Poprzednie częściPod gwiazdami

Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

Pod gwiazdami 14

SARAH

 

– Mam nadzieję, że po raz pierwszy i ostatni. – Wzniosłam głowę i zatrzymałam wzrok na wysokim murze, oplecionym drutem kolczastym i małej kamerce, która wpatrywała się we mnie, migając równomiernie czerwoną diodą. – Do widzenia – dodałam i ruszyłam przed siebie z małą walizką w dłoni.

Uszłam niespełna cztery metry, kiedy drogę zajechało mi czarne auto z przyciemnianymi szybami – odskoczyłam odruchowo, bo podświadomie czułam, że nie zwiastuje to niczego dobrego.

A jak.

– Sarah Cole? – spytał szczupły blondyn przez spuszczoną do połowy szybę.

– Nie – rzuciłam i jak niby nic, udałam się przed siebie, rozglądając za jakąś bramą, ale na tym uboczu widniała tylko pustka, wyludniona od cywilizacji.

– Jasne – burknął dojrzały mężczyzna, drapiąc się po paru dniowym zaroście. – Z tej fotografii wynika, że to jednak ty. – Otworzył drzwiczki i wysiadł, nabierając powietrza do płuc.

– Zwykły zbieg okoliczności. – Zerknęłam na foto w jego telefonie, które przystawił mi centralnie pod nos, jakbym była krótkowidzem.

Może tak pomyślał, bo nie rozpoznawałam siebie sprzed paru miesięcy.

– Szef kazał zawieść cię, gdziekolwiek sobie zażyczysz – oświadczył, wyciągając z kieszeni koszuli paczkę papierosów. – Więc gdzie?

– Nigdzie. – Zaczynał mnie irytować jego tupet. Czy dla Dona pracowali sami głusi ludzie?

Szyba w tylnym oknie zjechała w dół, wypuszczając z wnętrza kłęby dymu. Do moich uszu doleciało chrząknięcie i psioczenie – znałam ten tembr głos.

– Sarah, wsiadaj i nie daj się prosić, bo jak już zresztą wiesz, nie oddaję zamiarów walkowerem. – Don wystawił głowę na zewnątrz, witając mnie szerokim uśmiechem. – Zimno jest.

Tego właśnie się obawiałam – jego tutaj nie chciałam.

Kurwa mać.

– Nie taka była umowa, panie Lord – prychnęłam, gasząc jego promienny uśmiech. – Więc?

– Okoliczności twojego warunku odlatują właśnie do Meksyku na nie krócej niż miesiąc, więc pomyślałem, że na start przyjmiesz jednak moją propozycję współpracy. – Głos Dona był stanowczy, ale nie przymuszający.

– Nakaz, czy samowolna decyzja? – Byłam ciekawa.

– Michael sam tak zdecydował, chociaż odradzałem. – Tylne drzwi otworzyły się szeroko. – Zabrakło mu krzepy, aby stanąć z tobą twarzą w twarz – ryknął śmiechem i zaciągnął dymem z cygara, które kopciło jak starodawny parowóz.

– Wydawał się taki odważny, a tu patrzcie państwo… zwiał. – Z jednej strony mi ulżyło z drugiej zaś, poczułam ukłucie w serduszku, że go jednak nie zobaczę.

Przez cały okres odsiadki, Michael nie odwiedził mnie ani razu, potwierdzając tym jednocześnie, że byłam zabawką w jego rękach.

Na szczęście pan Don i Jack okazali się dżentelmenami i wybawili z opresji, poniekąd przez ich szemrane interesy.

Podczas jednej analizy odkryłam coś, czego ich zaufani laboranci nie chcieli ujawnić, albo byli skorumpowani i specjalnie taili fakty.

Miałam dużo czasu, aby poukładać puzzle i doszłam do wniosku, że: obaj mężczyźni wiszą mi przysługę; więc skoro Michael wyjechał, nie pozostaje mi nic innego, jak zakotwiczyć w ich połączonej fuzji i spędzić pół dnia na podawaniu kawy i umawianiu gości.

Odskocznia od chemii – wskazana.

Potrzebowali mnie – to pewne.

– Znam syna i wiem, że długo nie wytrzyma na wygnaniu. – Don przesunął się, robiąc miejsce i wymownym gestem ręki zaprosił do środka. – Jedziemy panno Cole?

– Mam jeszcze gdzie wrócić? – zagadnęłam, siadając obok na mięciutkim siedzeniu.

Przez ten okres, rachunki na pewno piętrzyły się po dach?

– Z tego, co mi doniesiono, to Michael sprawował pieczę nad domkiem na wsi, a co z tego wyszło, to odpowiem, kiedy chłopaki tam dotrą i popytają, gdzie trzeba.

– Czyli nie mam – fuknęłam, spinając mięśnie. – Dołączę do teamu, ale najpierw chcę odwiedzić rodziców, którzy wspierali mnie mocno w tym nieprzyjemnym dla mnie okresie życia.

– Dwadzieścia minut i się widzicie. – Wypuścił z ust kłęby śmierdzącego dymu.

– Są w Londynie? – Promienny uśmiech rozświetlił moją do niedawna poważną twarz. – Naprawdę?

– Nazwisko Cole, od początku wydawało mi się znajome i gdy przekroczyłem próg domu twoich rodziców, na widok starego Rona oniemiałem… – urwał, mrużąc oczy. – Znamy się z wojska, a tamten okres wspominam nadzwyczaj miło, bynajmniej, że na okręcie podwodnym niesnaski raczej nie pomagały i zabierały sztuczny tlen.

– Jaki ten świat mały – stwierdziłam, osłaniając nos, bo dym gryzł mnie w gardło.

– Od słowa, do słowa, spędziłem z nimi dwa dni, zapominając o stresie i czekających mnie w mieście obowiązkach. – Po raz kolejny zagęścił powietrze tym walącym dymem. – Ron i Sharon goszczą u mnie od ponad tygodnia. Po zakończeniu zbiorów jabłek i nieustannym nagabywaniu ich przez telefon, w końcu przyjechali i raczej szybko nie wrócą, zwłaszcza że ty dziecko raczej też zaszczycisz moje cztery kąty swoją obecnością na dłużej.

– Mam zaczynać pracę od protekcji i krzywych spojrzeń? – Nie podobało mi się to wcale, ale z syfem w papierach, nie mogłam wybrzydzać i rozsuwać nosem.

– Po kim ty masz ten nieufny charakter i kąśliwy język? – Don spojrzał na mnie spode łba, okazując twarz myśliciela, który pomimo wysiłku, nie zna odpowiedzi, na jakże proste by się zdawało pytanie. – Nie jesteś przypadkiem adoptowana? – Stwarzał pozory poważnego, ale zakończyło się to ubawem po pachy.

Jak sam stwierdził na drugim widzeniu przez plazmę – swoją postawą rozweseliłabym nawet zakonnika podczas modlitwy.

Coś w tym musiało być, bo przy mnie zawsze był rozluźniony i nie widziałam w nic ze sztywnego szefa, jak przedstawił go mimochodem Aleck.

– Tego, to nawet ja nie wiem. – Posłałam w jego kierunku ciepłe spojrzenie. – Czy ten samochód jest oby bezpieczny, bo nie chciałabym dla odmiany wylądować w szpitalu? – spytałam z przekąsem.

Don pokiwał głową i zaciągnął się dymem, po czym otworzył schowek i wyjął z niego broń ze złotą rękojeścią.

Przełknęłam nadmiar śliny, żałując, że w ogóle to zasugerowałam.

Bez wymierzenia, na oślep, tylko lekko unosząc dłoń ku górze – strzelił.

Usłyszałam psyk i ujrzałam kulę, odbijającą się od przedniej szyby i opadającą na kolana barczystego pasażera, który nawet nie drgnął, jakby przechodził przez to na co dzień.

– Czy teraz możemy ruszać, panno Cole? – Don schował pistolet i wypuścił nagromadzony w płucach dym. – Poduszki powietrzne otaczają nas zewsząd, nawet nad szybami są, więc…

– Wystarczy tych przechwał panie Lord. – Poczęstowałam go grymasem znudzenia. – Jedźmy, bo jak tak dalej pójdzie, to poznam instrukcję zabezpieczeń tego cudeńka od „A” do „Z”. Tak się jednak zastanawiam, po co panu, aż takie środki ostrożności?

– Nie ocenia się droga Sarah książki po okładce, tak samo, nie ufa nikomu, nawet jak jest się szanowanym farmaceutą jak ja. – Znów nasmrodził cygarem. – Budowałem swoje imperium od podstaw i „Przysłowiowych trupach”. Na każdej uliczce i niekoniecznie w czarnym zaułku, czai się ktoś, kogo bardzo by ucieszyła moja klęska i pójście w otoczeniu bąbelków na dno.

– Mam to odczytać dosłownie, czy zacząć czytać pomiędzy wierszami? – Poczułam się nieswojo i tak na logikę, powinnam zatrzymać myślenie po słowach „imperium” i zagryźć usta.

– Dosłownie, oczywiście. – Uśmiechnął się krzywo, jakby chciał dodać: - „To w ogóle tyle. Reszty nie drąż”.

W mojej piersi gotowały się płuca i gdyby nie żebra, najprawdopodobniej uciekłyby, odcinając od tlenu i blokując niepotrzebne myślenie. W żołądku zabulgotało, jakby kwas upominał się o resztę słów, które tkwiły w krtani, gotowe go uwolnienia.

– Do domu, Rex. – Kierowca odpalił silnik i ruszył, a ja odetchnęłam z ulgą, wdzięczna Donowi, że uwolnił moje spłoszone wnętrze od jąkania i prostowania nieprzemyślanego słowotoku.

Skuliłam dłonie w pięści i wbijałam paznokcie coraz mocniej w skórę, zdając sobie sprawę, że mam za długi i lepki język.

***

 

– Co tym razem? – syknął Don, macając się po kieszeni marynarki w poszukiwaniu telefonu, który swoim wibrowaniem przerwał niezręczną ciszę. – Zjedź na pobocze, bo szczać mi się chce. – Namierzył aparat i spochmurniał, zauważając, kto dzwoni. – Jeszcze jego biadolenia mi brakowało, a było już tak beztrosko.

Wysiadł i trzasnął drzwiami z takim nerwem, że samochodem zabujało.

Mięśniak, od strony pasażera również opuścił auto, śledząc każdy krok szefa, jakby tamten był zrobiony ze złota i każdy odprysk, zwiastował katastrofę i stratę.

– Wracaj i włącz głośniej radio! – ryknął Don oschłym głosem, purpurowiejąc na twarzy. – Sam sobie potrzymam! Jeszcze tyle umiem!

– Jak można w ciągu sekundy z kocura, przeistoczyć się w lwa? – zagadnęłam kierowcę, który kierował dłoń do pokrętła radia.

– Szef tak ma – odburknął. – Często balansuje pomiędzy zefirem a huraganem. – Pogłośnił radio, w którym zaczynał się program informacyjny.

„Z najświeższej chwili” – mówiła spikerka szybko, jakby ją poganiano.

„W strzelaninie na lotnisku „Gatwick”, do tej pory stwierdzono cztery ofiary śmiertelne i piętnaście w stanie ciężkim obecnie przetransportowanych jest do najbliższych szpitali. Nie wiadomo, dlaczego i z jakich powódek, doszło do strzelaniny. Obserwatorzy i przypadkowi gapie potwierdzili, że najprawdopodobniej, były to porachunki. Atak wymierzony był w grupę pasażerów czekających przy odprawie, na wejście do sektora poczekalni. Ze względu, na brak szczegółowych informacji i prace operacyjne służb specjalnych, o przebiegu zajścia, będziemy państwa informować na bieżąco. Dla…”

– Co robisz, pacanie? – Kierowca zmroził kolegę spojrzeniem spod rzęs. – Słuchałem idioto.

– Zmień rozgłośnię, bo wiesz dobrze, że szef nie znosi wiadomości i jak tylko usłyszy tę paplaninę, to dostanie białej gorączki – fuknął mięśniak na miejscu pasażera, zapewne mając już dość wcześniejszej bury od szefa.

– Rozmawia przez telefon i z tego, co widzę, szybko nie wróci. – Kierowca nadąsał się, zdjął ręce z kierownicy i spojrzał na mnie w lusterku wstecznym. – Zawsze, jak dzwoni Jack, nie trwa to krócej niż pięć minut, więc mogło śmiało lecieć.

– Gada z Aleckiem – uświadomił go kompan, wyłączając radio całkiem.

Przez te grube szyby i tak nie było nic słychać z rozmowy Dona, nawet, jakby wrzeszczał do tuby.

– Mrowią mi skronie, co oznaczać może tylko jedno – mruknął kierowca. – Dodatkowa robota.

– Przystopuj… nie jesteśmy tutaj sami. – Pasażer zwrócił się do mnie twarzą, napotykając zewnętrzny spokój i opanowanie – wewnątrz wulkan szykował się do erupcji.

Ludzie Dona i zresztą on sam, słabo kryli się z czymkolwiek i tylko idiota do kwadratu, nie zorientowałby się z kim ma do czynienia.

Potentat farmacji spod ciemnej gwiazdy.

Czy już należałam do rodziny, czy dopiero rozważali moją kandydaturę?

Oby nie z tym, tchórzem Michaelem, bo zamiast wesela, będzie pogrzeb.

W sumie to tak się zastanawiałam, czy mam tutaj coś do dodania?

Bunt – nie.

Uległość – można rozważyć i polemizować.

Posłuszeństwo – tak.

Nigdy nie byłam w hotelu o standardzie wyższym, niż trzy gwiazdki i tak się rozmarzyłam, że przy takim kapitale, jakim obracał Don, przyjdzie mi najbliższy czas spędzić w pałacu, jak królowej.

– Wraca. – Nastała cisza i pewna gotowość mężczyzn, którzy urwali przekomarzanie i przybrali maski, odpowiednie do sytuacji.

Don wsiadł zamaszyście do auta, nie spoglądając na nikogo, jakby nikogo tutaj nie było. Otworzył barek ze swojej lewej strony i wyjął z niego kolejne cygaro.

Tylko nie to, pomyślałam, ale nie śmiałam nawet wspomnieć mimochodem cokolwiek o tym, żeby go nie odpalał.

– Radio nawaliło? – Bawił się zapalniczką, jakby zachodził w głowę, czy warto wywołać iskrę. – Dlaczego panuje tutaj taka grobowa atmosfera? – Otaksował wszystkich i schował zapalniczkę do kieszeni. – Takie tutaj stęchłe powietrze, że odechciało mi się, je jeszcze bardziej truć. Zapomnieliście języka w gębie, czy zostaliście utemperowani przez naszego gościa?

– Radio działa, ale po burzliwej kłótni o wyborze stacji – zamilkło – zabrał głos kierowca, patrząc bykiem na kolegę.

– No tak. – Don podwinął rękaw i spojrzał na zegarek. – Wiadomości.

– Mówili o jakimś zamachu na lotnisku, ale nie wiadomo, o co dokładnie chodziło – dopełnił wypowiedź kierowcy, naburmuszony pasażer.

Gdyby nie jego uprzedzenia, wiedzieliby więcej.

– Które lotnisko? – Don wykazał zainteresowanie. – „London Stansted”?

– Nie, szefie. „Gatwick”. Kierowca przełknął głośno ślinkę i czekał tylko na sygnał, aby ruszyć.

– Zapewne znów jakieś porachunki o powód wyssany z palca – westchnął i wyjął cygaro z ust. – Michael miał bilet na… zaraz…zaraz. – Podrapał się po głowie i błyskawicznym ruchem, pochwycił komórkę, którą nadal trzymał w dłoni.

Słychać było klikanie w klawisze i sygnał połączenia wychodzącego.

– Na które lotnisko przebukowałaś Michaelowi bilet? – Don był poddenerwowany i zaciskał mocno szczękę.

– Na „Gatwick”, szefie. Tylko tam były wolne loty bezpośrednio do Meksyku.

Nastała cisza – połączenie zostało przerwane, a Don już łączył się z kolejnym numerem, czerwony na twarzy, jak burak.

– Jack, słyszałeś coś o strzelaninie na lotnisku? – charczał do słuchawki, jakby brakowało mu tlenu.

– Nie.

– Wybadaj informatorów, bo z tego lotniska odlot miał mój syn i chcę to wiedzieć na cito, zrozumiano?

– Już działam. – Połączenie zerwane, a wszystkie oczy wpatrzone w spoconą twarz Dona, który poluźniał krawat.

– Reks – rzucił podniesionym głosem. – Do firmy, ile fabryka dała i nie zważaj na nic. – Don oddychał coraz płycej.

Ja również czułam ścisk w gardle i przyspieszone, nierówne bicie serca, kiedy dotarło do mnie, że Michael może już nie żyć, albo walczy o życie.

– Podać coś panu? – zagadnęłam, sama mając ochotę na coś mocniejszego.

– Nie. – Resztę przemilczał.

Skuliłam się w kłębek, podciągając kolana do brody. Przez ciało przelatywały mi prądy zimnego powietrza, jakbym tkwiła po szyję w lodowatej wodzie. Rozszerzałam nozdrza, do granic możliwości, próbując dotlenić obkurczone z zimna płuca.

Nic nie było przesądzone, a organizm zareagował, jakby dotyczyło to kogoś z najbliższej rodziny.

Nie powinnam nawet w jednym procencie odczuwać tego, co urealniało się w mojej wyobraźni: kałuże krwi, krzyki, zamieszanie i martwe oczy Michaela, których nie miał już siły zamknąć.

Sztylety, które wwiercały się w mięśnie, powinny je rozgrzewać, a nie mrozić.

Intelekt powinien być przymroczony, a nie w pełnej gotowości.

Łezka spłynęła mi do kącika oka i drżała, niepewna, czy ma wypłynąć.

Kurwa, krzyknęłam w duchu, odzyskując świadomość osoby twardo stąpającej po ziemi.

– Do szpitala! – krzyknęłam, zauważając, że Don stracił przytomność.

Sama z ledwością dawałam radę funkcjonować, a co dopiero doglądać kogoś, kto wyglądał, jakby schodził na zawał.

– Szef zażywa jakieś leki na wzrost ciśnienia?

– Nie – poinformował kierowca, łamliwym głosem. – To okaz zdrowia.

– Rozumiem. – Rozpięłam Donowi koszulę i kazałam otworzyć tylną szybę, bo w tym aucie tylko kierowca mógł to zrobić. – Naciskaj ten pedał, bo z szefem nie jest najlepiej.

– Już szybciej nie dam rady, przy takim ruchu. – Kierowca szturchnął kolegę i wskazał ręką na schowek.

– Kogut? – Spojrzał krzywo.

– Dawaj, szkoda czasu. – Samochodem zarzuciło na zakręcie, ale sygnalizator dźwiękowy, który pasażer umieścił na dachu, spełniał swoje zadanie i samochody zjeżdżały na pobocza.

O to właśnie nam chodziło.

– Nie teraz – syknęłam, nie wiedząc, czy odebrać telefon, czy wachlować bladego jak kreda szefa. – Odbierz. – Rzuciłam przed siebie, nie patrząc za bardzo do kogo.

– Tak. – Na szczęście trafiłam w pasażera, bo kierowca miał również ręce pełne roboty.

Dobry był w te klocki i śmigał jak bolid po torze.

– Zrozumiałem. – Wypuścił telefon z dłoni i zrobił rybią minę.

Zaniemówił, co nie rozluźniało wcale i tak beznadziejnej sytuacji.

– Wal, bo chyba już nic nie jest w stanie nas bardziej zestresować. – Zawiesiłam wzrok na profilu pasażera.

– Aleck mówił… kurwa nie dam rady.

- Mów do chuja, bo zdejmę rękę z kierownicy i gdy stracisz parę zębów, odzyskasz mowę.

Cisza… cisza… świdrująca uszy cisza.

– Michael… on… chyba nie żyje.

Zobaczyłam Gwiazdozbiór Magellana, rozległy i jasny blask: może to był zabłąkany anioł?

Odpłynęłam.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania