Częstochowska Róża Część 3 - Październikowe Słońce (4/4)

Zgasił ogień w kominku, wziął głęboki wdech i poszedł na górę. Nadal czuł dziwny niepokój. Odsunął krzesło od biurka, postawił na środku pokoju i usiadł, by oczekiwać. Sam nie wiedział, co byłoby lepsze, omam, czy duch. Którekolwiek miało to być, w końcu się przekona. Siedząc, wspominał dalej wspólnie spędzone z Anną chwilę. Na przykład, jak spytał, czy to dziwne, że po krótkim okresie bycia razem chciałby mieć ją za żonę, jak to powiedział, „na wieki wieków”, czy jego improwizację zaręczyn, wykonaną zaledwie kilka godzin później po zadaniu tego pytania. Albo jak na miesięcznicę kupił kłódkę z ich grawerowanymi inicjałami, którą zawiesili razem nad stawkiem, po czym wyrzucił klucz do wody, na znak, że tej kłódki nic nie otworzy. Wspominał każdy uśmiech dziewczyny, każdą złożoną obietnicę, której nie zdołał spełnić. Każdą czarną myśl, która łącząc się z innymi, pewnego dnia oślepiła go. Ten cień, ciągnący się za nim, z każdym dniem coraz bardziej wbijający się w duszę, serce i umysł, przejmujący nad nim kontrolę i wysysający wszystko co cenne, niczym pasożyt. A on tak szybko się poddał, choć miał o co walczyć...

Czas mijał, było już po pierwszej. Nic. Zupełna cisza. Minęło dziesięć, dwadzieścia, trzydzieści minut… Nic. Anna Warmuzek nie przybyła.

Beniamin zaczął się cicho śmiać. To był okropny śmiech.

„Oczywiście, że nie wróciłaby. Nawet gdyby mogła, nie wróciłaby do swojego mordercy.”

Pierwszy raz to pomyślał. Pierwszy raz pomyślał, że to jego wina. Że to wszystko stało się przez niego, że to przez niego zachorowała, przez niego odeszła…

Zasłonił usta dłońmi. Co to za nagły, tępy ból w ciele…? Wstał powoli z krzesła i położył się na łóżku, które przez moment zdało mu się Anną pachnieć. Przytulił poduszkę, na której kiedyś leżała, modląc się, że gdy otworzy oczy to ją ujrzy. Ale to nie mogło się spełnić. Anna Warmuzek przecież nie żyła.

Pozwolił sobie na nieco łez zanim zasnął, otępiony lekami i znużony emocjami. Nie dbał nawet o przebranie się.

Śnił mu się straszliwy sen. Stał na drodze, a w jego stronę jechał rozpędzony samochód. Nie mógł się poruszyć, choć chciał uciec. Znikąd wtedy zjawiła się Anna, odepchnęła go, lecz w zamian sama została przejechana, na jego oczach. Krzyczał do niej, lecz nic nie mógł zrobić. Wtedy pojawił się Cyryl, który non–stop powtarzał: „morderca”.

Beniamin otworzył nagle oczy, zlany potem i ciężko oddychając. Po kilku głębszych wdechach zdołał się uspokoić, lecz czuł się bardzo źle. Ale to był tylko sen…

„Nie. To nie był tylko sen” – pomyślał. Wstał powoli z łóżka. Uznał, że pójdzie na dół do łazienki oblać spoconą twarz wodą i w końcu się przebierze do spania, lecz gdy tylko otworzył drzwi zrozumiał, że coś jest nie tak. U dołu zapalone było światło, ale nie takie jak od żarówki, tylko jak od ognia. Pomyślał, że to niemożliwe, przecież zgasił kominek…

Przyspieszył kroku, by zajrzeć do salonu. Ogień w kominku faktycznie był rozpalony. Czyżby zapomniał zgasić? Nie... Słyszał coś, to było skrzypienie fotela. Przeszły go ciarki, bo widział, że mebel się porusza. Atmosfera była niczym z horroru. Dostrzegł jednak, że fotel nie porusza się sam z siebie, a ktoś na nim siedzi. Był ubrany w białą sukienkę, której to klosz delikatnie wystawał.

„To niemożliwe…”

Beniamin zaczął odsuwać się ze strachu pod ścianę. Myśli płynęły jego w głowie jak szalone, próbując wszystko przenalizować. Obstawiał, że to jakiś okrutny żart Cyryla który chce się zemścić, w końcu ostatnio podejrzanie często kręcił się w okolicy. Jeżeli tak, to sam nie wiedział co zrobi poecie, gdy to okaże się prawdą i miał gdzieś to, że był przyjacielem Anny. Nagle postać zaprzestała bujania i powoli wstała. Beniamin chciał już biec w stronę kuchni, by zdobyć przynajmniej nóż do samoobrony, ale nie mógł się ruszyć. Nie pamiętał już kiedy ostatnio był aż tak przerażony. Postać, z czarnymi włosami sięgającymi aż do pasa, odwróciła się w jego stronę. Wyglądała jak dorosła Anna…

Pokręcił głową. Strach w ogóle go nie opuszczał. Nie umiał tego wszystkiego racjonalnie wyjaśnić. Czy leki za słabo działają? Czy nagłe odstawienie uszkodziło mu mózg? Czy to jednak żart Cyryla? Czy to… Czy to jednak duch?

– Co to ma znaczyć…? – spytał.

Milczała, mając ściśnięte usta. Wyglądało na to, że bała się zachowania Beniamina. Parsknął śmiechem z nerwów.

– To jakiś żart, prawda? Jesteś koleżanką Cyryla? Na pewno nie możesz być Anną…

– …Ale ja jestem Anną… – wyszeptała, wyglądając jakby chciała płakać. To był jej głos, to na pewno był jej głos! Nie umiał go przywoływać w myśli, jedynie w nielicznych wspomnieniach, ale wiedział, że to na pewno głos Anny…

Walnął pięścią w ścianę. Kobieta podskoczyła ze strachu.

– …Jak. Jak niby? Anna Warmuzek… Ona nie żyje!

– To nie znaczy, że jej już nie ma! – wykrzyczała błagalnym tonem, opuszczając głowę nisko.

„To muszą być omamy” – pomyślał. – „Jej słowa są moimi myślami…”

Zacisnął powieki. Czyżby znowu, po tylu latach terapii, stał się więźniem własnego umysłu? A może jest to pewien rodzaj kary, że najpierw do tego wszystkiego doprowadził, a potem zapomniał? Znów pojawił się ten tępy ból w ciele, tak silny, że aż Beniamina zgiął, a przed oczami zrobiło mu się ciemno. Poczuł nagle ciepły dotyk. Po chwili, gdy widoczność wróciła, zobaczył twarz kobiety. Anna przytrzymywała go za nadgarstki, pomagając utrzymać równowagę. Z jej dotknięciem ból odszedł. Beniamin porzucił całą chęć analizowania tego, co się dzieje. Nie umiał pojąć.

– Przepraszam, że tak cię męczę. Nie chciałam, byś się bał… – powiedziała nagle. Otworzył oczy szeroko. Te słowa… nie były jego myślami. On sam siebie by nie przepraszał, nigdy. Gdyby faktycznie jego umysł utworzył to wszystko, widmo Anny nienawidziłoby go tak, jak on siebie.

Nie, nie miał pewności, czy tak by było… Jego ciało zadrżało. Spróbował się wyprostować, przytrzymując się rąk kobiety kurczowo, niczym ostatniej deski ratunku.

– Przepraszam – szepnęła. W jej głosie czuć było wielkie poczucie winy. Beniamin pokręcił głową.

– Dlaczego zawsze przepraszasz? Do cholery, dziewczyno! To nie twoja wina!

– Więc nie chciałbyś, bym odeszła?

To również nie brzmiało jak pytanie, które sam by sobie zadał. Zanim odpowiedział, przytulił Annę do siebie. I w poważaniu miał już całą logikę. Odpowiedź na to pytanie była tylko jedna i nigdy nie miał wątpliwości, że mogłaby być błędna:

– Nigdy tego nie chciałem.

Przycisnął kobietę mocniej do siebie. Nie wiedział co mu jest, ale czuł, że to nie ma już znaczenia. Że cokolwiek się dzieje, tak jest lepiej. Jeszcze chwilę temu, w łóżku, przytulał poduszkę chcąc tak naprawdę utulić Annę. A teraz to robił. Czuł ją, wszystkimi zmysłami. Nie mógł tego pojąć.

– Beniu… A co jeżeli jestem tylko omamem?

Usłyszał jej głos i uśmiechnął się lekko. To już było pytanie, jakie sam sobie zadał. Ale teraz znał odpowiedź.

– To nieważne. Jeżeli tak jest, to jest to świetny omam.

– A co jeżeli jestem duchem?

– To jeszcze lepiej, bo to znaczy, że nadal tu jesteś.

– A co jeżeli… Jestem złym duchem? – głos Anny z każdym kolejnym pytaniem stawał się coraz poważniejszy. Nie zauważył tego.

– Nawet jeżeli, to również nieważne. Jeżeli mnie nawiedzasz za karę… niech tak będzie. Dziś, gdy czekałem na ciebie i się nie pojawiłaś… bałem się, że już cię nie ujrzę… I nie obchodzi mnie czym jesteś, bo jesteś Anną! – wykrzyczał, poniesiony emocjami. – I chcę już zawsze być z tobą!

Przez moment nie wiedział, co się stało. Leżał na ziemi, zdezorientowany i w szoku. Anna odepchnęła go od siebie z taką siłą, że wylądował na podłodze. Gdy na nią spojrzał, trzymała ręce blisko tułowia, a na jej twarzy widoczna była rozpacz.

– Ty w to nie wierzysz... Przecież twoje uczucia są…! – wykrzyczała, nie dokańczając ostatniego zdania, po czym chwyciła dół sukni w dłonie i pobiegła na górę, na poddasze.

– Anna! – zawołał i podniósł się. Wtedy tępy ból znowu ogarnął całe jego ciało, a obity nos zapulsował. Nie poddał się temu, pobiegł za kobietą najszybciej jak tylko mógł. Wspominał jej słowa. W co nie wierzy? W duchy? Więc Anna to duch? Teraz był skłonny w to uwierzyć… Gorsze jednak było ostatnie zdanie… Dobrze wiedział, jak brzmiało jego zakończenie…

Wchodząc po schodach, słyszał doniosły szloch, głośniejszy z każdym przebytym stopniem. Pierwszy raz słyszał, by Anna płakała tak głośno. Sądził, że jej praktycznie niemy płacz jest straszny, lecz nie, to było jeszcze gorsze. To był najstraszniejszy dźwięk, jaki kiedykolwiek słyszał.

Gdy doszedł na szczyt, poczuł, jak robi mu się słabo. Gardło zacisnęło się, jakby ktoś go podduszał. Odważył się uchylić drzwi. Anna stała przy oknie, przez które wkradało się światło księżyca, odwrócona plecami w jego stronę. W pokoju było bardzo zimno, zadygotał aż.

– Anna… – szepnął i zrobił krok w stronę kobiety.

– Nie podchodź… – wyszeptała. Usłyszał charakterystyczny dźwięk kapania. Nie wiedział jednak, co to może być… Czyżby jej łzy? Nie usłuchał Anny, podłoga zatrzeszczała pod jego kolejnym, powolnym krokiem. Oddech kobiety był nierówny, ciężki.

– Powiedz mi, co się stało. Czy to przez moje wątpliwości? Nie dbaj o nie, wiem, że to ty, więc…

– Ty nic nie rozumiesz? – spytała ze złością. Beniamin zatrzymał się.

– Najpewniej nie. Ale… to wszystko… To, że wróciłaś… Uświadomiłaś mi tak wiele… – Beniamin….

– Nawet po śmierci uczysz mnie tylu rzeczy. Byłem nikim przez te lata. Jestem nikim bez ciebie!

– Beniamin, proszę…

– Nie! – upierał się. – Nie uznawałem duchów, to prawda, być może i zwariowałem. Ale jeżeli szaleństwo mi cię zwróciło, to chcę być wariatem!

– Proszę…! – próbowała mu przerwać. Mimo to podszedł jeszcze bliżej, ale powoli, bez zdecydowania, choć w jego głosie słychać było coś zupełnie innego. Słyszał kapanie coraz donioślej.

– Przepraszam, że w ciebie zwątpiłem…

– Nie obchodzi mnie to, jeżeli to również jest kłamstwo! – krzyknęła i odwróciła się w jego stronę. Na ziemi były ciemne plamy, których zrobiło się jeszcze więcej, kiedy szarpnęła głową. W świetle księżyca mieniły się brunatnoczerwoną barwą. Ze skroni Anny, po całej lewej stronie twarzy, spływała żywa krew, która kapiąc, uderzała głośno o podłogę. Jej oczy były przekrwione i opuchnięte od płaczu, twarz wykrzywiona w bólu i poczerwieniała, niczym księżyc w trakcie zaćmienia. Serce Beniamina stanęło, czuł rosnącą we wnętrzu panikę. Nie mógł się ruszyć, jego usta mimowolnie rozwarły się.

– Chcesz zawsze być ze mną…? Bałeś się, że już nie wrócę…? – pytała agresywnym, zrozpaczonym tonem, robiąc pauzy na wdech i wydech. Beniamin ze strachu nie był w stanie poruszyć nawet palcem. Emocje kobiety w końcu wybuchły, niczym bomba. Zapowietrzyła się, po czym po pomieszczeniu rozniósł się wrzask.

– JAK MOGŁEŚ MI TO ZROBIĆ?! JAK MOGŁEŚ MNIE ZOSTAWIĆ?!

„Jak mogłeś.” – Te słowa nie ustępowały w jego głowie.

Jak mogłem, myślał, jak mogłem ją zostawić.

Jak mogłem…

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania