Opowieści podróżnika - Rozdział trzeci 8/8 - Wyjazd

Notatka:

Ludzie, nie jestem z tego zadowolony, ale jakoś musiałem zakończyć tę historię. Przepraszam, jeśli ktoś poczuł się zawiedziony.

 

Opowiadanie:

— Ej, ty skurwysynie! — Wskazał Carneya ręką. — Rozwaliłeś mi nogę!

— Jaka szkoda, że nie język — warknął. — Gadaj czyś cały, nie mam na ciebie czasu.

— A co powiedziałem chwilę temu, debilu? Ledwo, kurwa, chodzę!

— To już wiem. Pytałem o całą resztę.

— A po jasną cholerę mam ci to mówić? Żebyś mógł połamać mi to, co jeszcze ocalało?

Westchnąłem głęboko. Zapowiada się piękna współpraca, nie ma co. Pozostaje mieć nadzieję, że przynajmniej nie trzeba będzie walczyć. Co prawda nie ma szans na to, by jeden ranny i naćpany facet dał radę nas pokonać, ale mimo wszystko nie miałem ochoty przebywać z Carneyem nawet chwili dłużej. W sumie to pewnie pokonałby go samodzielnie, ale to właśnie było najgorsze. Nie miałem najmniejszej ochoty na słuchanie kolejnych jego przechwałek. Zacząłem sennie rozglądać się dookoła, szukając jakiegoś zajęcia. No bo w końcu środek drogi, prowadzącej przez zarośnięte pole z paroma krzakami, wprost obfituje w wybitnie interesujące rozrywki. Na czele z wysłuchiwaniem coraz bardziej wkurzonego Carneya i… jak ten drugi się zwał? Chyba Ferris, zresztą to nieważne. Pewnie już nigdy w życiu się nie spotkamy, więc po cholerę mi jego imię? Ziewając przeciągle, doszedłem do wniosku, że w sumie przy mówieniu Jillian co tu zaszło, przydałoby się jednak wiedzieć takie rzeczy, ale i na to coś się znajdzie. Skoro mój towarzysz lubi opowiadać historyjki, to niech on się tym zajmie. Mnie obchodzi tylko kasa.

— Dobra młody, wracamy. Ja mam dość tego kutasa — warknął Carney, zawracając konia.

— Pewno ci nic nie powiedział, no nie? — rzekłem bardziej z nudów nić faktycznej ciekawości.

— Niby nie, ale skoro jest w stanie dalej mi podskakiwać, to widocznie jest cały — powiedział, sięgając po jedną z flaszek. — Aż miałem ochotę mu przywalić, ale wtedy ta blondyna najpewniej zabiłaby mnie. Się, kurwa jego mać, napiję.

Jak powiedział, tak zrobił. Nawet mu się nie przyglądałem. Skoro chciał się truć, to proszę bardzo, droga wolna. Byleby mi tym nie szkodził.

— Chcesz trochę? — spytał, rzucając do mnie flaszkę.

— Nie, dzięki. — Odrzuciłem eliksir, po czym pogoniłem nieco konia.

— Naprawdę jesteś aż tak dziecinny, że będziesz się ścigał?

Zaśmiał się przeciągle, po czym upił kolejny łyk. Dziecinny? Ja mam być dziecinny? Dzieciaki nie latają z mieczem za potworami, jedynie o tym marzą. Przesadnie głośno wypuściłem powietrze z płuc. Takich ludzi trza po prostu ignorować i problem z głowy. Przynajmniej zwykle tak jest, ale może tym razem się dla odmiany uda.

— Evan bądź łaskaw uważać na tyły. Gość wygląda mi na niebezpiecznego.

— I dlatego to ja go pilnuję? — zapytałem opryskliwym tonem.

— Po części — mówiąc to, odbezpieczył kuszę. — Ja w razie czego osłaniam tyły.

— Po tym, jak się schlałeś?! — wykrzyknąłem wściekły. — Zapomnij, że zbliżę się do niego chociaż na metr!

— Daj spokój. — Zbył mnie machnięciem ręki, uśmiechając się przy tym szeroko. — Na trzeźwo nigdy nie trafiam.

Zamilczałem, zaciskając dłonie na lejcach. W głębi ducha życzyłem mu z całego serca, by jeden z jego bełtów jakimś pierdolonym cudem trafił go w tyłek. W sumie to niech stanie mu się cokolwiek, byleby zapamiętał tę lekcję na długo.

— A zresztą, co się może stać? — Spojrzałem na niego z mieszaniną irytacji i rezygnacji w oczach.

— Ty tak na serio, czy jaja se robisz? Jak to, co może się stać? Możesz mnie zastrzelić, debilu!

— A tam. — Zamaszyście machnął ręką. — Nie wiem, czy wiesz, ale zbroi nie nosi się dla ozdoby, więc co najwyżej dorobisz się swojej pierwszej opowiastki. — Milcząc na temat tego, że mogłem coś tam o sobie opowiedzieć, westchnąłem ciężko.

— Nie wiem, czy wiesz, ale bełty przebijają nawet stalową zbroję, więc w moim wypadku byłaby to jedynie ozdoba.

Jego reakcja wkurzyła mnie, ale w sumie powinienem się jej spodziewać. Wyśmiał mnie, odzyskując możliwość mówienia dopiero po paru metrach. No cóż, przesycony nadmiarem ego i złośliwością tekst nadchodził…

— Co to za świat, gdzie każdy struga eksperta od militariów. Słuchaj młody i ucz się, żebyś chociaż ty jeden tak się nie kompromitował.

— O co ci do cholery chodzi? — warknąłem. — Prawdę mówię, widziałem to setki razy.

— Nie wątpię, ale wtedy były to klasyczne kusze. No wiesz, takie dwuręczne. Dużo większe niż te, które mam. — Bogowie, dotarło już do mnie. Tamte duże, twoje małe. Ile jeszcze będziesz o tym gadał. — Jeśli to ciebie interesuje, to modele dwuręczne potrafią być nawet…

— Dobra, ty masz zabaweczki, a nie broń.

— No to jednak przesada. W każdym razie ten, który powiedział, że większe nie znaczy lepsze był debilem. O tamtych modelach faktycznie można powiedzieć, że przecinają każdą zbroję zupełnie tak, jakby wykonano ją z papieru. Kwestia dłuższej cięciwy i takich tam. Bełt wylatuje szybciej i ma większą energię.

— Nie chwal się zbędną wiedzą, bo jeszcze cię ktoś przegada — warknąłem. Po jasną cholerę ja gadałem o tych kuszach, przecież wiedziałem, że jak ten skurwysyn się rozgada, to nie ma zmiłuj.

— A no tak, ty prosty chłop jesteś. No takie bełty są w pewnym sensie lepsze. Łatwiej rozwalają to, co spotkają na swej drodze. Wystarczy spojrzeć na balisty. W sporym uproszczeniu, to ogromna kusza. I strzela wielkimi bełtami.

— Czekaj, bo znowu się zapędzasz. O tym, że rozmiar bełtów ma znaczenie, nic nie wspominałeś.

— A no fakt. Właściwie to ich waga, to działa na tej samej zasadzie co prędkość, ale że różnica między moimi bełtami a amunicją do standardowych kusz jest właściwie niezauważalna, pominąłem ją. Jednak balisty to co innego, więc…

— No dobra, bo znowu się rozgadujesz. Wracaj do tematu.

— No wiesz ty co? Ja próbuję nauczyć cię czegoś ważnego w ciekawy sposób, a ty mnie zlewasz.

— Ciekawy? Rzucasz kolejne zasady…

— Naprawdę? — Zamyślił się na dłuższą chwilę. — Wybacz, ale prościej nie umiem. W moich szkołach musiałem dyktować z pamięci długie regułki i liczyć tory loty wielu pocisków z uwzględnieniem nawet takich dupereli jak temperatura. Więc ty masz wersję dla de… — W nieudolny sposób zamarkował kaszel i złośliwy uśmieszek. W sumie to wręcz podręcznikowo to spieprzył, więc pewnie zrobił to celowo. — …łatwą wersję.

— No dobra, załóżmy, że ci wierzę. To gdzie skończyliśmy?

— A bo ja wiem? — Wzruszyłem ramionami. — Jakieś gadanie o wadze.

— A. Dzięki, no to balisty są duże, ich bełty są duże i szybkie, a efekt jest taki, że nawet budynki mogą rozwalać, jak się robotnicy do roboty nie przyłożyli. Czujesz już, o co mi chodzi?

— Ano. — Skinąłem głową. — Na co ci w takim razie te kusze, skoro nie zrobisz nimi krzywdy? — zapytałem, przyłapując się na tym, że jednak trochę mnie to interesuje.

— Nie no, teraz to jednak przesadziłeś. Zbroi, nawet takiej skórzanej, moje bełty nie przebiją, ale nie każdy ma zbroję. Już nawet nie mówię o tym, że nie muszę w nią celować.

— Czyli zostaną ręce i nogi. Mało przydatne zabaweczki — rzekłem cicho, po czym zacząłem rozglądać się dookoła.

Miałem złe przeczucia. A jeśli czemuś na tym świecie można ufać, to na pewno są to złe przeczucia.

— Carney, czy to ten gościu, o którym myślę — odezwałem się tak naturalnie, jak to tylko możliwe, licząc na to, że nas nie słyszy.

— Pewnie tak i dlatego miałeś uważać — powiedziałem tak cicho, że ledwo go słyszałem.

— A przy zasadzkach się przydają, czy to też takie pierdolenie przemądrzałych wieśniaków? — zapytałem, niby przypadkowo poprawiając miecz.

— Ano tak, ale trzeba spełnić trzy warunki. Po pierwsze… — mówiąc to, uniósł palec — …atak z ukrycia. I tak, wiem, że zaraz powiesz, że to oczywiste, bo na tym polega zasadzka, ale widziałem kawał świata i nie jednego debila drącego mordę zaraz po tym, jak zauważył kogokolwiek lub cokolwiek.

— No spoko, ale schodzisz z tematu — rzekłem, dostrzegając w końcu tego ćpuna.

— Po drugie… — rozprostował kolejny palec — …zawsze zakładasz, że przeciwnik wie o twojej obecności. Wtedy nie ma szans ciebie zaskoczyć.

— I po trzecie…

Dalej nie musiał nic mówić. W sumie to spotkanie z tym całym Ferrisem mogło wyjść ostatecznie na plus. Za takiego kogoś wyznaczono pewnie sporą nagrodę, a na dodatek nie umiał się nawet chować. Jedno cięcie mieczem po nogach powinno załatwić sprawę.

Powinno, ale w końcu fortuna to suka lubująca się w ruchaniu mnie w dupsko. Facet podsunął mi pod nos iluzję, która teraz rozmyła się w chmurze czarnego dymu. Wspaniale, kurwa jego mać. Zabije mnie skurwysyn, którego nie stać nawet na oryginalny kolor zaklęcia. No po prostu jak tu nie kochać życia?

Instynktownie podniosłem miecz, parując atak nożem, przez co Ferris zachwiał się na chwilę. Gdybym miał mój miecz, to walka najpewniej by się już zakończyła, lecz ten należący do Carneya był znacznie cięższy. No bo po jasną cholerę ma być łatwo?

Ferris rzucił nożem, ale Braden nie był zwykłym koniem. Kiedy zgrabnie uniknął noża, ja się uśmiechnąłem pod nosem. Teraz kiedy ujawnił już swoją pozycję, wystarczy jedynie zawrócić i uderzyć ponownie. Jak na kogoś, kto miesza we łbie jest dość niecierpliwy.

— Patrz w górę debilu! — wykrzyknął Carney, a ja podążyłem wzrokiem we wskazanym przez niego kierunku.

Chwilę później rzuciłem się na ziemię, a obok mnie w powietrze wzniosła się ogromna chmura gryzącego gardło i płuca pyłu. Przerażony Braden w ostatniej chwili zdołał się zatrzymać, a zaraz po tym spierdolił gdzie pieprz rośnie. Szybko dźwignąłem się na kolana i dobywszy z powrotem miecz, przeturlałem się w bok, by uniknąć ogona wiwerny. Świst oraz charakterystyczny odgłos, przypominający nieco smagnięcie biczem.

— Nie ze mną te numery, suko — warknąłem.

— Na tyły też patrz, gówniarzu!

— Nie jestem gówniarzem! — odkrzyknąłem, odwracając się gwałtownie.

— Jesteś martwy!

Ferris był debilem. Inaczej nie umiałem określić tego, co zrobił. Mianowicie skoczył, biorąc olbrzymi zamach. Skąd to się ludziom wzięło? Teraz wystarczyło jedynie wykonać mały kroczek w bok, by być poza jego zasięgiem. Kiedy już to zrobiłem, trza było jedynie skorzystać z tego, że miecz był o wiele dłuższy niż ten marny nóż. Dwie proste czynności, a Ferris wił się na ziemi, próbując rękoma zatrzymać krew wypływającą z rozchlastanego uda. Cóż, rana nie była głęboka, a w pobliżu są uzdrowiciele, więc raczej się wyliże. A przy okazji odebrał ważną lekcję. Szkoda tylko, że ja miałem przejebane.

Wkurzona jaszczureczka otworzywszy szeroko paszczę z ozdobioną licznymi, drobnymi jak piach zębami, syknęła przeraźliwie. Gdyby fale mdłości mogły mówić, ta konkretna rzekłaby „teraz widzisz, że orki nie przesadzają myjąc zęby tym bestiom raz na tydzień?”. Mniejsza z tym, musiałem skupić się na tym, aby przeżyć. Wbrew pozorom było to dosyć proste. Wiwerny są mądre i nie atakują tego, co ciężko byłoby im upolować. Dlatego po dwóch nieudanych atakach odpuszczają. Wystarczy jedynie ich nie ranić, bo w przeciwnym razie się wkurzą. A jak już się jakaś wkurzy, to nie ma zmiłuj. Zostajesz trupem i tyle.

Na szczęście Carneyowi nie musiałem tego wyjaśniać. W czasie gdy ja zajmowałem się Ferrisem, ten skupiał się jedynie na unikach. Więc powinno pójść dobrze.

Kiedy gadzina skoczyła do przodu, rozpościerając szeroko skrzydła. Padłem na ziemię, osłaniając głowę rękoma. Po raz kolejny tuman kurzu przysłonił niebo, ale, kurwa jego mać, żyłem! Ha, jednak nie tak łatwo mnie zabić, jaszczureczko! Leżąc obolały na plecach, zaśmiałem się głośno, po czym rzekłem do Carneya.

— Złapałem naćpanego psychola i uniknąłem śmierci z łap wiwerny za jednym zamachem. Następnym razem mnie nie przegadasz, Carney.

Nagle ponownie coś ciężkiego spadło na ziemię. Nie był to jednak ten sam dźwięk, co wcześniej. Tym razem ciało, ze wbitym w nie bełtem, opadło bezwładnie, a chwilę później znieruchomiało.

— Śmiem wątpić.

 

................................................................................................................................................................................................................

 

Słońce powoli wznosiło się już po nieboskłonie, gdy zgromadzeni zostali zawołani na śniadanie. W przeciwieństwie do poprzedniego dnia, posiłek był dość skromny. Zbierający się już do wyruszenia Evan czekał jedynie na to, jak dzieci skończą prać jego kurtkę. W tym czasie, jak zwykle, rozmawiali razem o usłyszanej niedawno historii.

— I potem nic się nie wydarzyło? — spytał nieco zawiedziony Kein.

— Na szczęście nie. Zgarnąłem kasę za Ferrisa, kupiłem nowy miecz, zrobiłem co miałem zrobić w stolicy, i tyle. Niestety, to nudna historia.

— Czy ja wiem? — spytał Kitto. — U nas jest tak nudno, że każda historyjka jest świetna. A kim jest Eithne?

Gość przybrał na chwilę smutny i poważny wyraz twarzy, po czym rzekł niemal groźnie.

— To jest właśnie jedna z tych historii, o których nie powinno mówić się dzieciom — odrzekł chłodno.

— Prosimy — powiedziały przeciągle dzieci.

— Nie ma na to szans — to rzekłszy Evan wstał i odebrał swą już wypraną kurtkę. — Nie miej jedna, chciałem podziękować za gościnę. — Skłonił się lekko. — Ile jestem wam dłużny?

— Proszę się nawet nie pytać — odparła pani domu. — Niech ci szczęście sprzyja.

— Dziękuję bardzo — odparł Evan, wychodząc.

Zaczął o niej rozmyślać, zastanawiając się, jaki wpływ na jego losy miały tamte wydarzenia.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania