystwa Thule była skomplikowana, napotykaliśmy na coraz więcej problemów. Członkowie odchodzili, było nas coraz mniej. A gdy w 1937 roku Hitler wydał rozporządzenie, zgodnie z którym wszystkie lożopodobne organizacje zostały uznane za zakazane, musieliśmy oficjalnie rozwiązać Towarzystwo. Jednak garstka nawiedzonych członków nadal trzymała się razem. Działaliśmy w konspiracji, bez nazwy. Poświeciliśmy się okultyzmowi i wszystkiemu temu co paranormalne. Fałszywy jednak bym był, gdybym nie powiedział, że jedenastu, spośród dwunastu członków naszej grupy działało w imię i dla dobra Niemiec. Jedynie mnie, idea narodu była obojętna, choć dokładnie to skrywałem. Przecież nie mogłem się ujawnić.
Wciągnąłem się w okultyzm, gdyż pragnąłem pojąć jakie mogą być relacje mojej nieśmiertelności do tego, co ponad zmysłowe, do świadomości poza fizycznej i ezoterycznej. Bawiliśmy się w naprawdę dziwne i niebezpieczne rzeczy. Niektórzy członkowie naszej tajemnej grupy mieli niezwykłe umiejętności. Wywoływali duchy i choć widziałem wiele takich seansów spirytualistycznych, do dzisiaj nie potrafię wyjaśnić z czym obcowaliśmy. Niektórzy posiadali zdolności telepatyczne, inni potrafili się teleportować, inni specjalizowali się w telekinezie. Każdy z naszej dwunastki posiadał w sobie i rozwijał jakąś zdolność, niezwykłą i nadprzyrodzoną. Ja potrafiłem, do dziś to zresztą umiem, panować nad niektórymi przedmiotami. Potrafię siłą woli podnieść małe przedmioty, a nawet zmieniać ich kształt. Kilka razy nawet udało mi się unieść człowieka. No ale wszystko to fizyka. Może nie czysta, nie ta, którą poznaje się w szkole, jednak fizyka, prawa natury, czy też umiejętność zapanowanie nad nimi.
Jednak najbardziej ciekawy i frapujący był dla mnie kontakt ze światem poza materialnym i egzystującymi w nim istotami. Kilku z naszego grona posiadało moc komunikowania się z tym bytem istniejącym na innym poziomie. Niezwykła rzecz i niebezpieczna. Nie udało nam się wyjaśnić, z czym mieliśmy do czynienia. Seanse były różne. To znaczy jakbyśmy obcowali z różnymi istotami, niekoniecznie funkcjonującymi na tym samym poziomie. Jakby bytów było wiele, każdy z nich w innym, nie przenikającym się wzajemnie wymiarze. Niektóre przywołane istoty były spokojne, inne dzikie i niebezpieczne. Zdarzały się seanse, w trakcie których naprawdę nasze życie było zagrożone. Jednak badaniom innego, odmiennego życia oddałem się bez reszty. Nikt nie wiedział, że jestem nieśmiertelny.
Wszystko zmieniło się w dniu wybuchu wojny. Całą naszą grupę zmobilizowano do wojska. Ze względu na wykształcenie mianowano mnie porucznikiem i w lutym 1940 roku wysłano do Krakowa, a po kilku miesiącach przenieśli mnie do Narwiku. Nadzorowałem tam wysyłkę rudy żelaza do Niemiec.
To był niespokojny czas i niespokojne miejsce. W Narwiku przebywałem dwa lata, wciąż na własną rękę kontynuując badania nad okultyzmem. Nawiązałem kontakt z tamtejszymi mediami spirytystycznymi i uczestniczyłem w wielu seansach. Były inne niż te w Niemczech, co dodatkowo mnie frapowało i zastanawiało. Dlaczego seanse spirytystyczne w Niemczech różnią się od tych w Norwegii? Czyżby świat duchów niemieckich był innych od dusz norweskich? Zaczynałem podejrzewać, że wcale nie kontaktujemy się z innymi światami, tylko obserwujemy niezwykłą moc prowadzących takie seanse, której być może nawet oni sami nie rozumieją. Ta fascynacja i potrzeba wyjaśnienia tych zjawisk, zaprowadziła mnie na daleką północ Norwegii, gdzie jak mi powiedziano istnieje kilka centrów bardzo silnych mediów, które mają kontakt z … no właśnie z czym? Do dzisiaj nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie.
Jednak nie mogłem tam pojechać od tak. Trwała wojna, a ja jako żołnierz musiałem wykonywać rozkazy i być tam, gdzie mi kazano. Zacząłem więc dążyć do tego, żeby mnie wysłano na północ Norwegii. Okazało się, że nie było to trudne. Jako jeden z nadzorców kontrolujących wysyłkę rudy żelaza, zaproponowałem, że zbadam odlegle tereny północnej Norwegii i Szwecji w celu ewentualnego odkrycia nowych złóż minerału. Szybko otrzymałem zezwolenie i w styczniu 1942 roku, z odpowiednimi dokumentem i w towarzystwie trzech Niemców i dwóch norweskich przewodników, dobrze zaopatrzoną ciężarówką, ruszyłem na północ Norwegii. Konkretnie do miejscowości Polmak.
Tam, na dalekiej północy zaszyłem się i prowadziłem swoje tajne badania. Szybko poznałem lokalne media. Wzajemnie się wspieraliśmy. Ja wspierałem Norwegów głównie finansowo i tym, że byłem Niemcem. Jako okupantowi można mi było wszystko. Byłem najstarszym rangą niemieckim żołnierzem. Wydawałem wyroki, orzekałem o karze i winie. Ale bynajmniej nie zajmowałem się wymiarem sprawiedliwości. Interesowało mnie tylko to, co żywe i niematerialne, co związane jest z okultyzmem, magią i ezoteryzmem.
Wraz z norweskimi, - nazwijmy ich duchowymi przewodnikami, - dużo eksperymentowaliśmy. Często niebezpieczne, a do naszych eksperymentów wykorzystywałem tamtejszych biednych mieszkańców. Okultyzm i nauka. Wyniki często były zdumiewające, czasami okrutne. Wpędzaliśmy obce dusze w niewinne ciała młodzieńców. Uśmiercaliśmy młode dziewczyny, a nawet dzieci zabrane rodzicom. W okrutny sposób manipulowaliśmy świadomością i osobowością tych ludzi. Podawaliśmy im narkotyki i różne specyfiki. Miałem specjalistę, chemika, który wytwarzał dla nas substancje jakie potrzebowaliśmy, i które z umysłem człowieka robiły najprzeróżniejsze, często straszne rzeczy. Szybko rozeszła się wieść o potwornym laboratorium, które stworzyłem i o tym, co się tam działo. Jak wspomniałem, do badań wykorzystywałem norweskich wieśniaków, którzy gdy raz weszli do mojego laboratorium, już z niego najczęściej nie wychodzili, a jeżeli już opuszczali je o własnych siłach, to nie byli tą samą osobą. Ci co przeżyli byli porządnie zmieleni i wykorzystani w absolutnie bezwzględny sposób. Ich osobowość była zdeformowana, stawali się niebezpieczni, psychopatyczni, nawiedzeni i nie potrafili kontrolować swoich stanów emocjonalnych. Najczęściej okoliczni mieszkańcy sami dokonywali mordu na takiej osobie, obawiając się, że wyniosła z laboratorium coś znacznie więcej niż tylko swoje życie, ale i demona, którego należało natychmiast pozbawić ciała.
Nie zamierzam wam opowiadać ze szczegółami na czym polegały nasze eksperymenty. Ani co dokładnie robiliśmy z tymi mieszkańcami. Domyślcie się sami. Powiem tylko, że kierując się dobrem nauki i szczytnym celem, nie ograniczaliśmy się żadnymi powszechnie rozumianymi zasadami moralnymi. Z absolutną bezwzględnością i całkowitym brakiem oporów, czy współczucia dla osób na których przeprowadzaliśmy eksperymenty, odkrywaliśmy w ludzkiej psychice zdumiewające rzeczy.
Oczywiście brzmi to makabrycznie. Ale w latach czterdziestych dwudziestego wieku, wszystko co robił człowiek było makabryczne i okrutne. Nasze eksperymenty, choć siały nie mały strach w okolicy, były typowym zachowaniem człowieka wojny. Jako oficer niemiecki, czułem się absolutnie bezkarny. Oczywiście musiałem także wykonywać swoje zadania. Czyli szukać potrzebnych Rzeszy minerałów, głównie chodziło o złoża rudy żelaza. Nie było to trudne, ponieważ zastraszona tamtejsza ludność chętnie współpracowała i bez ceregieli wskazywała, gdzie znajdują się interesujące mnie miejsca. Tym, którzy współpracowali i byli wiarygodni darowałem życie i nie wykorzystywałem do swoich eksperymentów.
Wyciskałem z ludzkich dusz ile tylko się dało. I uwierzcie mi, nasze ponadmaterialne zdolności są niewiarygodne. Ludzie, którzy wcześniej nie wykazywali żadnych predyspozycji paranormalnych, nagle potrafili się teleportować, podnosić duże przedmioty, razić prądem, a nawet zabijać siłą woli. Nie jeden ze strażników stracił w ten sposób życie, a okiełznanie rozwścieczonego człowieka, w którym rozbudziliśmy ponad ludzkie siły, okazywało się nader trudne. Nawet kulka w łeb czasami nie gasiła tych mocy, które były potężniejsze od wszystkiego co znamy. Nasze laboratorium było kilkukrotnie niszczone przez rozwścieczone dusze opanowane przez obce demony. Uchodziliśmy z życiem tylko dzięki sile i doświadczeniu spirytualistów norweskich, którzy współpracowali ze mną i potrafili zapanować nad tymi tajemniczymi mocami. Bardzo pomocna była Laura Cooper, nie młoda już kobieta, uczennica samej Bławatskiej, obdarzona niezwykłymi mocami, które przez prawie sześćdziesiąt lat świadomie i systemowo rozwijała w sobie. A gdy dowiedziała się o moim laboratorium, bez namysłu przybyła do norweskiego Polmak i razem pracowaliśmy nad poznaniem najbardziej tajemniczych zakątków ludzkiej psychiki.
Do sierpnia 1944 roku całkowicie bezkarnie dopuszczaliśmy się rzeczy dla nauki wielkich, dla człowieka najokrutniejszych. W czerwcu, może nawet wcześniej, oczywiste się stało, że Niemcy straciły status bezkarnego terrorysty Europy i lada dzień zaczną się rozliczenia katów. Musiałem więc opuścić laboratorium i z pokaźnym majątkiem, w całkowitej tajemnicy przed wszystkimi wyjechałem z Norwegii i przez Finlandię, a potem przez Rosję zajętą podbijaniem Niemiec uciekłem w góry Ural. Trzeci już raz w swoim długim życiu zaszyłem się w wiosce Mansów. Oczywiście oprócz sztabek ze złotem, kosztownościami w postaci drogiej biżuterii, zabrałem ze sobą odpowiedni zapas liści z życiodajnego drzewa i nasiona.
Mansowie przez setki lat niewiele się zmienili. Dobrze znałem ich terytorium i zwyczaje. Wiedziałem, jak zdobyć ich zaufanie. Działać mogłem jednak powoli. Zresztą gdzie mi się śpieszyło. Życie wieczne daje ten komfort, że czasu ma się pod dostatkiem. Tak jak wcześniej zamieszkałem na uboczu wioski, z dala od centrum życia Mansów. Mansowie to lud spokojny, który kultywuje swoje zwyczaje i wierzenia od setek, a może i tysięcy lat. Nie lubią zmian. Są gościnni, ale łatwo nie akceptują nowych w swoim zamkniętym gronie. Dlatego musiałem działać powoli. Udawałem naukowca, który lekko znudzony życiem tam na dole, pośród cywilizacji, uciekł w góry badać przyrodę oraz zwyczaje tubylców. Znałem ich język, co było pomocne. Wiedziałem, że tutaj wysoko w górach Ural i daleko od gorączki końca wojny, nikt nie będzie mnie szukał. Ale miałem też drugi powód dlaczego wybrałem właśnie to a nie inne miejsce. Wciąż chciałem kontynuować badania nad zjawiskami paranormalnymi. Nadal, niemal obsesyjnie dążyłem do zrozumienia tajemnic ludzkiej psychiki i świadomości, a dziki lud, żyjący pośród czystej natury, posiadający swoje rytuały i wierzenia w duchy, był dla mnie idealnym, nowym terenem do badań.
Oczywiście wybrałem wioskę leżącą najwyżej w górach i najbardziej oddaloną od cywilizacji, wioskę, której mieszkańcy skutecznie oparli się chrystianizacji i zachowali swoje szamańskie wierzenia. Przez pierwsze pół roku sporządzałem notatki i obserwowałem naturę. Chciałem przekonać mieszkańców, że jestem niewinnym naukowcem, zachwycony prostotą ich życia. Po kilku miesiącach zacząłem nawiązywać znajomości. Co raz częściej odwiedzałem ich wioskę. Po roku byłem zapraszany na przyjęcia, niektóre święta. Wiedziałem, że jeżeli chce aby mnie zaakceptowali, muszę rozkochać w sobie jedną z ich dziewczyn, poślubić ją i wówczas dopiero stanę się pełnoprawnym mieszkańcem wioski. I taki plan realizowałem. Poznałem piękną i młodą dziewczynę. Ostrożnie i powoli, bez nachalności zdobywałem jej względy, a gdy otrzymaliśmy zgodę rodziców i samego szamana, pobraliśmy się zgodnie ze zwyczajem Mansów.
Wiosną 1950 roku zamieszkałem w wiosce, jako prawowity mieszkaniec. W Norwegii jeszcze nauczyłem się panować nad własnym ciałem. Tylko przy pomocy siły woli podnosiłem przedmioty, a nawet potrafiłem je teleportować. Na początku demonstrowałem swoje umiejętności dzieciom. Drobne i niewinne sztuczki rozśmieszały najmłodszych mieszkańców. Stopniowo, jednocześnie poznając szamańskie zwyczaje Mansów, prezentowałem swoje umiejętności starszym mieszkańcom, którzy z niepokojem patrzyli na unoszone przeze mnie przedmioty. Zaczęli widzieć we mnie szamana, lub kogoś obdarzonego jego siłą. Powoli zacząłem przekonywać mieszkańców, że posiadam moce otrzymane od bogów, a umiejętność rozpalania ognia bez iskry, czy unoszenie w powietrzu zahipnotyzowane ciała ludzkie naprawdę pomagała mi w tym. Po kilku latach zobaczyli we mnie proroka. I właśnie o to mi chodziło. Mogłem do woli kontrolować ich wierzenia i przez to dotrzeć do ich świadomości, wywołując różne jej stany. Udało mi się sprawić, że Mansowie traktowali mnie jak proroka, który ma kontakt z istotami z poza tego świata.
W końcu całkowicie sobie ich podporządkowałem. Kontrolowałem ich myśli i zachowania. To było niezwykłe doświadczenie, jeszcze bardziej fascynujące niż to, co robiłem w Norwegii. Wywoływałem choroby wśród mieszkańców wioski i cudownie ich uleczałem. Sprawiałem, że ginęły ich drogocenne rzeczy i wspaniałomyślnie, na oczach całej wioski odnajdywałem je. Zabierałem ich dusze i oddawałem w nienaruszonym stanie. Sprawiłem, że robili wszystko co im kazałem.
Jednak po kilku latach znużyło mnie kontrolowanie prostego ludu. To co było fascynujące na początku, po jakimś czasie nie dawało mi satysfakcji. Nie interesowało mnie bogactwo, ani seksualne wykorzystywanie mieszkańców. Nic z tych rzeczy. Byli mi podporządkowani jak małe, wystraszone dzieci. W wiosce stałem się najważniejszą postacią. Rządziłem i dzieliłem ich dobrami, wydawałem wyroki i rozstrzygałem spory. To ja decydowałem, który chłopak z wioski jaką dziewczynę ma poślubić, gdzie zamieszkają i jak mają wychowywać dzieci. To ja decydowałem jakie święta zostaną zachowane i co należy zmienić w ich odwiecznych rytuałach. Ja wysyłałem mężczyzn na polowanie i ja dzieliłem pośród mieszkańców, to co przynieśli. I w końcu ja musiałem zmierzyć się z ich strachem, to znaczy z wierzeniami w Menka, śnieżnego potwora mieszkającego wysoko w górach. To Menk, zdaniem Mansów był wysłannikiem bogów, który pilnował mieszkańców wioski i kontrolował ich zachowania. Jeśli któryś z mieszkańców dopuścił się grzechu, cudzołóstwa lub kradzieży, przychodził po niego Menk i zjadał go, co było największą z możliwych kar. Pokonanie Menka, sprawiłoby, że stałbym się niekwestionowanym bóstwem dla mieszkańców wioski. Ale jak pokonać, coś co istnieje tylko w wierzeniach? Najlepiej stworzyć inną legendę, zmyśloną opowieść, w której pokonuje groźnego potwora i tym samym wyzwalam wioskę od terroru bogów. Pod koniec 1958 roku, wraz z czterema myśliwymi z wioski oraz miejscowym szamanem wyruszyliśmy wysoko w góry, na spotkanie z legendarnym stworem.
Nie miałem sprecyzowanego planu. Nie wierzyłem w istnienie osławionego Menka. Ale to, w co ja wierzyłem nie było istotne. Ważne, że wierzyli w Menka Mansowie i ich szaman.
Trzy dni maszerowaliśmy górskimi ścieżkami. Noce spędzaliśmy w jaskiniach. Góry mają to do siebie, że maszeruje się powoli. Czasami cały dzień trzeba przeznaczyć na pokonanie jednego trudnego zbocza. Wioska była położona wysoko w górach i wcale nie musieliśmy daleko odchodzić, aby spotkać istotę z ich wierzeń. Właściwie już po kilku godzinach marszu, szaman potwierdził, że wyczuwa obecność Menka. Oczywiście zachowanie szamana było bardzo sugestywne dla pozostałych czterech myśliwych, którzy także potwierdzili, że wyczuwają jego obecność. Wyglądali na wystraszonych. Mężczyźni byli przekonani, że jesteśmy śledzeni przez krwiożerczą i bezwzględną istotę. Szaman twierdził nawet, że nigdy jeszcze nie wyczuwał tak intensywnie jej obecności.
Mansowie z przerażeniem patrzyli na mnie, gdy przemierzaliśmy głuche ścieżki górskie, gdzie być może nigdy wcześniej nie stanęła ludzka noga. Pogoda także wydawała się sprzyjać. Mróz sięgał trzydziestu stopni poniżej zera, silny porywisty wiatr, potężne sine chmury pędziły tuż nad naszymi głowami. Skupiony czekałem na odpowiedni moment. Zamierzałem wywołać coś w rodzaju zbiorowych halucynacji. Już to robiłem. W Norwegii, w moim mrocznym laboratorium wywoływaliśmy zbiorowe halucynacje, niejednokrotnie nawet doprowadzając nieszczęsnych uczestników do zbiorowego samobójstwa. Innym razem, odpowiednio manipulując biednymi graczami, wyzwalaliśmy ich od wszelkich przesądów i fobii. Tym razem działałem na otwartym terenie, pośród natury, rozszalałej i wściekłej na to, że próbujemy zburzyć jej harmonię. Uznałem, że najlepszym momentem będzie trzeci wieczór, gdy burza śnieżna rozszalała się na dobre, a przerażenie Mansów sięgnęło zenitu.
Rozpocząłem od małej sztuczki. Zahipnotyzowałem dwóch z nich sprawiając, że nagle stanęli nieruchomo. Tym samym chciałem wywołać efekt stuporu, jaki podobno towarzyszy spotkaniom z Menkiem. Dwóch mężczyzn, nie świadomych niczego, zastygło w bezruchu. Wypuścili z rąk strzelby, wyprostowali się i pusty wzrok wbili gdzieś w dal. Starałem się aby scena nabrała dramaturgii, dlatego lekko uniosłem zahipnotyzowane ciała i sprawiłem, że wisiały w przestrzeni przez kilka minut. Pozostali członkowie wyprawy obserwując to wszystko byli śmiertelnie przerażeni i nie mieli wątpliwości, że sprawił to wysłannik bogów, poszukiwany przez nas Menk. - Jesteś! - Krzyknąłem wskazując w stronę lasu. Zmierzch i śnieżna burza sprawiały, że przy fatalnej, prawie zerowej widoczności wszystko wokoło wirowało. Wiatr huczał i targał drzewami, które w oczach przerażonych ludzi i za sprawą mojej sugestii jawiły się jako rozsierdzony włochaty potwór. Starałem się przedłużać spektakl jak długo tylko mogłem i nadać mu odpowiednią dramaturgię. Walczyłem z wyimaginowanym Menkiem rzucając się na drzewa. Po części czułem się jak Don Kichot, z tym, że to moi widzowie widzieli w drzewach i ich cieniach szalejącego potwora, a ja przy pomocy magii i potężnych boskich sił, którymi byłem obdarzony, a w rzeczywistości przy pomocy kilku wyuczonych sztuczek, walczyłem z potworem, aby uwolnić wioskę od jego krwiożerczych rządz.
Dwóch myśliwych wciąż było zahipnotyzowanych, uniesieni w silnym letargu pozostawali nieruchomo. Pozostałymi, niczym wprawny generał, kierowałem tak, aby pomagali mi w walce. Zależało mi jedynie, aby dobrze widzieli to, co chcę aby ujrzeli. Rzucałem się więc na cienie, odrzucałem swoje ciało na kilka metrów, po czym znów ruszałem na wroga. Wydawałem przy tym przeraźliwe dźwięki, a wichura i szum koron drzew bardzo mi w tym pomagały. Po godzinie dantejskich scen uznałem, że to wystarczy. Zahipnotyzowałem pozostałą trójkę, po czym schowaliśmy się do jaskini.
Obudziła nas piękna, słoneczna i bezwietrzna pogoda. I znów aura działała na moją korzyść. Minęła wichura, a góry opromienione przez promienie słońca wydawały się uspokojone, jakby faktycznie uwolnione od zła. Pięciu mężczyzn obudziło się z letargu i przywitali mnie na kolanach, jak swojego wybawiciela i nowego wysłannika bogów, który zastąpił Menka przynosząc nowy ład. I cóż potrzeba więcej? Świadectwo szamana i czterech najodważniejszych mężczyzn z wioski wystarczyło, aby stać się władcą umysłów pozostałych mieszkańców.
W ciszy zjedliśmy śniadanie. Był koniec stycznia. Do wioski, o czym jeszcze nie wiedziałem, dotarła grupa dziewięciu turystów rosyjskich. Studenci. Mieszkańcy wioski ostrzegali ich aby nie szli w góry, nie teraz, gdyż w górach ścierają się siły nieziemskie. Studenci oczywiście nie posłuchali i ruszyli w góry. Dla na nas, szczególnie dla mnie, misja była zakończona. Menk został pokonany, wymazany z umysłów wieśniaków. Po śniadaniu ruszyliśmy w drogę powrotną. Z daleka wskazałem na górę gałęzi zasypanych śniegiem. Powiedziałem, że to pokonany potężny Menk, jednak nie pozwoliłem podchodzić bliżej i nakazałem pozostawić potwora naturze. Taka jest wola Bogów. Czułem się królem, triumfatorem i patrząc na radosne twarze mężczyzn nie miałem wątpliwości, że mój plan powiódł się. Wracając jako zwycięzca, nie przypuszczałem nawet, że przegrałem tę batalię, nie wrócę już do wioski i nigdy nie stanę się ich władcą.
Szliśmy cały dzień. Nie śpieszyło nam się. Zaproponowałem nawet, żeby myśliwi zapolowali na jelenia. Pomyślałem, że przyniesienie do wioski świeżego mięsa, co w górach było najwyższą wartością, dodatkowo wzmocni opowieść szamana i myśliwych o pokonaniu Menka.
Noc spędziliśmy w górach. Rano znów obudziły nas optymistyczne promienie słońca. Jedząc śniadanie żartowaliśmy. Mężczyźni zachowywali się niczym dzieci, radośni i pełni nowej wiary. W końcu ruszyliśmy dalej. Szliśmy zalesioną ścieżką wydeptaną przez zwierzęta. Omijaliśmy właśnie półkę skalną, niczego nawet nie przeczuwając, gdy nagle, bez najmniejszego nawet szelestu, drogę zaszły nam trzy wysokie, człekokształtne i owłosione postacie. Nie zaatakowały nas. Po prostu stanęły na naszej drodze i patrzyły. Miały potężne łapy i ramiona. Zdębiałem. Spojrzałem na szamana, w którego oczach zobaczyłem niedowierzanie i szok. Menka podobno widziano. Nawet wielokrotnie. Przebiegał gdzieś w oddali. Dał się zobaczyć może przez kilka sekund. Nigdy jednak Menk nie zaszedł drogę człowiekowi. Teraz stały przed nami trzy osobniki legendarnego potwora. Nie wiedziałem co robić. Ogarnęło mnie przerażające i zarazem paraliżujące uczucie strachu. Zupełnie nie spodziewałem się takiego obrotu sprawy. Staliśmy tak przez chwilę. Nieruchomo. W końcu zrozumiałem, że muszę coś zrobić. Próbowałem swoich sztuczek, hipnozy i telekinezy. Nadaremnie. Nic nie działało, nie mogłem się skoncentrować. Chciałem unieś kij, spłoszyć te homoidy, ale nie mogłem się ruszyć, jakby to one jakąś siłą unieruchomiły mnie. A może to strach sprawił, że stałem jak sparaliżowany. Ta dziwna chwila wciąż trwała. Czując ogromne przerażenie nie mogłem nic zrobić, a owłosione, potężne postacie tylko patrzyły na nas. Nic się nie działo, ale ja już wiedziałem, że mój plan nie powiódł się i na wskutek tajemniczych sił, nic nie mogłem zrobić.
Wielu pomyśli, że to kolejna bajka o yeti, śnieżnym potworze, o którym powstało wiele legend. Podobno wielu go widziało, ale jakoś naukowcom nie udało się potwierdzić istnienia ogromnej człekokształtnej małpy, żyjącej w górach. Ale ja wiem co widziałem. Na walkę i pokonanie Menka wybierałem się będąc przekonany, że istnieje tylko w legendach, ludowych opowieściach. Dlatego sądziłem, że łatwo go pokonam, ponieważ walka będzie polegała na pokonaniu wyobrażenia Mansów o tej istocie i zastąpienia wiary w jego istnienie czymś innym, równie wiarygodnym. Tym bardziej byłem zaskoczony, gdy je ujrzałem. Tak. Menk istnieje. Widziałem go na własne oczy. I to nie jednego osobnika, lecz kilka. Stały przede mną, z pyskami owłosionymi i spojrzeniem dziwnie przenikliwym. Patrzyły spokojnie, bez agresji, nie wydając żadnych dźwięków, ani chęci komunikowania się. To było niezwykłe spojrzenie. Patrzyły na nas, ale nie przyglądały się. Nie były zaskoczone. Za to ja, szaman i czterech myśliwych zastygliśmy w jakimś dziwnym paraliżującym strachu.
Czy to uczucie odrętwienia wywołały w nas te istoty? A może to po prostu zwykły strach? Nie umiem powiedzieć. W każdym razie nie mogłem się ruszyć. Mogłem tylko patrzeć, zdziwiony i przerażony. Nie wiem co chciały osiągnąć te potwory. Czy chciały nas zabić, a może jakoś wpłynąć na naszą świadomość, abyśmy wrócili do wioski z odpowiednim przesłaniem. W każdym razie ja na pewno byłem przegrany i nie miałem po co wracać. Nie pokonałem Menka.
Z letargu wybudził nas krzyk dochodzący z głębi lasu. - Nie dwigaisia! - Ktoś krzyknął. Z początku nie wiedziałem co się dzieje. Jakiś ruch. Człekokształtne potwory poruszyły się. Spojrzały w głąb lasu, skąd dochodził głoś mężczyzny. Nagle usłyszałem huk, jakby uderzenie pioruna, zaraz potem jeden z potworów przeraźliwe zaskowyczał. Po chwili ryczały wszystkie śnieżne homoidy. A nawet pojawiło się ich więcej. Jeszcze dwa z prawej, odwróciłem się, były za mną, były wszędzie. Dopiero po chwili zorientowałem się co się dzieje. Krzyczał żołnierz rosyjski. Kilku z nich szło przez las z wycelowanymi karabinami w stronę potworów. Huk, to był strzał, który dosięgł jednego z Menków. Potwornie zaskowyczał. Ranny Menk wpadł w szał, a razem z nim pozostałe. Żołnierze zaczęli strzelać. Powstało ogromne zamieszanie. Śnieżne potwory miały przewagę liczebną, były też silniejsze, masywniejsze i znacznie sprawniejsze od ludzi. Jednym uderzeniem ich potężnej łapy zabijały człowieka.
Żołnierzy było siedmiu, wszyscy uzbrojeni w karabiny maszynowe. Myśliwi Mansów mieli strzelby, natomiast ja i szaman uzbrojeni byliśmy tylko w siłę wiary. Powstała bitwa. Nie równa, człowiek był na przegranej pozycji. Tym bardziej, że spanikowani żołnierze strzelali na oślep, trafiając w siebie nawzajem. Jedna z serii z karabinu położyła dwóch myśliwych, którzy stali obok mnie. Ja jakimś cudem uniknąłem kulki. Przewróciłem się na ziemię, a gdy próbowałem wstać cios Menka powalił mnie z powrotem. Straciłem przytomność.
Obudziłem się po kilkunastu sekundach. Ujrzałem trupy wokół siebie. Nie żył szaman, myśliwi i trzech żołnierzy. Pozostała czwórka uciekała strzelając za siebie na oślep. Rozwścieczone potwory goniły uciekających żołnierzy. Wojenne odgłosy Menków były głośne i przeraźliwe. Rozejrzałem się dookoła. Masakra. Przerażający widok powykręcanych, zmasakrowanych ludzkich ciał. Leżałem jeszcze przez chwilę, a gdy odgłosy strzelania i zwierzęcych ryków oddaliły się, wstałem i co sił w nogach uciekłem w przeciwną stronę. Biegłem i biegłem. Aby dalej od miejsca, gdzie odbyła się ta przeraźliwa bitwa.
W końcu musiałem się zatrzymać. Oparłem się o drzewo i czując przeraźliwy ból w płucach próbowałem złapać oddech. Wtedy zobaczyłem turystów. Dziewięciu studentów, wolnym krokiem, w dobrych nastrojach szli w góry. - Nie słyszeliście strzałów? - Spytałem, gdy podeszli blisko i zaskoczeni moim widokiem pytali co mi się stało. Miałem zakrwawioną twarz. Mój widok zaniepokoił ich. Było ich dziewięcioro. Odpowiedzieli, że nie słyszeli żadnych strzałów. Jest spokojnie, cicho i bezwietrznie. Mówili po rosyjsku. Próbowali mnie uspokoić. Kobiety, właściwie dziewczyny, opatrzyły mi rany. Chciałem ich zatrzymać. Mówiłem aby tam nie szli, że idąc w tamtą stronę narażają się na niebezpieczeństwo. Odpowiedzieli tylko, że mieszkańcy wioski, także ich ostrzegali, ale nie zamierzają wrócić. Chcą zdobyć szczyt. - Nie idźcie tam. - Powiedziałem tylko i biegiem oddaliłem się od nich. Nie chcieli mnie puścić, byłem ranny, ale wyrwałem się i pobiegłem lesistą ścieżką w dół góry. Tym razem biegłem wolniej, tak aby nie stracić tchu. Niestety do wioski nie mogłem wrócić. Bardzo tego żałowałem. Nie potrafiłbym wytłumaczyć śmierci myśliwych, szamana, a także swoich ran. Wszystko przemawiało za tym, że przegrałem, a jedynym zwycięzcą jest Menk. Tylko, że Menk, to nie jest wysłannik bogów, lecz zwykła małpa, potężna, obdarzona dziwnymi mocami.
I tak znowu przegrany, bez celu, zacząłem włóczyć się po Europie. Wprawdzie, pod osłoną nocy, wróciłem na chwilę do swojego domu w wiosce Mansów, ale tylko po to, aby zabrać nasiona życiodajnej rośliny, trochę zasuszonych liści, kosztowności, które miałem ukryte jeszcze z czasów wojny, a potem ruszyłem na zachód.
- Na tym właściwie kończy się moja opowieść. – Rzekł kelner i spojrzał na Roberta, jakby chciał się upewnić, czy ten wciąż go słucha. – Lata siedemdziesiąte i osiemdziesiąte spędziłem w nieciekawy sposób. Właściwie tułając się tu i tam. W roku 1993 ożeniłem się z jedną dziewczyną, rockmenką, ale to nie ciekawa opowieść.
- No więc właśnie rzuciłeś światło na kilka faktów z historii. – Rzekł sennie Robert, który w przeciwieństwie do Kudłacza i dziewczyny, którzy od pewnego już czasu spali pod ścianą, wysłuchał z uwagą całej opowieści kelnera, wiernie mu towarzysząc, aż do ostatniego łyka wina. – Choć szczerze mówiąc, cały czas zastanawiam się czy jesteś przy zdrowych zmysłach. Mimo wszystko opowieść twoja była zajmująca, choć raczej trudno dać jej wiarę. Najbardziej podobała mi się ta część z pożarem Londynu. Dużo o tym czytałem.
- Moja ukochana. – Rzekł rzewnie cesarz Chin. – Pomimo, że od jej śmierci minęło już prawie czterysta lat, wciąż ją wspominam i za nią tęsknię. Przy niej byłem dobry.
Ledwo skończył mówić, usłyszeli charakterystyczny dźwięk otwieranego zamka w drzwiach ich celi. Choć prawdę mówiąc nie była to cela, ani typowe więzienie, po prostu zamknięci byli w piwnicy. A do tego w piwnicy z oknem, bez krat, którym bez trud, gdyby tylko chcieli, mogli uciec.
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania