Opowieści podróżnika - Rozdział trzeci 7/8 - Ćpun

Historyjki Carneya zaczęły powoli stawać się śmieszne przez to ich podkoloryzowanie. Owszem, na początku nie przeszkadzało mi to za bardzo. Ba, nawet dodawało im uroku. Bądź co bądź bardowie oraz uliczni grajkowie śpiewają coś bardziej podobnego do legend niż prawdziwych historii. Tyle że oni nie nawet próbują wmówić słuchaczom, że to pełna prawda, a Carney co chwila przechwalał się, czego to on nie zrobił i gdzie go nie było. Tylko ożenku z księżniczką oraz zostania królem brakło. Ech... te jego podrywy były tak widoczne, że aż zadumałem się chwilę, nad tym, czego to niektórzy nie zrobią dla kobiety. Chyba tylko nie znajdą jej kochanka, a i tego nie mogę być pewien.

No cóż, to nie pierwsza i na pewno nie ostatnia dziewczyna, jaką los postawił na mojej drodze. Jeżeli aż tak bardzo mu na tym zależy, to mogę ustąpić. Jak widać, nie każdy nabiera mądrości wraz z wiekiem.

Tyle dobrego, że zbliżaliśmy się przynajmniej do miasta, więc wkrótce będę miał okazję, aby zniknąć na dłuższą chwilę. Zacząłem rozmyślać nad tym, co trzeba będzie tam zrobić. Najpierw u kowala miecz, na targu jakieś drobiazgi, a następnie przespać się w wozie. Nagle do mojej głowy wdarła się pewna myśl. „Odstąpiłeś go Jillian". Kurwa, już gorzej być nie może.

— Tyły uważać! — wykrzyknął Rudy. — Zbliża się jakiś podejrzany gościu!

— Jasne — rzekłem, po czym usłyszałem świst powietrza.

Chyba tylko dzięki szczęściu oraz instynktowi udało mi się odwrócić, po czym złapać miecz, który rzucił mi Carney, zanim ten mnie trafił. Był o wiele cięższy od tego, który zgubiłem. Jego impet niemalże zwalił mnie z konia. Kurde, o ile podczas jazdy konnej będzie się nim dało walczyć za pomocą jednej ręki, o tyle na ziemi na pewno stanie się to niemożliwe. A że nie umiem za bardzo walczyć ani na koniu, ani oburącz, to szykują się cięższe niż zwykle walki.

— Masz miecz, młody — rzekł bez emocji — Tylko się nie pokalecz.

— Kurwa mać, może następnym razem poczekasz, aż się przygotuję i łaskawie powiesz mi, że rzucasz we mnie jebanym mieczem do jasnej cholery! — wykrzyknąłem, poprawiając się na siodle. Gdyby nie dystans, zadusiłbym go na miejscu.

— Patrzcie no, ja mu broń daję, żeby nie zginął marnie, ale ten i tak narzeka — westchnął głosem pełnym udawanego smutku. — To jednak prawda, że młodzi sprowadzają ten świat na dno.

— Ej! Ja też tu jestem — powiedziała gniewnie Jillian.

Ja z kolei milczałem przez chwilę, kreując w głowie odpowiedź dla Carneya. No cóż zobaczymy, ile prawdy jest w powiedzeniu, że ogień należy zwalczać ogniem.

— Patrzcie no, odchodzi bez słowa wyjaśnienia od grupy, a potem narzeka, że zastępcę na jego miejsce znaleźli. — Starałem się powtórzyć jego westchnięcie, ale przerwał mi to wybuch śmiechu. — Na mą matkę, jaki ten tekst jest głupi. Słowo daję, powinieneś pisać komedie.

Odwróciłem się do niego, a wtedy uśmiech spełzł mi z twarzy. Carney pobladł z wściekłości, a jego mięśnie były napięte do tego stopnia, że wyglądały na stworzone najtwardszego z kamienia. Odwrócił powoli głowę w moją stronę, po czym rzekł gniewnie przez zaciśnięte zęby.

— Dobrze ci radzę, lepiej nie nadużywaj mej cierpliwości.

— Uspokójcie się chłopaki, bo obu was tu nie potrzebujemy — powiedziała twardo Jillian.

Głupia dziewczyno, między dwa byki się nie wchodzi, bo to może być niezwykle bolesne przeżycie. Mam nadzieję, że nigdy nie będziesz musiała przekonywać się o tym na własnej skórze.

— Chłopaki? — prychnął Carney.

— Ten z was, kto odezwie się pierwszy, natychmiast wylatuje. Rozumiemy się?

Kiwnęliśmy głową w ramach potwierdzenia, nie mając ochoty wchodzić w szczegóły takie jak to, że wywalanie kogoś leży daleko poza jej możliwościami. Skoro taka myśl wpadła jej do głowy to pewnie tak łatwo się jej nie wypleni.

Jechaliśmy jeszcze przez jakiś czas, nie wydając nawet najcichszego dźwięku. Myślałem wtedy nad tym, dlaczego w ogóle pozwalam dziewczynie na to, żeby mi rozkazywała? Owszem, nie chciało mi się jej uświadamiać, ale czy moja duma nie powinna mnie do tego przekonać? Jeśli chodzi o pieniądze, które obiecano mi w zamian za tę robotę, to też nie może być to. Nie są przecież aż tyle warte, nawet w mojej sytuacji. Może była po prostu za ładna? Przy relacjach z płcią piękną nie liczy się charakter, to prawda, ale nic do niej nie czuję. Zero żądzy czy podniecenia. Nawet nie wyobrażałem jej sobie nago, więc to raczej nie jest to.

Przeciągnąłem się. Tak właściwie, to myślałem o tym tylko po to, aby nie dopuścić do siebie nudy, ale niestety, nie szło mi to zbyt dobrze. Niech ten ktoś w końcu nadejdzie, przecież tych wozów nie jest chyba aż tak wiele?

Z nudów przygotowywałem się do ewentualnej walki, czując przy tym, jak czarodziej ładuje niespiesznie zaklęcia.

— Ależ oczywiście Ferris, zrobię tak, jak uważasz — powiedział ze strachem w głosie jakiś facet.

Kroczył powoli tuż obok karawany. Niemogące go wyminąć z powodu tłumu wozy często o niego zahaczały, niemal go przewracając, ale on wydawał się tego nawet nie zauważać. Nagle wyraz jego twarzy kompletnie się zmienił, przedstawiał teraz zwierzęcą furię spowitą w czerwień.

— Zawsze tak mówisz, ale ostatecznie nic nie robisz! — Acha, czyli moja prośba dotycząca ciekawego człowieka została wysłuchana. Szkoda tylko, że w taki sposób.

— Uważaj, jest naćpany — rzekł Carney.

— Oczywiście, że tak — mruknąłem pod nosem.

— Nie wierzysz? To poczekaj.

— Jak ty... — zawołałem zaskoczony, a w tym samym momencie poczułem odór alchemii, jaki bił od tego ćpuna.

A ja myślałem, że to Carney z nimi nie uważa. Wolałbym już szaleńca, ci przynajmniej mają swoją pokrętną logikę ich świata. A jak się napijesz eliksirów, to żyjesz w świecie tego, co spożyłeś. Pozostaje mieć nadzieję, że jeszcze coś do niego dociera.

— Ej ty! — Spojrzał na mnie tak, jakby chciał mnie zabić. Jeśli myślał, że się przestraszę, to bardzo się mylił. — Tak, do ciebie mówię. Odsuń się, bo nam drogę tarasujesz.

— Tym razem będzie inaczej — rzekł, po czym zapytał.— Naprawdę?

— I na co ci to gadanie? — zaśmiał się głośno Carney. — Tacy debile i tak nic nie rozumieją.

Mężczyzna, który nas mijał, chyba jednak zrozumiał znaczenie tych słów, ponieważ kiedy się z nami zrównał, wykrzyknął wściekle.

— Zamknij się! — Cholera, debil mnie obślinił. Czarodzieja zresztą też.

— Lepiej uważaj na swe słowa — rzekł Carney, zatrzymując konia. Widząc, że jego rozmówca zaśmiał się szaleńczo, westchnął zawiedziony. — Po co ja... — zaczął gadać pod nosem, ale Ferris mu przerwał.

— Chędożyłem twoją ma... — Nie dokończył.

Carney szybkim ruchem ręki rzucił zaklęcie, które wyrzuciło ćpuna aż do pobliskich krzaków. Czarodziej ruszył dalej, a ja spojżałem przelotnie na Ferrisa.\Próbował wyjść z powrotem na szlak, ale ledwo mógł Zanim się wygrzebał, my byliśmy już daleko.

Zapamiętać, nie mówić o matce Carneya nic obraźliwego oraz nie zbliżać się do niego, kiedy naładuje zaklęcia. Jillian chyba pomyślała tak samo, bo przestraszyła się gwałtownego ruchu magii.

— Nie rób tak więcej! — warknęła.

— No popatrzcie no, siostrzyczka ciągle boi się magii? — Król uśmiechnął się pod nosem. — Może jednak...

— Na nim też tego użyj! — Wskazała gniewnie na brata.

— No proszę, jaka groźna — zaśmiał się głęboko, a Carney w tym czasie wyciągnął do niego rękę.

— Zamknij się — warknął, rzucając zaklęcie. Chyba go polubiłem, a przynajmniej trochę mniej nie lubiłem.

— Jak myślisz, kiedy dojdzie do siebie? — zapytałem Jillian.

— Braciszek, czy tamten w krzakach?

— Ten drugi.

— Po tym, jak wylądował? Trochę mu to zajmie — rzekła, przygryzając wargę.

— O to chodziło — wtrącił Carney.

— Po mojemu jednak przesadziłeś — odparła cicho.

— A tam. — Zbyłem ją machnięciem ręki. — Należało mu się, jeśli mam być szczery.

— Przynajmniej raz gadasz, jak trzeba — rzekł złośliwie czarodziej.

— Zamknij się.

— A nie demar?

— Nie, nie demar — powiedziałem przez zaciśnięte zęby.

— No dobrze, uspokój się, bo jeszcze się rozpłaczesz — zaśmiał się pod nosem.

— Przestańcie się kłócić — warknęła Jillian.

— Bo jak nie, to co? — rzekłem jednocześnie z Carneyem.

— Bo jak nie, to... — zawiesiła na chwilę głos. — To...

— No właśnie — rzekł czarodziej. — Nie wiesz.

— To wywalę was obu.

Spojrzałem na nią kątem oka. Z jej twarzy dało się odczytać jedynie determinację. Co ona sobie ubzdurała? Są osobowości, których po prostu nie da się pogodzić. I nic z tym się nie poradzi, nawet gdyby chciało się inaczej. Przeniosłem wzrok na Carneya. Ja i on stanowimy idealny przykład takiej sytuacji. Po prostu jesteśmy do siebie zbyt podobni. Jak mówił mój tatko „Jeżeli szukasz wojny, potrzebujesz do tego odpowiednich ludzi, synu. Nie takich, którzy są jak ogień i woda, bo tacy się pozabijają w pięć minut albo zakochają się sobie". Przez długi czas nie potrafiłem go zrozumieć, dlatego zawsze zadawałem mu wtedy pytanie „Jeśli nie ich, to kogo?" „Szukaj kogoś, kto jest jak wódka i woda. Nie odróżnisz ich od razu. Wystarczy jednak jeden łyk, a już wiesz, że są całkiem różni. Jednak ciągle zbyt podobni, ażeby wpaść w sidła przeciwnika". No cóż, miał staruszek rację — pomyślałem, uśmiechając się pod nosem.

— Macie się po niego wrócić i zobaczyć, czy nic mu się nie stało.

— Pojebało cię, malutka? — warknął Carney. — Nigdzie się nie ruszę z tym gówniarzem.

— Właśnie, że się ruszysz. I zabierzesz też mojego braciszka, żeby was pilnował — rzekła, po czym zawołała do krasnoludów. — Wysłałam trójkę na mały zwiad tyłów.

— Skąd pomysł, że się ciebie posłuchamy? — warknął Carney. — Z tego, co mi wiadomo, to nie ty tu rządzisz.

— Może, ale jako jedyna kobieta w drużynie mam pewne możliwości.

— To może wykorzystaj je na mnie? — powiedział Carney, po czym bez większego problemu zablokował uderzenie Jillian. — Ostra z ciebie laska, ale ja niestety takich nie lubię.

Mojego ciosu otwartą dłonią w tył głowy się jednak nie spodziewał. A może się spodziewał, ale jednak byłem od niego szybszy? Fakt faktem, trochę przesadziłem, a ból dłoni jedynie to potwierdzał.

— Kobiety się szanuje, skurwysynie, jasne!

Patrzył na mnie zaskoczony. O dziwo, nie wyglądał nawet na trochę wkurzonego, prędzej już na przestraszonego. Po chwili jednak jego uśmieszek znowu zawitał na jego twarzy.

— No proszę, chyba jednak miałeś rację. Powoli nie nadążam za młodzikami. Masz mój szacunek, młody. — Walnął mnie potężnie w plecy. — Mogę tam nawet z tobą pojechać.

— Dzięki... chyba — odparłem zmieszany. Pierwszy raz widzę, aby ktoś cieszył się z tego, że ktoś go uderzył.

— To dobrze — Król również był zaskoczony. — Więc nie muszę z nimi jechać?

— Musisz, braciszku.

Nawet nie słuchałem reszty tej kłótni, po prostu kazałem koniu zawrócić. Carney nie czekał zbyt długo z wykonaniem tego samego ruchu.

— Ten cały Król Błaznów, tak mu było? — rzekł pytająco.

— Owszem — potwierdziłem.

— Zachowuje się tak, jakby te specjalne atutu Jillian działały też na niego, nie sądzisz?

— Wątpię. Zresztą, co z tego?

— Nie miałbyś nic przeciwko temu?

— Seks to seks. Jest dobry, póki się go chce i, co ważniejsze, mogą z tego być dzieci. — Obrzucił mnie badawczym spojrzeniem.

— Tak uważasz?

— Oczywiście — odrzekłem bez zastanowienia. — Przecież po to on jest, prawda?

— Gadasz jak paladyni — zaśmiał się cicho. — Może jesteś jednym z nich, co? I dlatego mnie nie lubisz?

— Przesadzasz. — Machnąłem ręką. — Oni najchętniej zakazaliby go w każdej znanej i nieznanej nam formie.

— Teraz to ty przesadzasz. Wystarczy tylko robić to z osobą przeciwnej płci, mającą tyle samo lat, a co ja tam gadam lat, tyle samo dni co my i tyle. Oczywiście pomijam szczegóły takie jak poznawanie się przez sto lat, poprzedzającej ten akt dwutygodniowej modlitwie o chlebie i wodzie, czy też codziennej spowiedzi z tego niewybaczalnego grzechu i po sprawie.

— Nienawidzę ich.

Ta wypowiedź wytrąciła mnie z równowagi. Wypowiedział je w taki sposób, że chyba tylko głuchy by nie uwierzył w ich prawdziwość. Paladyni owszem, bywają surowi aż do przesady, ale żeby zaraz ich nienawidzić? Jeszcze nigdy się z czymś takim nie spotkałem. Już chciałem zwrócić mu na to uwagę, ale przeszkodził mi w tym jakiś kulejący, umorusany człowiek.

Co chwila klął siarczyście pod nosem, spluwał krwią albo, okazjonalnie, jęczał z bólu. Cóż, chyba znalezienie Ferrisa było jeszcze łatwiejsze, niż przypuszczałem. Otworzyłem usta, aby zapytać go o to, jak się czuje, lecz nie dał mi dojść do głosu.

— Ej ty skurwysynie! — Wskazał Carneya ręką. — Rozwaliłeś mi nogę!

— Jaka szkoda, że nie język. Gadaj szybko czy jesteś cały.

— A co ja, kurwa, powiedziałem chwilę temu, debilu? Ledwo, kurwa, chodzę!

Średnia ocena: 4.5  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • Wikusia 23.10.2015
    Wiesz.....Nie chciałabym być nie miła ,lecz muszę coś powiedzieć.Skomentowałeś moje opowiadanie lecz nie chce się odegrać . Strasznie nie podoba mi się koniec.A dlaczego?
    1-pełno przekleństw
    2-tytuł "Opowieści podróżnika -Rozdział trzeci 7/?- Ćpun.
    a) mi się to nie zbyt podobało,ale daje 5 z szacunku do osoby ,która ma aż tak dużo opowiadań ,komentarzy.
    Ocena całkowita 8,5/10
    :)
  • Slugalegionu 23.10.2015
    Bez obaw, ja szanuję każdy komentarz o moich opowiadaniach: ) Dziękuję, że zajrzałaś do mnie.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania