Poprzednie częściNo więc, gdzie teraz? - rozdział 1

No więc, gdzie teraz? - rozdział 13

Rozdział trzynasty. Bal w gospodzie.

 

- A może to natura układa człowieka? – Rzekł nostalgicznie Kudłacz, patrząc na rzekę i oddalający się prom. – Od wieków szczycimy się tym, że podporządkowujemy sobie naturę. A może to wcale nie jest prawda? Myślę, że jest dokładnie odwrotnie. To natura wykorzystuje człowieka do własnego rozwoju, pozwalając nam przy tym na lekkie szaleństwo. I tylko w naszych lustrach jesteśmy panami tej planety. W gruncie rzeczy to ziemia jest królem i rządzi według swoich zasad. Przypominamy małżeństwo, gdzie mężczyzna jest przekonany o tym, że jest panem tego związku. W gruncie rzeczy jednak o wszystkim decyduje żona, choć mąż nie jest tego świadomy.

Robert słuchał wywodu Kudłacza, który dał się ponieść atmosferze … jakby to określić? Zrobiło się lekko rzewnie, nawet przyjemnie. Tak spokojnie, nostalgicznie. Lekko, bez zobowiązań, bez przymusu, żadnego napięcia i bez pośpiechu. Zrobiło się fajnie.

- Chodźmy coś zjeść. – Rzekł Robert. – Musi tu być jakiś bar, albo gospoda.

- Ziemia, jak kobieta rządzi i decyduje o wszystkim. To ona podejmuje decyzje i pozwala myśleć człowiekowi, że jest głową rodziny, że rządzi. Idealny związek.

- Widzisz tam? – Robert wskazał na jakiś dom, właściwie światła przebijające się przez las. – Tam może być jakaś knajpa. Chodźmy.

- Ten las, ta rzeka i my ludzie jesteśmy dani naturze. – Kudłacz zapatrzony w głąb siebie kontynuował swój wywód, nawet gdy wyszli z samochodu i prowadzeni przez Roberta intuicję, szli ścieżką leśną w stronę świateł. – Dlaczego stworzyliśmy podział na naturę z jednej strony i człowieka z drugiej. To głupie i bezpodstawne. – Rzekł Kudłacz zaaferowany własną myślą.

- Zjadłabym schabowego z ziemniaczkami i świeżą mizerią. A ty?

- Nie ma takiego podziału. – Kudłacz zadumany zatrzymał się i spojrzał w czarne niebo, a raczej w korony drzew, które szumiąc rozbawione przez wiatr, przysłaniały otchłań niekończącego się wszechświata. - Jesteśmy po jednej i tej samej stronie. – Rzekł z uniesioną brodą.

- Choć Sokratesie. Dobrze mówiłem, to jest jakaś gospoda. – Krzyknął Robert, który nie zatrzymał się, wyprzedzając zamyślonego Kudłacza o jakieś sto kroków.

- Natura i człowiek, jesteśmy tym samym narzędziem, tworzymy jeden okrąg, jesteśmy zabawką w rękach jakieś siły, potężnej mocy. Ktoś nas urabia, jak plastelinę. Te drzewa, tę rzekę i nas. Ugniata nadając różne postacie. Jesteśmy wymieszani w tej samej bryle gliny. Nic nas nie różni.

- No chodź!. Znalazłem jedzenie. Ale się najemy. Masz ochotę na grzane piwo z miodem?

Kudłacz wciąż stojąc na ścieżce w środku lasu, pomiędzy krzewami, zamknął na chwilę oczy. Przymrużył myśli i oddał się chwili, tak po prostu, pozwolił aby wiatr głaskał jego policzki, a nozdrza wchłaniały zapach lasu. Cóż za chwila. Czasami takie się zdarzają, przychodzą nie wiadomo skąd, ogarniają człowieka dając mu poczucie szczęścia i świadomość sensu. Są jak karawana, która po ciężkiej podróży dobija do oazy. Kompletna cisza, ekstaza spokoju, szaleństwo stagnacji. Są chwilę, w których można trwać na zawsze, pomyślał Kudłacz i spojrzał w kierunku Roberta, który machał do niego stojąc przed drzwiami knajpy.

Po chwili obydwaj panowie weszli do środka. Robert był głodny i do gospody wszedł z nadzieją, że zaraz coś przekąszą, coś dobrego i to właśnie apetyt, ten przyjemny głód, doprowadził go do tego miejsca. Natomiast Kudłacz wlokąc ze sobą nostalgiczny nastrój, wszedł beznamiętnie do środka i rzucił tylko spojrzenie, które mówiło jak marny i kruchy jest los człowieka.

- Przyjemnie tu. – Rzekł Robert wchodząc do knajpy.

Faktycznie. W środku było bardzo przyjemnie i … jakby … trochę nietypowo. Tak … undergroundowo. Spodziewali się gospody wystrojonej w drewniane biesy, figurki chłopów i bab w ludowych strojach, a w środku było raczej … hm … no właśnie. Było gwarno. Jedna duża sala, kilkanaście stolików, prawie wszystkie zajęte. Nadymione. Na końcu sali, na lekkim podwyższeniu grał zespół. Ale nie kapela ludowa, przeciwnie. Na scenie stało czterech mężczyzn ubranych w skórzane spodnie i kurtki, w kowbojskich butach, w kapeluszach, z opalonymi i wysuszonymi od wiatru twarzami. Grali ciężką gitarową muzykę. Niezbyt głośno. Nie był to metal, rock, ani punk. Żaden z nurtów. Muzyka gitarowa, której puls nadawała perkusja, miarowe i wolne tempo. Gitarzyści grali ciężki riff, powtarzający się niczym mantra, powolny i mroczny. Muzycy stali na scenie w oparach dymu, wyglądając jak duchy, czarne postacie pośród mgły, uniesieni nadprzyrodzoną siłą. I taka była ich muzyka. Ciężka, miarowa, jakby śpiew upiorów wędrujących przez pusty las.

Przed sceną, do miarowego rytmu, kołysało się kilka postaci.

- Zapraszam do stolika. – Rzekł mężczyzna, który wyglądał na kelnera. Podał gościom kartę dań i wskazał wolny stolik pod oknem, mniej więcej w połowie sali. Panowie usiedli.

Robert ze zdziwieniem stwierdził, że podobnie jak muzyka, wszyscy goście byli … nie typowi. Undergroundowi, bardzo artystyczni, wymodelowani, każdy na swój sposób, jedyny, każdy inny, ale każdy z gości był dziwny, nawet dziwaczny. Wyglądali jak artyści, albo raczej jak naśladowcy artystów, w kreacjach, w makijażach, nie rozmawiali ze sobą bardziej gestykulowali, wszyscy jakby tańczyli, trochę nienaturalnie, dziwnie, obcesowo, z patosem, tak na poważnie.

- To na początek. Na koszt firmy. – Kelner postawił przed Robertem i Kudłaczem, na którego twarzy w międzyczasie powrócił uśmiech, dwa kieliszki, które wypełnione były do połowy płynem w kolorze seledynowym. – Co podać? Coś do jedzenia? A do picia?

- Co to jest? – Spytał Robert unosząc kieliszek z płynem centymetr nad stolik. Kudłacz nie pytając wychylił swoją porcję do dna.

- To na koszt firmy. Nasza specjalność, podajemy to wszystkim gościom, proszę się nie obawiać. – Kelner zabrał pusty kieliszek Kudłacza i rzekł. – Przyniosę coś do jedzenia. Mamy młode ziemniaczki, surówkę i do tego zapiekaną dziczyznę. Czy mogę zabrać również Pana kieliszek?

Robert spojrzał z góry na seledynowy napój uwięziony w małym szkle, a potem jednym łykiem pochłonął słodki płyn.

- Zaraz wracam z jedzeniem. – Rzekł kelner i znikł za barem, zabierając ze sobą dwa puste kieliszki.

- Fajnie tu. – Rzekł Kudłacz uderzając dłońmi o stół w rytm muzyki.

- Dziwnie. – Rzekł Robert. Obydwaj panowie z zaciekawieniem rozglądali się po gospodzie, przyglądając się gościom. Faktycznie dziwnym.

 

Robert i Kudłacz mogli jedynie stwierdzić, że wygląd gości był dziwny, nietypowy, absolutnie nie pasujący do Bułgarów, przynajmniej do powszechnie panującego wyobrażenia o obywatelu tego kraju. W świadomości cywilizowanego Europejczyka przeciętny Bułgar ma śniadą skórę, kruczo czarne włosy, lekko tępawe maślane oczy, fatalnie się ubiera i niezdrowo odżywia. Nie jest zbyt przystojny i to samo można powiedzieć o bułgarskich kobietach. Póki młode, nastolatki jeszcze, może są i ładne, raczej nie piękne, ale z czasem dość szybko robią się grube, brzuchate i brzydkie na twarzy. Więc goście tej gospody nie przypominali Bułgarów. Raczej artystyczną bohemę, stylistycznie bardzo zróżnicowaną. Na pewno interesującą. Jednak rodzi się pytanie, skąd w tej dziczy, przy samej granicy, gdzie rządzi dzika rzeka, las i niechlujni celnicy, wzięła się ta śmietanka, tylu odważnych ludzi, w kreacjach, takie indywidualności?

- Oto panów posiłek. – Kelner przyniósł na dużej tacy dwa talerze, na których były podobne porcje ziemniaków, przypiekanego mięsa i po dwa mniejsze talerzyki z surówką i mizerią ze świeżych ogórków. – Smacznego. – Rzekł kelner. – A na deser nasza Suszka przygotowała dla was specjalne ciasto kremowe. Zaraz przyniosę.

Kelner skwitował swoją dostawę uprzejmym uśmiechem, zawinął zgrabny piruet w powietrzu i znowu zniknął za barem.

- Człowieku, ale jedzonko. Spodziewałbyś się? – Kudłacz skwitował posiłek, nosem wciągając aromat wydobywający się z ich talerzy.

- Na pierwszy ogień biorę ziemniaczki. – Rzekł Robert z zadowoleniem łapiąc w dwie dłonie sztućce i ze szczerym apetytem zabierając się za pałaszowanie swojej porcji.

- Niebo w gębie. – Rzekł Kudłacz w chwili, gdy kelner akurat kładł butelkę czerwonego wina i po jednym kieliszku przed każdym z mężczyzn.

- Chwileczkę. – Rzekł Robert zwracając się do kelnera i połykając spory kęs pieczonego, chrupkiego mięsa spytał. – Czy macie jakieś święto? Karnawał? Dlaczego wszyscy goście są przebrani? Tak dziwnie wyglądają. O tamten na przykład. – Robert wskazał widelcem na mężczyznę siedzącego pod oknem, ubranego w smoking, w wysokim cylindrowym kapeluszu na głowie, który siedział w towarzystwie dwóch innych mężczyzn, równie nie typowo ubranych.

- Nie ma święta. Dzisiaj jest środa, zwykły dzień. Ruch mamy niewielki. A mężczyzna, na którego pan wskazuje to ser Gilbert Keith Chesterton i choć może jego bujna i niesforna czupryna na to nie wskazuje, jest wyjątkowo bogobojnym dżentelmenem. Nie mamy z nim kłopotów. – Rzekł kelner, uprzejmie się ukłonił i podszedł do sąsiedniego stolika, z którego zabrał puste kieliszki.

- Znowu jakiś Angol. – Rzekł zniesmaczony Robert, który z zapałem i apetytem kroił kolejny kawałek mięsa.

- Nie znam gościa. – Rzekł Kudłacz. – Próbowałeś już surówki? Wyśmienita brachu.

- Jeszcze nie. – Odparł Robert chwytając za butelkę wina. Nalał Kudłaczowi, potem sobie. – Przepyszne. – Rzekł upijając sporego łyka. – Pół wytrawne, takie jak lubię. Nie za słodkie.

- W rzeczy samej, przyjacielu.

Nastroje dopisywały obydwu panom. Jedli wesoło komentując dobre jedzenie i wszystko to, co się wokół nich działo. A ruch był spory. Przy każdym stoliku było dość tłoczno. Wszyscy wesoło pokrzykiwali, rozbawieni i jakby gotowi na ekscytację. Jedynie zespół ze swoją mroczną, monotonną i ponurą muzyką przynudzał, ale i ta muzyka oraz kilku gibających się słuchaczy tworzyli jednolity i wyjątkowy klimat tej gospody.

Najedli się do syta. A gdy ich talerze były puste, natychmiast zjawił się kelner, tym razem w towarzystwie młodziutkiej i ślicznej dziewczyny. Zabrał puste talerze, a w ich miejsce postawił mniejsze z kolorowym ciastem na środku i rzekł. – To dzieło naszej Suszki, polecam, biszkopt z kremem wiśniowym. Wszyscy sobie chwalą. – Kelner wskazał na dziewczynę, jako na autorkę i twórczynie tego przysmaku. Na obliczu dziewczyny pojawił się nieśmiały uśmiech i śliczny rumieniec.

Kudłacz zaniemówił na widok dziewczyny. Spoważniał, oczarowany, ze spojrzeniem utkwionym na urodzie dziewczyny, ukroił spory kawałek ciasta i włożył go sobie do ust. Roberta mniej zainteresowała ciasteczkowo gastronomiczna niewinność dziewki, a raczej uwagę swoją zwrócił na stolik sąsiedni, gdzie czterech mężczyzn, popijając z wysokich kieliszków czerwone wino, w towarzystwie dziewczyn, raczej kobiet, wręcz dam, rozmawiali, jak się mu udało podsłuchać o … sztuce zdaje się … albo o ekscytacji … może to było o miłości. Nie wszystko usłyszał, ale zainteresował się i poczuł potrzebę włączenia do dyskusji. A może to tylko wygląd jednej z dam, która siedziała przy tym stoliku, ale lekko z boku, nie odzywając się, jakby leciutko znudzona, więc może to ona, ta dama o orzechowych włosach i zielonych oczach, sprawiła, że Robert włączył się do dyskusji, że poczuł silną potrzebę wypowiedzenia się.

- Nie ma sztuki.- Rzekł patrząc na pąsowe usta dziewczyny, do których powoli zbliżała się krawędź szklanego kieliszka. – Są kłamstwo i pozory. – Rzekł, swoją głośną wypowiedzią zwracając uwagę wszystkich przy stoliku. Wszystkich, z wyjątkiem dziewczyny o orzechowych włosach, która nawet nie spojrzała na Roberta. Jedynie lekko się uśmiechnęła, jakby na odczepne. Znudzona spojrzała w stronę sceny, gdzie zespól właśnie przestał grać. Ale Robert mówił tylko do niej.

- Pardon? – Rzekł mężczyzna w binoklach na nosie.

- Jest kłamstwem. - Powtórzył Robert głośniej wciąż patrząc na dziewczynę, lekko poirytowany faktem, że wszyscy usłyszeli co powiedział, ale nie ona.

- Co pan ma na myśli? – Rzekł ponownie mężczyzna w binoklach. Jego chuda twarz i małe oczka kogoś Robertowi przypominały.

- To Joyce. – Rzekł kelner pochylając się do ucha Roberta. - James Joyce. Błagam, proszę tylko nie rozpoczynać z nim dyskusji o sztuce, to się źle skończy.

- Oczywiście, że sztuka jest kłamstwem. - Rzekł mężczyzna w binoklach. - Ale to stwierdzenie niczego nie precyzuje, nic nie mówi. Równie dobrze możemy powiedzieć, że kłamstwo jest sztuką, na jedno wychodzi, w jednym kotle się mieszają stwierdzenia nie precyzyjne, są jak wyjałowiona gencjana, bez środka i bez wyrazu.

- Nie. – Rzekł stanowczo i głośno Robert. Jego ton zdradzał ignorancję wobec takiej dziedziny jaką jest powszechnie rozumiana sztuka. – Sztuka to kłamstwo, bez którego nie mogą się obejść jedynie samotne dusze.

- Cóż. – Rzekł mężczyzna w czarnym garniturze siedzący obok Joyce. Nie! To nie mężczyzna, to kobieta, w krótkich blond włosach i czarnym męskim garniturze. – Smak samotnych dusz poczuć można właśnie poprzez sztukę. Sztuka to pomost wielkości zaledwie ucha igły, do wnętrza dusz.

- To kłamstwo. – powtórzył Robert zniecierpliwiony widokiem orzechowych włosów, podczas gdy zielone oczy i pąsowe usta wciąż skierowane były w stronę sceny. – W najszczerszym i negatywnym tego słowa znaczeniu. Kłamstwo dla trzeźwych, a dla zbłąkanych i zagubionych wytrych do urzeczywistniania ich paranoi. Kłamstwem, które obnaża jej nie istnienie.

- Czy twierdzi pan, że sztuka nie istnieje? – Spytała kobieta w czarnym garniturze, marszcząc brwi, co świadczyło o tym, że nie do końca rozumiała wypowiedź Roberta.

- I nigdy nie istniała, a raczej nie zaistniała.

- Więc, proszę określić obrazy Moneta. Proszę nazwać twórczość Cézanne, Gogę, van Goga. – Rzekł mężczyzna, którego kelner przedstawiał jako Jamesa Joyce’a.

- Nie ma twórczości Cézanne, ani dzieł Moneta. Są obrazy, ale to nie twórczość, tym bardziej nie jest to sztuka.

- Proszę wybaczyć ale pańska wypowiedź trąci obsesją. – Do rozmowy wtrącił się mężczyzna siedzący najbliżej Roberta. Wyglądał na najbardziej pijanego w towarzystwie, ubrany był niechlujnie, w długi szary płaszcz, zniszczone i schodzone buty. Był nie ogolony. – Czy pan aby na pewno przemyślał swoją wypowiedź? Jest …

- Tak. – Przerwał Robert. – W młodości dużo pisałem. Bez sukcesów. Wiele wierszy. Także opowiadania. W pustkę. Napisałem pracę doktorską na temat wartości powieści postmodernistycznej. Tworzyłem i byłem zachwycony tym, co nazywacie sztuką. W gorączce wbiegałem do biblioteki aby pochłonąć kolejne dzieła Musila, Brocha, Joycea. Ich wszystkich. Za sztukę, za ten niebyt, w młodości, oddałbym życie. Za każdy przecinek w swoich wierszach. Oddałbym życie za każdy wyraz ze swoich opowiadań, za każdą sylabę, pojedynczą literkę, za piękno swoich kropek i wykrzykników. Stoczyłbym bój i oddał wszystko za pytajniki, za to, aby stać się rozdziałem swoich opowiadań, aby zamienić się w a, albo w literkę b i być na papierze, aby być napisany, przeczytany. Jedyną wartością mojej młodości i jedynym celem było kreślenie słów, nowych, wylewanie duszy własnej i materializowanie jej w pismo, w to co napisane, w zapach papieru drukarskiego. W młodości, młodość … młodość … młodość – Powtarzając to słowo Robert oprzytomniał, wybudził się z króciutkiego transu, jakby przez chwilę był kimś innym, zapomniał się, zatracił, na chwileczkę tylko, a teraz oprzytomniał i powrócił. – Aż zrozumiałem, że zajmuje się niebytem, czymś czego nie ma. To jak rozmowa wariata z krzesłem. W końcu nawet wariat zrozumie, że to tylko puste krzesło, nie ma nikogo. Zachłysnąłem się sobą, a gdy oprzytomniałem stwierdziłem, że jestem sam, w pustym pomieszczeniu, zamknięty w domu wariatów.

- I co się stało? Nic? – Rzekła ironicznie kobieta w garniturze. – Nic ci biedaku nie wydali, żadnego wiersza? Pewnie słyszałeś od wydawców, że jesteś młodym obiecującym pisarzem, inteligentnym, błyskotliwym, że masz to coś, że na pewno będziesz wielkim pisarzem, indywidualnością, że zostaniesz mistrzem świata, ale jeszcze nie teraz. I nic. – Na ustach kobiety pojawiał się delikatny, ale wyraźnie szyderczy uśmiech. – Czas mijał, żaden z wydawców nie zdecydował się, a nasz osiołek pozostał z odpadającym ogonkiem. To smutna historia milionów młodych artystów. Na tym cmentarzysku sztuki, jest więcej grobowców, znacznie więcej aniżeli pomników chwały.

- Nie, łaskawa pani. – Odrzekł z dumą Robert. – Wydawca pofatygował się nawet osobiście do mnie do domu. Przyjechał czarnym bentleyem z konkretną propozycją, czekiem i wydrukowaną umową.

- Doprawdy? – Rzekł zaintrygowany Joyce. – Historia zaczyna nabierać rumieńców. Dostał od pana kopa?

- Też nie, życie jest zaskakujące i doprawdy trudno przewidzieć co może być skutkiem pozornie błahego czynu. – Robert opowiadając swoją historię przemawiał wciąż siedząc przy swoim stoliku. Jednak, gdy pąsowe usta i jej zielone oczy spojrzały na niego, nie co się przybliżył. – Oczywiście, że podpisałem. Byłem młody i odważny. Obiecano mi sławę i dobrobyt. Moją powieść wydano pod pseudonimem. Odniosła sukces. Następna także. Za wiersze zdobyłem nagrody, wiele lokalnych, ważnych i mniej ważnych wyróżnień. To był dobry czas, a przynajmniej tak mi się wówczas wydawało.

- Nie rozumiem, co się więc stało? Zaintrygował nas pan. Co się stało? – Rzekły pąsowe usta, tak słodko i melodyjnie.

- Nic. Stało się to, dokładnie to, co dzieje się teraz. – Odrzekł Robert po chwili namysłu.

- Czyli co?

- Sztuka to zauroczenie chwilą, tym co się dzieje. Tak, jak teraz czuję zauroczenie pani pąsowymi ustami, zielonymi oczami patrzącymi z taką przenikliwością, że serce zamiera. Zrozumiałem, że to co kochałem było tylko magiczną chwilą, nieprawdą. Kłamstwo chwili, wyjątkowość subiektywnego przeżycia duszy. Dusza mnie kłamała, moja własna, ta jej część, która mi ukazywała pąsowe usta i czar oczu. A co jest głębiej, co jest prawdą? Gdy to zrozumiałem, gdy pojąłem, jak bardzo mnie moja sztuka okłamuje, zapragnąłem dążyć do prawdy. Zażądałem wyjaśnień, konkretów. Postanowiłem więcej nie nabierać się na jej blichtr, błyszczące suknie. Odrzuciłem jej kasztanowe włosy, powab nagości i zażądałem prawdy, wnętrza.

- Rozumiem. – Rzekł mężczyzna w binoklach odpalając papierosa.

- I okazało się, że nic tam nie było, niczego nie znalazłem. Nic, kompletnie nic. – Odrzekł smutno Robert. – Nic. – Powtórzył teatralnie patrząc w kieliszek.

- Drogi panie. – Kobieta w krótkich błąd włosach i czarnym garniturze nalała Robertowi wina do jego pustego kieliszka, potem sobie i powiedziała. – To rozterki każdego z nas. Im większy artysta, im większy talent, tym większa próżnia duszy. Pustka i osamotnienie, to cena jaką żąda od nas sztuka.

- To nieprawda. – Robert jednym haustem wypił napój z kieliszka. – To kłamstwo. Nie ma żadnej sztuki i żadnej pustki. Nic jej nie może wywołać, bo niczego nie ma. Wszystkie te odczucia, zarówno uniesienia, jak i próżni są mistyfikacją, reakcją świadomości, która musi jakoś wypełnić pustą przestrzeń. Kłamstwo, nic więcej.

- Jest. Wychodzi na scenę. – Rzekła piękność w kasztanowych włosach, której uroda zbladła, gdy w gospodzie zapalono intensywniejsze światło. W tym białym świetle widać było dopiero, że jej włosy pokryte były kiepską i wyblakłą już farbą. A jej pąsowe usta, okazały się nie najlepiej dobraną szminką, która miejscami starła się ukazując popękane i poranione usta. Twarz natomiast, szara i zmęczona, pokryta była drobnymi krostami. Przy tym świetle była o dwadzieścia lat starsza.

Na scenę weszła kobieta w wieku około pięćdziesięciu lat. Miała zmęczone, duże oczy, szeroki uśmiech ukazujący już lekko pożółkłe zęby. Robiła dobre wrażenie, choć czas już odbił na niej swoje piętno. Przez gości gospody przywitana została z entuzjazmem, jakby na nią czekali. Gdy pojawiła się na scenie wszyscy wiwatowali, klaskali i głośna ją wychwalali. W milczeniu, z uśmiechem na ustach, stojąc na środku sceny przyjmowała wszystkie komplementy. Zaraz za nią na scenę weszła pięcioosobowa orkiestra.

W końcu nastała cisza. Kobieta spojrzała na orkiestrę, dała znak, że jest gotowa. Po chwili pojawiły się pierwsze dźwięki. Znajome, Robert często słuchał ten utwór. Były to dźwięki smyczków Non, Je ne regrette rien. Cudowne, olśniewające, a kobieta dosłownie wyglądała jak Edith Piaf. Jej głos był donośny, czysty, brzmiący idealnie, taki sam jak głos samej Edith. Cała sala wysłuchała utworu w milczeniu, zachwyceni, wtopieni w muzykę. Potem Milord i dalsze utwory. Cudowny występ, zapierający dech.

- Kim jest ta kobieta? Śpiewa wspaniale, jak sama Edith. – Robert zagadnął kelnera, który akurat podszedł do jego stolika, aby wymienić puste kieliszki na nowe.

- Ależ to Edith Piaf. – Odrzekł zdumiony kelner.

- Nie rozumiem. Czyli to jest jej córka? Czy ktoś, kto idealnie naśladuje wielką francuską piosenkarkę?

- Ależ tu nikt nikogo nie udaje. To Edith Piaf. Osobiście.

- Rozumiem, taką właśnie macie formułę w tej gospodzie. To wspaniały pomysł, aby goście naśladowali znane postacie z historii. Niesamowity klimat. Czuję się tu wspaniale. – Rzekł Robert.

- Czuje się pan tu wspaniale, ponieważ nikt nikogo nie udaje. – Odrzekł uprzejmie kelner. – Czy prosiliśmy, aby pan kogoś udawał? Jest pan przecież sobą, każdy jest tu sobą. - Kelner wyprostował się i rzekł grzecznie. – Przedstawię panu naszych gości ze stolika obok. Jamesa Joyce’a już pan poznał, George Sand też, dalej po jej prawej stronie, pan z brodą i latynoską urodą to Julio Cortazar, ten nonszalancki Amerykanin to Thomas Pynchon, sami intelektualiści. Dalej, staruszek Italo Calvino i dwie panie koło siebie, Sofonisba Anguissola arystokratyczna włoska uroda i obok Olga Boznańska.

- A ta w orzechowych włosach, siedzi obok Joyce’a. To kto?

- Ależ to Kiki, słynna Alice Prin, muza bohemy paryskiej. Dodaje blasku paryskiemu malarstwu. A czy poznaje pan śliczność, która właśnie zmierza w naszą stronę? – Kelner wskazał na młodziutką blondynkę, która naga, z przewieszoną jedynie przez ramię przeźroczystą woalką i z pluszowym misiem trzymanym w prawej ręce, zmierzała w stronę ich stolika. Była naga, a jej mleczne ciało niemal świeciło w gospodzie. Prawie każdy mężczyzna, koło którego przechodziła, na moment, na bardzo krótką chwilę kładł swoją dłoń na jej pośladku albo piersi, za co dziewczyna odpłacała mu się serdecznym i wdzięcznym uśmiechem. – Czy poznaje Pan?

- Ależ oczywiście. Jest bezbłędnie podobna do Ilony Staller. Do tej młodej, pięknej, ależ uśmiech. Jest piękniejsza i powabniejsza od tej prawdziwej w telewizji. – Rzekł zachwycony Robert.

- Ależ ona jest prawdziwa. Możesz jej dotknąć, uwielbia to. Lubi, gdy mężczyźni dotykają jej ciała. Gdy kładą dłoń na jej pośladku, albo lekko drapią po łonie. Myślę, że odwdzięczy się pocałunkiem.

- Czy rozmawiacie o miłości? – Spytała naga piękność. Jej blond włosy luźno opadały na nagie ramiona.

- O namiętności. – Odrzekł mężczyzna, którego kelner przedstawił jako Thomasa Pynchona.

- A więc jak zwykle o sztuce. Wrócę gdy zaczniecie rozmawiać o miłości. – Powiedziała i wolnym, płynącym krokiem przeszła do kolejnego stolika.

Robert zauważył w spojrzeniu Sand pożądanie, a w oczach Kiki widać było jedynie drobne kurwiki i złość. Skąd wzięła się taka gospoda, na takim odludziu? Z daleka od cywilizacji, największych kultur, od centrum intelektualistów. Zamyślił się Robert. Przecież tu nie ma nic. Las, rzeka i prymitywni mieszkańcy. Więc jak to się stało, kto właśnie tutaj wpadł na pomysł takiej knajpki. Fantastyczny pomysł, ale powinien być zrealizowany w Paryżu, Londynie, albo innej stolicy kultury.

- Zaiste zastanawia się pan, dlaczego ci goście przychodzą właśnie tutaj? – Rzekł kelner odgadując myśli Roberta. – Co tych ludzi przyciąga w naszej gospodzie? To dla pana. – Rzekł kelner stawiając przed Robertem kolejny kieliszek wypełniony alkoholem.

- Zastanawia mnie to, dlaczego wciąż serwuje mi pan alkohol, którego nie zamawiałem i dlaczego podchodzi pan tylko do mnie. Nie widziałem, żeby zajmował się pan innymi gośćmi. Właściwie nie widziałem aby ktokolwiek z obsługi zajmował się innymi gośćmi. A gdzie jest mój przyjaciel? – Nagle Robert zainteresowała się Kudłaczem. Dopiero teraz zauważył, że nie ma go przy stoliku. Rozejrzał się. Kudłacza nigdzie nie było widać.

- Proszę być spokojnym o swojego przyjaciela. Poszedł pomagać naszej Suszce ugniatać ciasto … o … Proszę spojrzeć. Zaczyna się. – Kelner nagle zmienił temat, wskazując na to, co zaczyna się dziać na scenie.

Robert jednak zanim spojrzał na scenę zauważył, jak gromada diabłów, tych niechlujnych mężczyzn z promu w brudnych kufajkach, w czarnych czapkach i brudnych nieogolonych twarzach wbiegła do gospody i nie zakłócając przygotowań usiedli po turecku przed sceną, zadzierając brody do góry w oczekiwaniu na to, co się ma zaraz wydarzyć. Wyglądali, jak grupa przedszkolna, która weszła grzecznie do teatru i czeka na swój ulubiony spektakl.

Na scenie kilku mężczyzn ustawiło rekwizyty. Bardzo szybko się z tym uporali i zaraz rozpoczął się spektakl. Sala zamarła. Nastała cisza. Wszyscy goście skupili uwagę na scenie, która chwilowo jeszcze była pusta, jedynie kilka skromnych przedmiotów. W końcu pojawił się pierwszy aktor.

- Ił ał ą, ęę, ło ło, łi ła łe, łe łe. – Rzekł aktor spoglądając w górę, jakby mówił do księżyca. – Ił ił, ł owa ą ę. – Mówił jakby w natchnieniu, prawą rękę trzymając w miejscu serca, a lewą wyciągał ku górze, gdzie sięgał też jego wzrok. – Ał, ę ę, ło mo ło bo, kwi łi ę.

Po chwili na scenie pojawiała się młoda kobieta, ubrana była w łachmany. Obydwoje aktorzy wyglądali jak żebracy.

- Tru tu, lubu, tru, trim pom tri. – Składała usteczka, jakby przemawiała do ukochanego. Mężczyzna na widok dziewczyny ukląkł i zachwycony jej widokiem rzekł.

- łą łi wi wu wa ę. A łu łu łu tu ęą ał ąę.

Triku tiku tiku, tu tu tu, tr tu ti. – Odrzekła dziewczyna

Zakochani przemawiali do siebie, podczas gdy wszyscy widzowie patrzyli na ich spektakl z zachwytem. Najbardziej wzruszona była grupka diabłów, tych nieokrzesanych Bułgarów, brudnych, którzy ze łzami w oczach patrzyli na spektakl, przyglądając się miłości kochanków.

- Łik ła, ła mi łi łi li.

- Tik tik. – odparła dziewczyna. – tu ti. Tu tu.

Ten niezwykły i przejmujący dialog trwał piętnaście, może dwadzieścia minut. Nikt czasu nie mierzył. W końcu kochankowie w objęciach zeszli ze sceny, a na sali rozległy się brawa i owacje. Po zakończonym spektaklu, tym enigmatycznym dialogu dwojga zakochanych, który cała sala słuchała w ciszy, znów zawrzało. Goście, z początku nieśmiało zaczęli komentować grę aktorów, ale już po kilkunastu minutach sala wypełniona była śmiechem i kawiarnianym gwarem.

Robert czuł się w tym towarzystwie wspaniale. Być może to zasługa alkoholu, kolorowych trunków, które wypijał ochoczo za każdym razem, gdy kelner stawiał przed nim kieliszek. Wskazywał przy tym na kolejnego gościa i szeptał Robertowi jego nazwisko. Ten w egotycznym stroju to Zulus, dawno go u nas nie było, a ten tu, posępny i zamyślony to Dave Brubeck. Tamten kolorowy, zawsze w centrum uwagi i zawsze mający coś do powiedzenia to Perry Farrel, schodząca już gwiazda rocka. Jest dzisiaj też Rosa Parks. A tamci tam, pod oknem, w niemieckich mundurach i w grobowych minach to Georg Elser, dalej Helmut James von Moltke, Adam von Trott zu Solz oraz Dietrich Bonhoeffer. Jest też z nimi Wilhelm Canaris. Aż dziwne, że historia szepcze o nich tak cicho.

- To niesamowite. – Skwitował Robert jednym łykiem pokonując błękitny napój, który przyniósł kelner. – Wspaniale. – Powtarzał w duchu i na głos. – Tu jest wspaniale, tu jest historia, jest wszystko. Zatańczymy? – Rzekł Robert do dziewczyny w pąsowych ustach. Jej oczy, zielone i piękne, nawet nie spojrzały na Roberta. Leniwie i nonszalancko podniosła się i jakby to był jej niechciany i rutynowy obowiązek, podała Robertowi dłoń i pozwoliła prowadzić się w stronę parkietu.

Tańczyli. Dziwne, bo Robert nigdy nie tańczy. Nie potrafi. Nigdy żony, ani żadnej innej kobiety nie poprosił do tańca, bo nie potrafi tańczyć. Nie lubił i nie chciał. Lecz tym razem było inaczej. Chciał tańczyć, szaleć i wyginać ciało. Wirował na parkiecie kręcąc partnerką, na której twarzy nie pojawił się uśmiech nawet na sekundę. Tańczyli, on z roześmianą gębą, w oczach miał blask i radość, ona nie, milcząca, poddająca się rytmowi jaki narzucił Robert, ale bez entuzjazmu, niczym mumia, martwa, bez duszna.

Tańczyli tak ze dwadzieścia minut. Robert rozbawiony, w tańcu, z duszą zanurzoną w zabawie. Ona, tylko piękna, powabna, ruszająca się, ona tylko z ciała, bez duszy.

W końcu zatrzymali się. Muzyka na chwilę ustała, a Robert uświadomił sobie, że brakuje mu tchu.

- Czas na przerwę. – Rzekł łapiąc oddech, ale radość i optymizm nie opuszczał go. - Chodźmy na przerwę, usiądźmy na chwilę.

Pąsowe usta posłusznie wykonały polecenie Roberta. Usiadła na swoim krześle, bokiem do reszty towarzystwa przy stoliku, jakby ich lekceważyła, jakby była tutaj z przymusu, wbrew sobie. Siedziała cicho, z naburmuszoną miną i patrzyła lodowatymi oczami na parkiet, gdzie wciąż większość gości tańczyła.

- Co za wieczór. A gdzie mój druh? Ten kudłaty łobuz? – Spytał Robert, gdy kelner kładł przed nim kolejny koktajl. – Widziałeś mojego Rumcajsa? Zaczynam się o niego martwić.

- Razem z naszą Suszka lepią pączki w kuchni. Proszę się o niego nie martwić. Proponuję kilka oddechów na świeżym powietrzu. Noc dopiero się zaczyna, szkoda byłoby skończyć przed metą.

Robert spojrzał na kelnera – A wiesz, że masz rację. Wyjdę na chwilę na świeże powietrze.

- Tędy. – Kelner szeroko się uśmiechnął i wskazał Robertowi drogę wyciągając ramię w stronę dużych szklanych drzwi.

Noc była pogodna i ciepła, a powietrze na zewnątrz ostre i świeże.

- Ależ przyjemnie. – Skwitował wciągając do płuc świeży aromat czystego powietrza. – A jaki księżyc.

- Patrzy pan na jego drugą stronę, z ziemi niewidoczną. – Słodki i delikatny głos kobiety dobiegł Roberta z za ramienia. Rozpromieniony odwrócił się.

Ilona Staller. Prawie naga, śliczna i niezwykle powabna. Z szerokim uśmiechem, przytulając dużego niebieskiego misia, kokieteryjnie położyła brodę na Roberta ramieniu i rzekła.

- Czy możesz dotknąć mojej piersi?

Robert zawahał się. Cóż to za propozycja. Nienaturalna. Żadna kobieta nie powinna prosić obcego mężczyznę, aby ją dotykał, szczególnie w miejscu publicznym. A oni stali na środku ogrodu, ona naga, taka młoda i powabna, on napięty i nieśmiały.

- Dotknij. – Poprosiła jeszcze raz.

Z twarzy Roberta znikł uśmiech. Uniósł dłoń i położył na jej piersi delikatnie gładząc sutek. Lekko wypięła piersi, dając zezwolenie na jej dotykanie. Robert poczuł, jak wraz z zachwytem, który odczuwał cały wieczór, w jego spodniach rośnie coś jeszcze.

- Uwielbiam mężczyzn, dlatego największym dobrodziejstwem jakie mogłam otrzymać od natury, to kobiece ciało i duszę. – Rzekła delikatnie się kołysząc.

- Otrzymała pani cudowne ciało i piękną duszę. – Rzekł dotykając jej drugiej piersi.

- Kocham dotyk męskich dłoni. – Mówiła zupełnie nie skrępowana zachowaniem i podnieceniem Roberta. – Uważam, że źle traktujemy nasze ciała. Zupełnie bez szacunku. Oblekamy je w ciasne szmaty, drogie albo tanie. Kryjemy piersi za bawełną, jedwabiem. Zakładamy grube majtki kryjąc penisy, zakrywając łono, cipki, nigdy ich nie pokazujemy. Są odizolowane od natury, to błąd. To bardzo źle. Kobiece piersi potrzebują słońca, nieustannie powietrza. Nasze tyłeczki potrzebują dotyku męskich dłoni, a pipki spojrzenia, łapczywego i nachalnego. Dlaczego je zakrywamy, nie udostępniamy? Dlaczego to taki wstyd? – Rzekła sięgając dłonią do rozbudzonego kutasa Roberta. Był jak rozgrzany do czerwoności pręt. Jego dusza się paliła. – Dlaczego chowasz swojego penisa, swoje podniecenie? Wstyd ci? Dlaczego się wstydzimy, tego co jest bardziej naturalne, od tysięcy innych zajęć, którym się oddajemy na co dzień? – Dziewczyna wciąż delikatnie głaskała penisa Roberta. A gdy usta przybliżyła do jego ust, poczuł jej zapach i piersi na swoich, eksplodował. Zdążył tylko przycisnąć dziewczynę do siebie i w rozkosznym skurczu zamknął oczy. Eksplodował w spodnie, na jej rękę. – Przepraszam. – Wyszeptał łamiącym się głosem. – Ależ zazdroszczę ci orgazmu. – Rzekła uśmiechając się. – Zazdroszczę ci rozkoszy. – Ty dajesz rozkosz. – Rzekł i dodał. – Nieziemską, jesteś królową, apogeum rozkoszy. To niepojęte czym może być szczęście.

- Rozmawiacie o szczęściu? – Rzekł mężczyzna, którego kelner przedstawił jako Jamesa Joyce,a. Spojrzał na objętych kochanków i dyskretnie uśmiechnął się na widok małej plamki na spodniach Roberta. – Szczęście to stan umysłu, który został wymyślony przez mężczyzn aby zdobywać kobiety. – Rzekł wręczając dziewczynie lampkę czerwonego wina.

- Nie piję, wiesz przecież. – Rzekła, ale wino przyjęła i dała je Robertowi, który lekko onieśmielony, zbierał siły po intensywnie przeżytym orgazmie.

- Być może. – Rzekł Robert. – Odwykłem już od filozofowania i języka … - Zawahał się. - … artystycznego nieładu i estetycznego zarazem.

- Tak. Zaintrygowało mnie to, co powiedziałeś przy stole. A raczej jak to wyraziłeś.

- Jak?

- Wiarygodnie. - Odrzekł Joyce wypuszczając ustami chmurę papierosowego dymu. – I przejmująco.

- No tak, dla was artystów, liczy się tylko przeżycie, przeżywanie i uniesienia. Prozaiczność życia jest godna waszej uwagi tylko wówczas, gdy przedstawiona jest wzniosłe, z patosem, w korpulentnej formie. Życie dla artystów jest ciekawe, gdy jest zawinięte w opakowanie i nierozpakowane.

- Gdyby rzeczywistość sama w sobie była estetyczna, nikt nie wymyśliłby sztuki. Sztuka istnieje tylko i wyłącznie w kontrze do obsceniczności i beznamiętności dzieła natury.

- Natura jest najpiękniejsza i artystycznie doskonała sama w sobie. – Rzekła naga Ilona stając pomiędzy panami.

- Jeżeli nie ujrzymy ją piękną, piękna nie będzie. – Joyce mówił patrząc łapczywie na piersi Ilony. - Jeżeli nie ujrzymy jej wzniosłą, wzniosłą nie będzie. I jeżeli nie spojrzymy na naturę jak na dzieło sztuki, nie będzie nim. To człowiek nadaje cechy, natura ich nie ma. Stąd narodzili się artyści. Sztuka, czy też nazwijmy sobie to jak chcemy, to jedyny, powtarzam jedyny i niepodważalny wynalazek człowieka. Powstał w całości, od początku do końca w umyśle, sercu i dłoniach człowieka. Wszystko inne jest naśladownictwem natury, Boga lub historii.

- Jednak ja wciąż uważam, że to natura, niebo i ziemia, dają początek sztuce. - Powiedziała blondynka, lekko kołysząc ramionami. - Wypełnia ją i określa. Natura jest natchnieniem, przyczyną i celem sztuki. Nie ma wizji artystycznej, gdzie nie byłaby obecna natura.

- Ależ droga, powabna i nieziemsko boska Ilono, mylisz się. Sztuka zaczyna się dużo później i dalej, aniżeli miejsce gdzie kończy się natura. Nawet się ze sobą nie stykają. Wiem czym jest.

- James co chcesz nam powiedzieć? – Ton Ilony był lekko sarkastyczny, a usta uśmiechały się delikatnie manifestując pogardę. – Jeśli chodzi o sztukę, jak zwykle jesteś śmiertelnie poważny. Gdzie zawędrowałeś Ulissesa?

- Pisałem w swoim szwajcarskim mieszkaniu. Gryząc biedę, nieustannie powtarzałem Norze, że powinna być cicho. Gdy piszę, próbuje się skoncentrować i wówczas powinna być cicho. To jej powtarzałem. Siedziałem przy obdartym stole, na krześle, w którym kołatały się nogi i walcząc z tym co mnie otacza, zapisywałem myśli.

- Walczyłeś z naturą. Sam widzisz. – Rzekła Ilona, która machała do grupki młodzieńców próbujących przywołać piękność do swojego stolika. – Twój gniew i protest dał początek sztuce.

James nie odpowiedział, zmarszczył tylko usta, a potem zdjął binokle i przetarł szkła koszulą.

- Muszę iść. – Rzekła. – Wołają mnie.

Obydwaj panowie patrzyli, jak naga Wenus z gracją porusza się i bez skrepowania oddaje swoje ciało dłoniom młodych mężczyzn.

- Współczuję jej z powodu tej wolności. – Rzekł Joyce zaciągając się prawie do filtra wypalonym papierosem. – Jest przerażająco i obrzydliwie wolna. Jedynie mały krok dzieli ją do przejścia na drugą stronę wolności.

- A co jest po drugiej stronie wolności? – Spytał Robert zaciągając się czystym, nocnym powietrzem. – Tylko nie gadaj, że sztuka.

- Ależ oczywiście, że nie. Jak wspomniałem sztuka nie ma nic wspólnego z naturą. Natomiast wolność i cała ta namiętność, są wypadkowymi natury. Są przez nią stworzone.

- Co więc jest po drugiej stronie wolności? Czy też za nią? A może na kolejnym jej etapie?

- Kolejnym etapie. – James powtórzył uśmiechając się. – Podoba mi się. Wolność, jeden z etapów. Schodek, nad nim jest kolejny i kolejny. Dokąd prowadzą schody? Powiedz. – James już poważniejszy, spojrzał pytająco na Roberta. – Dokąd prowadzą schody?

- Nie wiem, tak tylko mi się powiedziało. – Rzekł Robert czując się trochę niezręcznie. – Nie lubię atrakcyjnych powiedzonek. Nic nie znaczą, są metaforyczne. Jedyny ich potencjał zawiera się w tym, że są atrakcyjne dla ucha, dla wyobraźni, ale nic nie znaczą. Tysiące powiedzonek, fantastycznych, wiejskich i filozoficznych, wszystkie gówno mówią, choć w jakiś zadziwiający sposób poruszają nasz umysł.

- Myślisz się. – Rzekł filozoficznym tonem Joyce. – Uważam, że w każdej metaforze zawarta jest przestrzeń naszej egzystencji?

- I to, co sami sobie do niej dodamy.

- Ano właśnie. – Nagle James uniósł wzrok i popatrzył na Roberta. Ich spojrzenia spotkały się nawiązując jakieś porozumienie. – Zaczynamy mówić o tym samym i tak samo. Czy słyszysz to?

- Chyba nie. Mam wręcz wrażenie … - Robert zawahał się, jakby nie był pewny czy może sobie pozwolić na powiedzenie tego, co właśnie chciał powiedzieć. – Mam wrażenie … - powtórzył spuszczając wzrok. - … że bardziej rozumiem ciebie, aniżeli ty mnie. Znam literaturę, dosyć dobrze. Znam też życie, słabiej, ale uważam, że żadne z nich nie jest warte aby poświęcać im tyle uwagi.

- Sztuka, albo życie. Nie ma innej alternatywy. Są tylko te dwie drogi. I wciąż uważam, że podążamy tą samą.

Przez chwilę panowała cisza. Roberta milczał, ponieważ najzwyczajniej w świecie nie wiedział co powiedzieć. Nie potrafił rozmawiać z kimś, kto tak wiele rzeczy ma przemyślanym, kto tyle wie i jest tak mocno świadomy swoich poglądów. Mieć swoje zdanie, dawno już Robert przestał do tego przywiązywać uwagę. W pracy, w rodzinie żył, postępował słusznie, reagował tak, jak powinno się reagować, żeby żyło się dobrze. Do tego życia nie potrzebne jest własne zdanie, ani światopogląd. Życie nie wymaga od nas analizowania tego, co się wydarza, wyciągania wniosków. Jedynie mamy dobrze reagować i skupiać się na nurcie wydarzeń.

Ciszę przerwał Kudłacz, który nagle pojawił się nie wiadomo skąd. Podbiegł trzymając za rękę Suszkę. Obydwoje wyglądali na rozbawionych.

- No, siemka. Co jest? – Rzekł oświetlając noc swoim bananowym uśmiechem.

Robert przytaknął głową na znak, że wszystko w porządku. Joyce wypuścił chmurę papierosowego dymu.

- Samotność jest przywilejem wybranych. Tylko tych, którzy mają na tyle odwagi aby wybrać życie. – Rzekł refleksyjnie Joyce, gdy Kudłacz po stwierdzeniu, że wszystko jest dobrze, złapał mocniej swoją nową dziewczynę i w wesołych pląsach polecieli do tańca. – Całe życie zmagałem się z samotnością i dopiero niedawno zrozumiałem, jak wielkim i oddanym jest ona przyjacielem.

- To dzisiaj jedyna wypowiedziana przez ciebie myśl, drogi Jamesie, z którą się ochoczo zgodzę. – Odrzekł Robert. – Samotność jest dobrodziejstwem, którego ludzie się wystrzegają, nie wiadomo dlaczego.

- Jak sadzę dlatego, że większość ludzi jest na nią skazana. Docenić i pokochać mogą jedynie ci, którzy się na nią zdecydują.

- Gdzie on jest? – Ich rozmowę, która nie do końca się kleiła, była szarpana, trochę dla Roberta męcząca, przerwała grupka ludzi. Prowadził mężczyzna w wieku około pięćdziesięciu lat, ubrany w czarny garnitur, w rogowych dużych okularach, z papierosem ustach, który na widok Roberta szeroko rozłożył ramiona w geście powitania i rzekł, a właściwie wykrzyczał. – Jest! Daj dziuba brachu. Szukamy cię od godziny. - Z pięcioosobowej grupki, która weszła razem z głośnym mężczyzną Robert rozpoznał tylko jedną postać. Kobietę stojącą obok krzykliwego mężczyzny. To Kalina Jędrusik, a przynajmniej ktoś, kto się do niej idealnie upodobnił.

- Proszę, proszę, przesławna polska rodzina. Jak zwykle wszyscy trzymają się razem. – Rzekł Joyce na widok nowych gości. Robert zwrócił uwagę, że James w ogóle się nie uśmiecha, wszystko co mówi, jest poważne, bardzo na serio. – Co wy Polacy macie w sobie, że tak lgniecie do siebie? Jaki to magnes was przyciąga?

Głośny mężczyzna wpadł w ramiona Roberta. Mężczyźni pocałowali się trzy razy w policzek, a potem obcy trzymając prawą dłoń Roberta przedstawił się.

- Dygat. Nazywam się Dygat. Stanisław Dygat – Mężczyzna sprawiał wrażenie pewnego siebie, macho. – Poznaj moją żonę. Kalinka chodź tutaj.

Robert szarmancko przedstawił się podając rękę znanej kobiecie.

- Witold Lutosławski, moja małżonka. – Skromnie, przeciwnie do głośnego i rozkrzyczanego Dygata, przedstawił się starszy mężczyzna. Był poważny, jakby zamyślony.

- Poznajesz tego w mundurze? Posępnego? – Dygat spytał po przyjacielsku obejmując Roberta ramieniem. Wszyscy obecni spojrzeli na mężczyznę w wieku około czterdziestu lat, posępnego, w mundurze wojska polskiego, który szedł na końcu tej grupki, zamykając jej tyły, czujny na posterunku. Faktycznie twarz była znajoma, Robert już widział gdzieś zdjęcie tego mężczyzny. Nie mógł sobie jednak przypomnieć gdzie.

- Pułkownik Marian Edward Drobik. - Przedstawił się mężczyzna z gracją strzelając obcasami.

- Ależ tak, przypominam sobie. – Wyskoczył nagle Robert olśniony i niezwykle zadowolony ze spotkania. – Panie pułkowniku co się stało? Cała polska zachodzi w głowę, co się z panem stało w czterdziestym trzecim. Czy gestapo pana torturowało?

- Przeżył choć umarł. – Rzekł Dygat i zaraz ryknął głośnym śmiechem, rozbawiony własnym żartem. Głośno się śmiejąc strzelał wzrokiem na innych zebranych, którzy nie chętnie śmiali się z żartu.

- Przeżył pan, proszę opowiadać. Co się stało? – Robert był szczerze zainteresowany dziejami rodaka.

- Przeżyłem. – Rzekł posępnie pułkownik. – Ale o tych wydarzeniach opowiem innym razem.

- Racja. – Wykrzyczał wesoło Dygat. – Teraz musimy się napić. Panie szanowny!. – Krzyknął w stronę kelnera, który z tacą pełną kieliszków przechodził w pobliżu. - Chodź no pan tutaj i daj nam coś do picia. Trzeba zalać trampka w gębie. – Znowu się głośno zaśmiał.

Kelner posłusznie podszedł do grupki Polaków i tanecznym ruchem podstawił gościom tacę. Każdy z zebranych wziął jeden kieliszek. Robert także, który zaczyna już czuć suchość w gardle i chętnie napiłby się czegokolwiek. Czerwony szampan był idealny.

- Za spotkanie. – Krzyknął Dygat wysoko podnosząc swój kieliszek.

- Za nasz kraj. – Rzekł dostojnie starszy mężczyzna.

- Za miłość.

- Za przemijanie.

- Za miłość.

Jedynie posępny pułkownik delikatnie uniósł swój kieliszek, zamyślił się na moment, ale i on w końcu upił łyk ze swojego kieliszka.

- Wspaniałe przyjęcie, nieprawda? – Dygat rzekł tonem raczej stwierdzającym niż pytającym. Słowa, jak i swój wzrok skierował w stronę Roberta.

Właściwie Robert chciał spytać, co to za rodzaj przyjęcia, skąd ta maskarada? Dlaczego goście do złudzenia przypominają znanych ludzi? Postacie, które już przeminęły. Ale odpuścił, doszedł do wniosku, że to pytanie nie bardzo ma sens. Tak już jest. Takie przyjęcie, urządzone w określonej formule i nie ma o co pytać. Trzeba to zaakceptować i bawić się.

- Jest fantastycznie. To zaskakujące miejsce. – Rzekł Robert, który kątem oka zobaczył plecy po cichu odchodzącego Jamesa. Najwyraźniej towarzystwo głośnych Polaków nie odpowiadało mu. Nie miał też ochoty na ceregiele z pożegnaniem. Po prostu odwrócił się i wrócił na salę. Usiadł przy swoim stoliku i zaczął dyskutować z mężczyzną o wyglądzie Latynosa.

- Ma do mnie pretensje, że w latach pięćdziesiątych zdradziłem swoje ideały. Wypomina mi to. – Rzekł Dygat widząc, że Robert spojrzał na odchodzącego Joyce’a. – A ja po prostu przestałem w to wierzyć. – Dygat przechylił swój kieliszek wypijając całą jego zawartość. – Po prostu okazało się, że nie ma w co wierzyć. Nie ma niczego, żadnej ideologii. To wielki dramat naszego pokolenia. Miałem to ciągnąc na siłę? – Mężczyzna spoważniał, z jego twarzy znikł uśmiech, oczy nie były już takie promienne. – Wszyscy zdradziliśmy. Ci co zostali w partii zawiedli najbardziej.

- Z tego, co wiem cała Polska wybaczyła. Chyba nawet uważają pana za symbol odrodzenia, sprzeciwu wobec reżimu.

- Ano właśnie! – Krzyknął Dygat. Na jego twarzy znów pojawił się uśmiech, ale nie naturalny, trochę nerwowy i wymuszony. Zrobił krok do tyłu. Raptownie odwrócił się plecami do Roberta po to, aby po sekundzie znów spojrzeć w jego twarz. – Tak! – Krzyknął. – Polska mi wybaczyła! Nam wszystkim. Kim jesteśmy dla najmłodszego pokolenia? Dla tych nastolatków z gadżetami? No kim?

- Chyba nubami. – Robert próbował zażartować. – Historia przegrywa dzisiaj ze światem cyfryzacji. Dzieciaki wolą mieć nowe skórki w minecrafcie. Ideologie i historia ich nie interesują. Mają swoją walkę.

- No i świetnie. – Rzekł Dygat ujmując w dłonie twarz Roberta. Jego usta były zbyt blisko ust Roberta. – Świetnie. Właśnie o to walczyliśmy. O to, aby w końcu wyrosło pokolenie, które nie będzie myśleć o historii. Taki był cel bracie!

- Mąż chce powiedzieć, że szczęście tego pokolenia jest nagrodą za nasze wyrzeczenia. Ale największymi przegranymi jesteście wy, nastolatkowie lat dziewięćdziesiątych. – Głos kobiety był donośny, brzmiał pięknie, jak hejnał, nie jak głos ludzki, ale jak dobrze nastrojony instrument.

- Moje pokolenie przegrało? – Zdziwiony powtórzył Robert. – Jak to? Ja jestem szczęśliwy, byłem obserwatorem, widziałem wszystko, tamto i to teraz. Jesteśmy pomostem, to największy z przywilejów.

- Nie, przegraliście! – Wykrzyczał Dygat unosząc, jakby w hołdzie ramiona do góry. – Dlatego dzisiaj szukaliśmy ciebie. Aby powiedzieć. Musieliśmy ci to powiedzieć. Przeprosić!

Oczy całej piątki skupione były na Robercie. Patrzyli z żalem i litością.

- Przepraszamy. – Rzekła starsza kobieta

- Wybacz – Rzekł pułkownik

- To nie nasza wina, to wina historii! Ona was straciła, poświęciła. Jesteście jak Judasz, który musiał zdradzić Chrystusa, aby tym zbawić świat i zostać znienawidzony przez wszystkich.

- Nie rozumiem. – Rzekł Robert. – Przesadzacie, miałem świetne dzieciństwo. W młodości bawiłem się, szalałem, miażdżyłem innych śmiechem, szaleństwem. Piłem wina, miałem kochanki, wiele kobiet, naprawdę. Tyle wspomnień.

- Straceńcy. – Rzekła aktorka tonem, jakby odgrywała jedną ze swoich dramatycznych ról. – Zapomniani, przez wiatr zagłuszani. Próbujący śpiewać bez gardeł, wyrwani w czas, za polskości polskość. Poświęceni. – Recytowała.

- Czyje to? – Spytał naiwnie Robert, nie rozumiejąc czego od niego chcą.

- Żyliście bez ideologii, ale z potrzebą walki. – Stary muzyk zdjął okulary i przecierał szkła czystą chustą. – To zrozumiałe, że jedyne co wam pozostało to opróżniać sklepowe półki z tanich win. Zabawa. Co innego można czynić w absolutnej pustce, gdy już wszystko zostało zakończone i nie zaczęło się jeszcze zupełnie nic. Co w takiej pustce ma uczynić dumna dusza, w której eksploduje energia kreatywności. W tej pustce nic nie mogło się wydobyć. Cała energia pokolenia pozostała zamknięta w was. Nadludzka moc, która nigdy nie wydobyła się z waszych wnętrz. Przegrana. Co za rozpacz.

- Trochę przesadzacie, bawiliśmy się świetnie. – Robert nie wiedząc jak powinien się zachować zaczął delikatnie kpić z patetycznej postawy swoich rozmówców. – Fakt, że trzeba było handlować niklem przetopionym ze starych fabryk i sprzedawać kradzioną miedź, ale było … - Robert zawahał się. - … Było … no … mieliśmy swoją młodość. Byliśmy młodzi, jak żadne wcześniejsze pokolenie. To nasze pokolenie, nastolatków z lat dziewięćdziesiątych było pierwszym pokoleniem z młodością. Zaczęliśmy wszystko. – Robert na chwilę dał się ponieść patriotycznemu nastrojowi swoich rozmówców. – Żadne pokolenie przed nami, nie miało takiej młodości. My byliśmy pierwsi, zaczęliśmy.

- Mylisz się. – Rzekł ponuro pułkownik. – Jesteście jedynym pokoleniem bez młodości. Mieliście tylko, tego swojego rocka. Swoje lata przeżyliście we śnie.

- Nie. – Robert poczuł się zły, wręcz wściekły. – Byliśmy młodzi i beztroscy. To były wspaniałe czasy. – Skwitował stanowczo.

- Napijmy się. – Rzekł spokojnym tonem Dygat. Już nie krzyczał, był poważniejszy. – Napijmy. – Powtórzył rzewnym tonem.

Wrócili do sali, gdzie goście nie ustawali w zabawie. Przeszli obok stolika, gdzie czterech mężczyzn w radzieckich mundurach, z ponurymi minami grali w karty. Wokół nich biegały dzieci. Dzieci w odróżnieniu od mężczyzn były wesołe. Jeden z chłopców usiadł na kolanach mężczyzny w mundurze.

- Garik to ty? – Rzekł mężczyzna do chłopca. – To na pewno ty? Garik, co z tobą?

Robert i jego polscy towarzysze podeszli do pustego stolika. Dygat polał do kieliszków wódki.

- Za spotkanie. – Rzekł unosząc kieliszek.

- To smutna historia. – Rzekła Kalina do Roberta widząc, że ten przygląda się stolikowi, przy którym mężczyźni w radzieckich mundurach grali w karty.

- Słucham? – Robert nie od razu zrozumiał o co chodzi aktorce.

- Przy tym stoliku. – Rzekła. – Siedzi tam ponura rzeczywistość. Poznaje Pan tego łysego.

- Znana twarz, ale teraz nie mogę pokojarzyć. – Rzekł Robert próbując przypomnieć sobie, skąd zna tych mężczyzn. Już wszystkich widział, kiedyś, na jakimś zdjęciu. Na pewno ich widział, ale kto to?

- To Ławrientij Beria.

- Ach tak. – Rzekł Robert nie kryjąc się z entuzjazmem jaki wywołała ta wiadomość.

- Obok siedzi Nikołaj Jeżow, następny to Gienrich Jagoda. – Głos aktorki wspaniale brzmiący, dodawał jeszcze teatralności wymienianym nazwiskom.

- A ten czwarty, ten bez munduru? Tylko on się uśmiecha.

- Nie poznaje pan? To Puszkin. Aleksander Puszkin.

- A cóż on robi w takim towarzystwie?

Na kolanach Gienricha Jagody, znów usiadł ten sam chłopiec.

- Garik to ty? – Rzekł posępny naczelnik. – To na pewno ty? Garik, co z tobą?

Widok Rosjan, którzy z posępnymi minami, zadumani, ze zmarszczonymi brwiami jakby w trwającym gniewie, wzbudził duży entuzjazm w Robercie. Nie powinien tego pokazać po sobie, ale widać to było w jego oczach. Ci mężczyźni, nie wysocy, szczupli, przystojni, tak potężni i tak mali. Jakież mroczne opowieści kryją ich serca. Ileż mogły by wyświetlić ich spojrzenia.

- Proszę nie patrzeć na tych ludzi z takim podziwem. – Rzekł Dygat. – Nie zasługują na to.

- Wokół nich jest tyle radosnych dzieci i pięknych kobiet. To wszystko Rosjanie? – Robert pomimo uwagi pisarza wciąż zachwycony patrzył w stronę stolika, gdzie ponurzy mężczyźni nie przestawali grać w karty, a wokół nich faktycznie biegały roześmiane dzieci i rozpromienione kobiety.

- Jakie jest pana zdanie na temat ludzkości? – Spytała Kalina, która chciała odwrócić uwagę Roberta od stolika Rosjan. Dosłownie delikatnie ujęła dłonią jego twarz i skierowała na siebie.

- Przepraszam. – Rzekł usprawiedliwiająco Robert. – Wiem, że to aktorzy. Nie realne postacie. Wiem, że ich nie ma, tak naprawdę ich nie ma, ale dla mnie widok przy tamtym stoliku … jest, jak … spektakl. – Robert szukał odpowiedniego słowa. – Teatr, to zachwycający widok, te postacie …

- Więc co pan myśli o ludzkości? - Kolejny raz aktorka próbowała ostudzić zapał Roberta i odwrócić jego uwagę od Rosjan. – Uważa Pan, że jako rasa jesteśmy bestiami? Czy może przeciwnie, tak jak nasz diva. - Pani Kalina spojrzała na przepływającą właśnie obok nich Ilonę Staller, której towarzyszyło dwóch młodych Włochów – Jesteśmy nośnikiem miłości?

- Zdecydowanie miłości. – Odrzekł Robert

- Na nas już czas. – Rzekł Lutosławski. Podniósł się, kulturalnie pomógł odsunąć żonie krzesło, po czym uprzejmie podziękowali za wspólny wieczór i wyszli.

- Kochanie i my się już zbierajmy. Zrobiło się bardzo późno. – Rzekła pani Kalina patrząc na męża.

Po kilku minutach przy stoliku pozostali tylko Robert i pułkownik Drobik. Zatłoczona na początku sala, robiła się coraz bardziej pusta. Część gości już wyszła, inni zbierali się. Zostali nie liczni. Zegar na ścianie, który wisiał w pobliżu sceny, pokazywał siedemnaście po czwartej.

- Napijmy się jeszcze strzemiennego. – Rzekł pułkownik podnosząc swój kieliszek z wódką. Robert dopiero teraz zauważył, że z rękami wojskowego jest coś nie tak. Obydwie dłonie nie miały kciuków, zostały wyrwane. Pułkownik nienaturalnie trzymał kieliszek pomiędzy palcem środkowym i wskazującym lewej ręki.

- Tak, trzeba już kończyć. Wypijmy.

Robert spojrzał na stolik Rosjan, gdzie mężczyźni wciąż grali w karty zanurzeni we mgle tytoniowego dymu.

- Co właściwie się z panem stało? – Spytał Robert przerywając ciszę. – Z tego co wiem w czterdziestym drugim roku aresztowało pana gestapo i co dalej? Historia milczy.

- Historia. – Powtórzył rzewnym głosem pułkownik. – Tak, historia milczy. Tak wielu z nas zginęło, poświęciło się, a historia milczy.

- Nie to chciałem powiedzieć. – Rzekł usprawiedliwiająco Robert. – Pamiętamy o wojnie, o wszystkich, którzy polegli i poświęcili się za nas. Pamiętamy. Są pomniki, mnóstwo pomników, święta, coroczne uroczystości. Nazywamy ulice nazwiskami bohaterów tamtych czasów. Chodzi mi o to, co się z panem stało. Aresztowanie i co dalej, jak pan przeżył?

- Dzisiejsze pokolenie pamięta? – Spytał cicho smutnym tonem pułkownik. – A dzieci?

- Co dzieci? No są, dzieci, to dzieci.

- Jakie są dzisiaj dzieci? Co robią? Czy są beztroskie, organizują się w hufce? – Pułkownik uważnie patrzył na Roberta.

- Oj tak, beztroskie bestie. Organizują się w grupy, te na facebooku czy innych portalach. Nie nadążam za tym wszystkim. – Robert próbował jeszcze zażartować, ale czuł się już zmęczony.

- Więc mówi pan, że pamiętacie. Są pomniki, to dobrze. – Pułkownik mówił powoli, sennym i ponurym głosem. – Uważa pan, że warto było?

- Co, czy warto było?

- No, poświęcić życie dla dzisiejszego pokolenia. Czy współczesna Europa jest piękna? Ludzie się kochają. Czy warto było umrzeć za dzisiejszą Europę?

Robert wzruszył ramionami, zamyślił się. Cóż to za pytanie. Nic nie jest warte poświęcenia życia, a jednak poświęcili je, choć nie było warto.

- Moja historia jest krótka. – Rzekł pułkownik, jakby nagle przypomniał sobie pytanie swojego rozmówcy. – Tak krótka, że aż przerażająca. Przesłuchiwali mnie, trzej gestapowcy w pięknych czarnych mundurach. Byli młodzi i wrażliwi. Myślę, że dla swoich żon byli delikatni, czuli dla swoich synów. Nie chciałem zdradzić nazwisk moich kolegów, więc zaczęli mnie torturować. Bili mnie, wyrwali mi obydwa kciuki. Potwornie bolało. Tak bolało, że odjęło mi mowę. Nie mogłem wypowiedzieć słowa. A potem złapali mnie pod ramiona i zawlekli pod duże stalowe drzwi. Otworzyli je, a ze środka wydobył się przeraźliwy fetor, smród który trudno sobie wyobrazić. W środku leżało kilka martwych, rozkładających się ciał. Wrzucili mnie do środka. - Poleż sobie z trupami, przyjdziemy po ciebie za tydzień. Wówczas nam wszystko wyśpiewasz. - Zatrzasnęli drzwi pozostawiając mnie w ciemności, z trupami, w tym smrodzie. Potwornie przeraźliwym smrodzie.

- I co? – Spytał Robert. Wiedział, że powinien spytać delikatniej, dyskretniej, ale był ciekaw. – Przyszli po tygodniu, zdradził pan nazwiska?

- Nie. – odrzekł sucho.

- Nie zdradził pan? To prawdziwe bohaterstwo.

- Nie. Te drzwi już nigdy się nie otworzyły. – Pułkownik spuścił wzrok, wyciągnął papierosa i zapalił. – Ostatnie co pamiętam, to powtarzałem sobie w duchu nazwiska kolegów, które wyjawię. Ale te drzwi już nigdy się nie otworzyły. – Pułkownik zaciągnął się papierosem, wypuścił gęstą chmurę dymu.

Milczeli jeszcze przez chwilę, zatopieni w swoich myślach. Robertowi oczywiście żal było pułkownika. Straszna śmierć, okropna historia. Ale pewnie wzruszyłby się bardziej, gdyby nie zmęczenie, które coraz mocniej dawało o sobie znać.

- Wracajmy już. – Rzekł w końcu pułkownik.

- Tak, trzeba już wracać.

Na dworze było jeszcze ciemno. Powietrze było orzeźwiające. Panowie pożegnali się. Każdy poszedł w swoją stronę. Gdy Robert dotarł do samochodu nie było tam Kudłacza. Usiadł w swoim fotelu, na miejscu kierowcy i zdążył tylko jeszcze pomyśleć, co za straszna śmierć przypadła pułkownikowi i usnął. Spał długo i twardo.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (1)

  • Kavita rok temu
    Ten rozdział ewidentnie jest moim ulubionym, jak dotychczas. Podoba mi się już początek z rozważaniami Kudłacza. Nie polubiłam jego postaci, jednak tutaj ukazał się jako inny mężczyzna... Wątek o knajpie i wszystkich ludziach. Wszystko fajnie, szczegółowo opisane, dialogi naturalne i ciekawe. Bardzo mi się podoba :) Miłego dnia :)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania