Częstochowska Róża Część 3 - Październikowe Słońce (1/4)

Siedząc w pracy, Beniamin nie mógł odpędzić się od myśli i powracających wspomnień. Był dwunasty października, poniedziałek, choć wolałby, by była to właśnie niedziela, tak jak tamtego dwunastego października w dwa tysiące czternastym roku… Nie musiałby nigdzie wychodzić po tak ciężkim ranku. Znów to przywidzenie, ta iluzja… A może wcale nie? Czy możliwym byłoby, że to zjawa…?

Nie mogąc skupić się na obowiązkach, odłożył długopis i odetchnął cicho. Spojrzał w stronę okna i delikatnie przymknął oczy, by przypomnieć sobie, jak ten dzień wyglądał sześć lat temu…

 

– Na uczelnię? – spytała zdziwiona Anna. – Ale przecież jest niedziela.

– Nie musimy wchodzić do środka. Chcę po prostu byś wiedziała, jak do mnie trafić. Bo może w końcu wymienimy się rolami i to ty przyjdziesz mnie odebrać? – Beniamin uśmiechnął się.

– Ach, tak! – zachichotała. – Zawsze to ty odbierałeś mnie z kursów, potem ze szkoły… Będzie to miła odmiana.

– W końcu w związku należy się uzupełniać. – Puścił wtedy do dziewczyny oczko. Z jego ust nie znikał uśmiech, a na policzkach malowały się rumieńce, które od przeszłego wieczora nie chciały zniknąć nawet na moment, a na widok Anny jeszcze się spotęgowały. Ona również cały czas była czerwona, jakby dopiero co przebiegła maraton. Po tym jak Beniamin uświadomił dziewczynie, jaki jest efekt wczorajszego wieczora, czerwoność księżycowej twarzyczki osiągnęła apogeum. Jej wzrok latał we wszystkie strony, nie mogąc skupić się nawet na chwilę na jednym punkcie, a dłonie drżały z nadmiaru emocji.

– …Czyli… jesteś ze mną w związku? – wydukała głupio, jakby nie mogąc tego pojąć. Beniamin lekko zachichotał. Wczoraj to on kompletnie nie umiał się odnaleźć w zaistniałej sytuacji, kiedy Anna zachowywała względne opanowanie, a dziś było zupełnie na odwrót. Gdy złapali się za dłonie, nie byli tak zrelaksowani jak wczoraj. Wyglądało, jakby obydwoje, mniej lub bardziej świadomie, starali się do przesady wypaść przed sobą „jak najlepiej.” Gdy teraz Beniamin to sobie przypomniał, poczuł zażenowanie własną osobą. Wytykał sobie, że w tamtej chwili powinien był postarać się rozluźnić jakkolwiek atmosferę, a nie zachowywać sztywno. Wszystko to jednak wynikało z myślenia, jakie kroki powinien wykonać dalej, by wyglądało to naturalnie. Był naprawdę głęboko onieśmielony i zakłopotany.

Przez utknięcie w myślach, wchodząc do autobusu lekko potknął się i omal nie runął twarzą na podłogę. Do dziś nie wiedział jak to się stało i o jaki niewidzialny przedmiot zawadził. Co gorsza, gdyby się w porę czegoś nie złapał, Anna runęłaby wraz z nim. Dla bezpieczeństwa więc puścił dłoń dziewczyny i poprosił, by zajęła miejsce. Ruszył w stronę automatu wydającego bilety, by zakupić dla niej bilet. Beniamin posiadał kartę miejską, więc nie musiał się troszczyć o siebie. Złapał się mocno uchwytu jedną ręką, by nie wylecieć w przód przy hamowaniu. Autobus był pusty, tylko oni i kierowca. Parodia romantycznej atmosfery, jakby o tym pomyśleć…

Wrzucił monetę. Po chwili automat wydrukował bilet, Beniamin chwycił papierek i skasował. Odwrócił się w stronę Anny i zobaczył, że dziewczyna zamiast zająć miejsce tak, jak prosił, stoi prosto, uśmiechając się głupiutko i lekko przebiera nogami z podekscytowania, nie myśląc nawet o tym, że powinna się czegoś przytrzymać, choć dobrze wiedziała, jak to jest z autobusami w tym mieście…

Kierowca zahamował. Beniamin zawołał głośno Annę, ocknęła się zbyt późno. Zareagował szybko i złapał dziewczynę w ramiona. Wyrzuciło ich w przód pojazdu, w stronę biletomatu, o który Beniamin obił się plecami. Trochę zabolało, wykrzywił usta w grymasie. Głowa Anny spoczywała pod jego brodą, a ręce mężczyzny mocno zacisnęły się wokół jej ciała. Była w niego wciśnięta, zrozumiał to po chwili. To było logiczne, w końcu ratował ją przed upadkiem… Ale nawet kiedy niebezpieczeństwo minęło, jakoś tak nie chciał dziewczyny puścić… Jednak zrobił to, lecz dopiero po dłuższej chwili. Znowu poczuł się sobą zażenowany. Pytał samego siebie, jak mógł wtedy puścić Annę, choć nie chciał.

Nie powinien był nigdy jej puścić.

Zadbał o to, by tym razem usiadła. Dalsza trasa przeszła bezproblemowo, ale w milczeniu. Bardzo niezręcznym milczeniu. Zastanawiał się, o czym wtedy musiał myśleć. Skoro tego nie pamiętał, nie mogło być to coś ważnego. Pomyślał teraz, że to źle, że wtedy nie myślał o niczym ważnym. Pamiętał jednak, że droga na uczelnię nie minęła całkowicie wśród ciszy, gdyż Anna zainicjowała rozmowę. Na pewno podziękowała za to co zrobił, tego był pewien. Ale co mówiła dalej? Tak jak wspomnienia które wyciszał, powracały same z siebie ze wszelkimi detalami, nad którymi nie chciał się skupiać, tak teraz, gdy pragnął coś sobie przypomnieć, przywołać jakiś szczegół… nie mógł. Niektóre obrazy były niczym za mgłą, słowa Anny jakby zagłuszone szumem, a jeszcze inne szczegóły jakby wycięte, niczym niepotrzebna scena w filmie… Czy to był efekt niedoskonałości ludzkiej pamięci, czy wynik usilnego odpychania wspomnień przez lata? Cokolwiek to było… Nie czuł, że to w porządku.

Cóż, zdołał sobie jednak coś przypomnieć. To był moment, jak dotarli przed uczelnię. Beniamin wskazał ręką, niby uroczyście, uśmiechając się i oznajmiając:

– No, to tutaj. Już przed tobą nie ucieknę!

Jeszcze chichotał po tym, pamiętał.

„Nie ucieknę…” – Pomyślał i poczuł ucisk w gardle.

Wspomnienie przeszło dalej, ukazując mu reakcję Anny. Jej oczy wpatrywały się w budynek z przedziwnym wyrazem, brwi miała lekko uniesione, a usta ściśnięte. Takiej miny nie widział nigdy, była niespotykana.

– …Coś nie tak? – Pamiętał, że zadał takie pytanie i że trochę obawiał się odpowiedzi… Więc jednak chyba aż tak dużo czas nie zatarł, skoro mógł przywołać tamten moment bez szumu, bez mgły, bez wycięć: Anna odwróciła twarz do tej pory skupioną na uczelni powoli w stronę Beniamina, nie zmieniając nawet na moment jej niecodziennego wyrazu.

– …To budowlanka? – wydukała cicho.

Na przypomnienie sobie tych słów parsknął cicho pod nosem, choć wtedy nie miał kompletnie pojęcia, co to miało być za pytanie.

– Co? – spytał zdumiony i mrugnął mocno oczami.

– No, szkoła budowlana.

– …Że co? To akademia. Nawet masz napisane, po polsku i po angielsku, „Akademia Jana Długosza”. A tu? Zobacz, „Jan Długosz University”!

– …Ale… – zająkała się, zgięła nieco kolana i obydwiema rękoma wskazała na ową akademię. – Ta wściekła czerwień… To nie wygląda jak studencka uczelnia, tylko jak budowlanka! Albo nie! – Wyprostowała się, ręce unosząc wysoko w górę. – To jest siedziba straży pożarnej! Jakbym tu przechodziła, to bym pewnie pomyliła jedno z drugim! Nawet te białe akcenty się zgadzają!

Pamiętał, jaki był zadziwiony, a wręcz zaszokowany reakcją i słowami Anny.

„”Budowlanka”, „Straż Pożarna”, Jezus Maria, co za skojarzenia.” – Ponownie parsknął śmiechem, ale tak, by współpracownicy nie zauważyli. Chował się za ekranem komputera, by żaden osobnik nie widział, jakie nastroje malują się na jego twarzy. Już wystarczyło Beniaminowi, że jak rano przyszedł do pracy, to każda spotkana osoba na jego widok doznawał osłupienia i przerażenia. Co moment również słyszał pytania, co mu się stało. Obity nos, bladość, lekko przekrwione spojówki i opuchnięte, zatarte powieki oczu… Wszystko mówiło samo za siebie. To, że założył garnitur i dobrze ułożył włosy najwidoczniej nie pomogło.

W pewnym momencie sam kierownik przyszedł i zaproponował Beniaminowi by wszedł dziś wcześniej, próbował również namówić podwładnego na zwolnienie lekarskie, bo widać było, że coś jest bardzo nie tak. Beniamin początkowo zapierał się, lecz pomyślał, że może przerwa dobrze mu zrobi. Przystał więc na propozycję i postanowił iść prosto do lekarza, którego i tak musiał odwiedzić. Dziś zorientował się, że skończyły mu się leki, więc powinien iść po nową receptę. Przez to wszystko zupełnie o tym zapomniał.

I wtedy nagle przeszły go silne ciarki. Zaczął liczyć, od ilu dni już nie brał tabletek. Doliczył się do zeszłego piątku, czyli od dziewiątego października. Znowu zadygotał. Prawie cztery dni.

„Więc to był omam przez nagłe odstawienie…?” – pomyślał. To by w końcu tłumaczyło wszystko. Problem z opanowaniem myśli, huśtawki nastroju, widzenie osoby, która nie żyje…

„Ale tak szybko taki efekt…?” – zastanowił się. To było jednak możliwe. To leki psychotropowe, a z tym żartów nie ma.

Zatrzymał się obok jakiegoś budynku i stanął pod ścianą w cieniu. Wykręcił numer do psychiatry. Już układał w głowie, co powie lekarzowi. Ale sprawę z widmem Anny postanowił przemilczeć.

Psychiatra przyjął Beniamina niezwłocznie i od ręki dał nową receptę i zwolnienie na dwa tygodnie. Nakazał też pozostać w stałym kontakcie, gdyby stan się nie poprawiał, a tym bardziej pogarszał. Wszystko było już załatwione. Oficjalnie pierwszy raz w swojej karierze zawodowej Bieliński wziął wolne. Cóż, tyranie non stop nie mogło w końcu trwać wiecznie. W czasach szkolnych był przecież doświadczonym wagarowiczem, krótki okres studiów także, póki Anna nie odeszła i zaczął zapychać się nauką, później pracą… Teraz jednak, w głębi czuł się zupełnie jak wtedy, gdy był dziewiętnastolatkiem. Tym Beniaminem, którego Anna nazywała „bohaterem”… Czuł się tak, jakby przy nim znów była. Jakby żyła.

A teraz miał w reklamówce leki od psychiatry, których nagłe odstawienie musiało spowodować jej „powrót”. Biorąc je, pewnie już Anny nie ujrzy, ale dla własnego dobra musiał leki zażywać. Nie było sensu trwać w iluzjach.

Kupił małą butelkę wody niegazowej w najbliższym sklepie, który miał w swoim logo zielonego płaza, po czym wycisnął z listków tabletki i połknął.

„Wkrótce poczuję się lepiej” – pomyślał. Postanowił wrócić do domu na piechtę, by zrobić sobie spacer. Wyciągnął telefon i podłączył słuchawki, które później umieścił w uszach. Był piękny dzień, październik w tym roku wychodził wyjątkowo pogodny. Zupełnie jak w dwutysięcznym czternastym… Tak jakby świat chciał powtórzyć tamten miesiąc. Złote promienie październikowego słońca tańczyły wraz z cieniami rzucanymi przez kolorowe drzewa, których liście, szczególnie te opadłe, leżące już na ziemi, wydzielały specyficzną, lecz przyjemną woń. Częstochowa pierwszy raz od tych lat zdała się Beniaminowi być jakaś bardziej urodziwa, jakby w tym roku postanowiła odkryć swoje tak długo skrywane piękno… Czy to tylko ten rok, ten miesiąc, czy może to miasto zawsze takie była, ale tego nie dostrzegał?

Nie… Częstochowa stała się piękniejsza, bo miał wrażenie, że Anna znów tutaj jest. Bo bez Anny, to miasto, ten świat…

Zatrzymał się na moment, głowę zwracając ku dołowi.

„To iluzja. To omam po odstawieniu… A może nie. Może to nie omam. Może to… Nie. Tego nie ma. Nie… Bez sensu… Wszystko się nie zgadza…!”

Nic, o czym pomyślał na temat wydarzeń z poprzednich nocy, nie było satysfakcjonujące. Każda odpowiedź wzbudzała sprzeciw przeciwnej części umysłu. Wiara, obstawiająca teorię o duchu, choć w takie rzeczy absolutnie nie wierzył, obijała się o czystą logikę i spójne połączenie zebranych faktów. Wszystko więc przemawiało za stroną logiki, lecz gdy chciał przyznać jej rację, coś jakby krzyczało głośno, burząc z trudem ułożone myśli i przywracając pierwotny chaos. Nie było w jego duszy nawet krzty harmonii, myśli i uczucia wojowały ze sobą zaciekle. Wkrótce jednak powinno być lepiej. Jednak co oznaczało lepiej? Od śmierci Anny nic nie było dobrze. Beniamin pozostawał stabilny większość czasu dzięki lekom, odtrącaniu myśli… Ale czy to oznaczało, że było dobrze?

Ruszył dalej. Całą wędrówkę towarzyszyły mu myśli o Annie. Tym razem nie wspomnienia, ale wyobrażenia, na zasadzie „co by było gdyby”… Wiedział, że to bez sensu, gdyż nic z tego nie da się już urzeczywistnić, lecz gdybał i tak, zastanawiając się co by było, jakby Anna nadal żyła. Co by było gdyby… nie popełnił tylu błędów. Może teraz byliby małżeństwem i mieszkali w domu po jego dziadkach, może mieliby psa lub kota, a najlepiej obydwa na raz, a może nawet dziecko lub dwoje… Czasami Cyryl przychodziłby w odwiedziny, by poczytać szkrabom bajkę jak dobry wujek, a im pokazać swój nowy wiersz lub opowiedzieć o nowej powieści, którą planuje napisać… Albo, o zgrozo, mieszkałby z nimi, a Beniamin, noszony zazdrością, bałby się zdrady? Nie, w przypadku Anny to byłoby niemożliwe. Zbyt go kochała, wiedział o tym. Ciekawe, czy kochałaby go tak samo mocno, gdyby żyła do dziś?

„Zawsze będę cię kochać.” – Te słowa, które usłyszał wczoraj… Nieważne, czy były omamem czy nie, Beniamin uważał je za najprawdziwsze i żadne stanowisko w jego głowie nie przeczyło temu.

Gdybanie przysłowiowo „zabiło mu czas”. Nim się obejrzał, był blisko domu. Wtedy dostał SMS od kierownika, który poinformował, że zwolnienie dotarło i życzy mu szybkiego powrotu do zdrowia. Beniamin odpowiedział, pisząc krótkie „Dziękuję, do zobaczenia wkrótce”. Bezgłośnie westchnął, a na jego ustach zatańczył cień zadziornego uśmieszku.

„Laba więc” – pomyślał. Sam sobie się dziwił, że tak go to cieszy. Najwidoczniej odstawienie leków i efekt, jaki to spowodowało, zadziałał paradoksalnie dobroczynnie. Jeżeli to był faktycznie efekt odstawienia, oczywiście… Nie, dość. Najważniejsze, że uświadomiło mu to parę spaw. Najpewniej… Bo nadal nie miał ułożonych myśli na ten temat. Chaos trwał w jego głowie, lecz zaczynał czuć się coraz bardziej spokojnie. Leki działały.

Ten spokój szybko został zburzony, niczym domek z kart – względnie stabilny, a najmniejsze szturchnięcie, nawet lekkie dmuchnięcie, prowadziło do rozpadu konstrukcji. Cóż, w tym przypadku można to było nawet porównać do uderzenia rozpędzonego samochodu w ów domek…

Cyryl stał w uliczce, która prowadziła do domu Bielińskich. Beniamina od razu zabolał nos. Poeta wyglądał tak, jakby na kogoś czekał. To było niepokojące, czyżby przyszedł „poprawić” to, co zrobił wczoraj? Beniamin wiedział, że da sobie z nim radę, lecz… nie mógłby Cyrylowi oddać ciosu, nie mógłby zranić drogiego przyjaciela Anny, nawet jeżeli ten przyjaciel nie ma problemu z atakowaniem jego. Wczoraj był wzięty z zaskoczenia, lecz teraz nastawił się, by móc przynajmniej osłonić twarz, lub w ostateczności obezwładnić Cyryla, starając przy tym nie robić mu krzywdy. Ostatnia opcja brzmiała jednak niemożliwe do zrealizowania, jeżeli chodziło o „nie robienie krzywdy”, gdyż na pewno próbując obezwładnić poetę musiałby zadać mu kilka ciosów. Nie mógł mieć pewności, jak to ostatecznie się rozegra, w końcu emocje mogą ich ponieść.

Mięśnie w ciele Beniamina napięły się, był w każdej chwili gotowy. Na twarzy poety malował się dyskomfort, lecz zachowywał się bardziej opanowanie niż wczoraj. Cyryl zrobił krok do przodu, Beniamin wziął głęboki wdech.

– Wybacz za wczoraj – powiedział poeta z trudem. – Poniosło mnie.

– Masz rację, poniosło cię – odpowiedział Beniamin. Brwi Cyryla zniżyły się w złości. Bieliński zauważył to, więc odkaszlnął lekko, nie chcąc mężczyzny prowokować. – Cóż… Zważając na to, jak bardzo mnie nie cierpisz, musiałeś naprawdę kochać Annę.

– Tak. Kocham Annę. W przeciwieństwie do ciebie. – Ostatnie zdanie Cyryl wyakcentował bardzo dosadnie. Beniamina ogarnęło zimno. Nie miał pojęcia co odpowiedzieć, a wypowiedź Cyryla potęgowało użycie formy teraźniejszej. Bieliński zawiesił nagle wzrok na drewnianym, jasnym krzyżu zawieszonym na szyi pisarza. Mocno mrugnął. Cyryl parsknął śmiechem.

– Poznajesz? To jedna z niewielu rzeczy, jakie mi po niej zostały. A wraz z tym klątwa, którą na mnie nałożyła. Niczym zjawa wraca do mnie nocami i każe mi cię doglądać, choć na twój widok oczy mam jakby zalane kwasem… – wyrzekł iście poetycko, uśmiechając się dziwnie, nieco strasznie. Beniamina przeszyło zimno.

„Zjawa…? O czym on mówi…?” – pomyślał, aż puls mu przyspieszył.

– Widziałeś ją…? – Beniamin spytał cicho, z widocznym przerażeniem w oczach. Cyryl zmienił szybko wyraz twarzy, z zadziornego na zdziwiony, z lekką domieszką irytacji.

– Że co widziałem? – odpowiedział pytaniem, nie ukrywając negatywnych emocji.

– Annę, do jasnej cholery! Powiedziałeś, że jak zjawa do ciebie wraca!

– …Zwariowałeś do reszty? – Cyryl uśmiechnął się nerwowo, unikając kontaktu wzrokowego. – To było poetyckie określenie. Po prostu się przyznałem, że czasami jak cię gdzieś widzę, to zgodnie z jednym z życzeń Anny patrzę, czy się jakoś trzymasz, choć osobiście cholernie mnie to męczy… Nie umiesz interpretować?

– Coś ukrywasz.

– Kurwa, ogarnij się. – Cyryl odparł z coraz widoczniejszym zdenerwowaniem. – O co ci chodzi? Sądzisz, że widziałem ducha Anny? Słyszysz siebie, chłopie? Ha, może mi jeszcze powiesz, że pytasz o to, bo sam widziałeś jej zjawę?

Cyryl zachichotał lekko. Beniamin nie umiał odpowiedzieć, wziął po prostu głęboki wdech, by się uspokoić, lecz jego mina i milczenie mówiły same za siebie. Reakcja Cyryla była jednak tu najdziwniejsza: zaczął powoli kręcić głową, a źrenice jego oczu zwęziły się. Beniamin wtedy zrozumiał, co narobił. Miał poety nie prowokować, jednak Cyryl zachowywał się bardzo podejrzanie.

– Widziałeś ją? – spytał pisarz cicho. – Ty?

– Nic takiego nie powiedziałem. – Beniamin odpowiedział opanowanym tonem. – To ty źle zinterpretowałeś.

– To po cholerę tak usilnie mnie wypytywałeś, czy ją widziałem?!

– Z czystej ciekawości, może by sprawdzić, czy masz problemy psychiczne.

Cyryl zadygotał. Beniamin, choć na twarzy stoicki, w głębi cały się trząsł.

„Mam niewyparzoną mordę…” – pomyślał. Poeta zacisnął mocno obydwie pięści i sapnął głośno. Beniamin już nie wiedział, co ma o tym myśleć. Już przygotował się, by odpierać atak. Nie miał zamiaru prowokować Cyryla, a jednak wyszło jak zawsze. Czuł się głupio, dlaczego zachował się tak irracjonalnie, pytał samego siebie. Dlaczego teoria, że to mógł być duch tak silnie uczepiła się jego umysłu, zamiast odejść, zmiażdżona logicznymi faktami? A teraz, na widok reakcji Cyryla, tylko rosła w siłę. To było straszne.

– Widziałeś Annę, czy nie? – poeta warknął.

– Czy widziałem, czy nie, to nie ma znaczenia, skoro…

– Skończ. Po prostu skończ… Anna na pewno nie zniknęła. Nie zniknęła! Ale… Dlaczego ty? Dlaczego przyszła właśnie do ciebie? Dlaczego… ty w ogóle istniejesz?

Beniamin wiedział, że jego próba odwrócenia kota ogonem nie powiedzie się w tym przypadku. Cyryl zauważył, że kłamał. Postanowił więc milczeć, nie odpowiadając na żadne z postawionych pytań. Jedyne co mógł teraz poecie poradzić, to by zaczął brać leki te same co on, a potem je odstawił, to mogłoby spowodować „przyjście Anny”. Poczuł się okropnie, że to pomyślał…

– Obyś zgnił – dodał Cyryl, plując Beniaminowi na obuwie, po czym odszedł. Beniamin stał, jakby do podłoża został przytwierdzony. Nie mógł się ruszyć, póki nie stracił poety z pola widzenia. Nie miał pojęcia co właśnie narobił i co zaszło. Nie wiedział, co się z nim dzieje.

„Nigdy więcej odstawiania samopas leków” – powiedział do siebie w myślach, jak rodzic pouczający dziecko. Otarł oplutego buta o trawę i wrócił do domu. Nie winił Cyryla. Wiedział, że odejście Anny musiało poetę boleć tak samo, a może nawet bardziej, niż jego. Poza tym był wrażliwym człowiekiem, artystą, a tacy często wierzyli w nadprzyrodzone rzeczy. Beniamin wiedział, że jedynie dolał oliwy do ognia… nawet nie, czystej benzyny, a to wszystko przez jego brak kontroli nad myślami, niemoc ułożenia sobie wydarzeń z poprzednich nocy w głowie, głupią wiarę w niemożliwe…

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania