Pokaż listęUkryj listę

Moja Rachela, trzeba dokończyć malowanie bólu by dostrzec tęcze...

12.06.2020 r.

 

Każdy jest niemym świadkiem własnego powolnego umierania na wielkim targu próżności.Przeprowadzając się z chwilowych radości do chwilowych rozpaczy po prostu nabywamy dar rozumienia tego ułomnego świata.

 

Miłość obdarta ze skóry jeszcze bardziej manifestuje swoje oddanie.Tylko nie trzeba spuszczać wzrok na widok odsłoniętych krwistoczerwonych tkanek miłości.

 

Z dwojga złego już lepiej być upadłym aniołem bez skrzydeł który doszedł do wniosku,że można latać przy pomocy ramion jeśli one pokryją się piórami snów i puchem iluzji.

 

Bogobojne kamienie z pewnością pomodlą się za tych, którzy tylko z łakomstwa jedli niebo i tylko ze strachu wierzyli w Boga.

 

----------------------------------------------------------------------------------------------------------------

 

Kiedy miałam w zasięgu ręki ciepłą dłoń mojego wrażliwego i wygadanego dziecka,nie doceniałam tego w sposób wystarczający.Podświadoma tendencja do katastrofizmu nie pozwalała mi zaufać rzeczywistości i szaleć ze szczęścia. Ograniczałam się do spokojnej radości,łagodnej kontemplacji chwili.Nie korzystałam w pełni z darów odradzającego się z autyzmu dzieciństwa Racheli,bo było tak wiele innych pochłaniających,toksycznych spraw.Nieustanna gonitwa za ułudą,odrabianie lekcji,dom,malowanie obrazów,rehabilitacje,despotyzm dnia codziennego. Niepostrzeżenie mijały tygodnie,miesiące,słońce desperacko świeciło nad skażoną ziemią.Jak mogłam wtedy nie oszaleć z zachwytu?Przecież moje dziecko mówiło, śpiewało, jadło, uczyło się,bawiło...Moje dziecko nie było jak zdeformowany bolesną rzeką kamień porastający chorobliwym mchem.To był iluzoryczny constans,wymyślona matematyczna wielkość w którą uwierzyłam.Lecz los z zaciśniętymi spierzchniętymi ustami poczęstował mnie kopniakiem i spadłam w przepaść,o której prawie zapomniałam.

Nastąpiło awaryjne lądowanie w nowej przerażającej rzeczywistości.Kipiący cynober rozlał się po spękanej ziemi. Dziecko rzuca się na podłogę z dziką histerią, okłada się pięściami po głowie, przestaje odczuwać związek z własną matką, całkowicie przestaje mówić, jeść, pić i nawet mieć potrzebę korzystania z toalety.Błękitne niebo zostało rozerwane na strzępy i wrzucone do czarnego ogniska.Gorzka dekompresja rzeczywistości,nagła choroba na przytulnym,dobrze poznanym pokładzie.Splątane gałęzie drzew oliwnych,pokruszone światy i twarz mojej córki zastygła w grymasie bólu.Nie zdążyłam nawet zapiąć pasy i wyjąć z kieszeni ostre kamienie buntu.W takt drażniącego słuch boogie-woogie instynktownie przykrywam swoje dziecko lecz choroba już zamieszkała w ukochanym umyśle,już obgryzła jej jasny świat.Lądujemy z bardzo poważnie uszkodzonym kadłubem i płonącymi skrzydłami.Pod nami wzburzone stalowe morze przepełnione nieszczęsnymi krwawiącymi hybrydami.

 

-Mamusiu, tylko nie wpadaj w panikę-mówi we śnie do mnie moja Rachela-Jestem pod ochroną niebios, jedynie zawadziłam osłabionym skrzydłem o strome skały.We wnętrzu kokpitu siedzą nasi przodkowie,siedzi sam Bóg.Zbyt małe rezerwy paliwa wkrótce zostaną uzupełnione.Od niepamiętnych czasów rozmontowywałam i składałam skrzydła różnych szybowców tam w niebiosach.Damy sobie radę.Pamiętaj wszystko robimy na spółkę z Bogiem i staramy się nie płakać.Nie bój się ani limfy, ani krwi, ani mojego szaleństwa.To wszystko minie.Ośmieliłam się jedynie wejść do mrocznej pieczary cierpienia by uratować naszą półślepą radość.Gdy słońce zostaje ścięte i spalone w bursztynowych łzach zmierzchu następuje noc.Lecz każda noc jest początkiem nowego, zabandażowanego w chmury światła.Nic się nie kończy...Wszystko się tylko zaczyna i nieustannie odradza.

 

-Córeczko, za wszelką cenę muszę tobie uwierzyć.Bo rozmawiasz ze mną już tylko we śnie...

 

Neurolog nieco podobny do Lucasa Cranacha starszego przygląda mi się z baczną ciekawością.Ma siwą brodę,stalowo-szare oczy i ciemną kamizelkę.Wielokrotnie uderza węzłowatymi palcami w stół przesuwając na środek blatu obszerną dokumentacje medyczną.

 

-Pani córka ma zaburzenia obsesyjno-kompulsywne.Może myć za często ręce,może dłubać w nosie bez przerwy.

 

-Moja córka przez cały dzień leży bezwładnie w łóżku-mówię zdawkowo-Jest obojętna, skulona,czasami napina się mocno.Miała tiki, teraz już mniej. Nastąpiła radykalna zmiana osobowość.Panicznie bała się chodzić do szkoły.Trzęsąc się ze strachu płakała przed każdym wyjściem do placówki.Może stało się tam coś złego, ktoś ją skrzywdził.Nastąpiła erozja duszy i dziecko zapadło się w sobie...

 

-Czy Rachela miała PANDAS?Czy miała kontakt z Streptococcus z grupy A?Niech pani się zastanowi.Labilność emocjonalna i ten regres.Życie to niestety nie festyn pod pogodnym niebem.Złowrogie przeciwciała potrafią zmienić bieg planety.Dożylna immunoglobulina mogła by pomóc...Ale...

 

Siwobrody neurolog przerywa swą wypowiedź i wpatruje się w okno.Gasnące słońce niczym kawałek spleśniałego chleba bieleje na zaczerwienionym niebie.Chmury układają się w dziwne dawno zapomniane obrazy. Nimfy przy rozbitej fontannie,sąd oślepionego Parysa,Wenus i Kupidyn kradnący gorzki miód. To wszystko już kiedyś miało miejsce. Z pewnością była inna Rachela i taka matka jak ja,nagły ból, potworny regres i bezradność.Straszna ciemna powódź i niszcząca susza. Lodowata erudycja siwego neurologa i łzy zamarłych w czasie pluszowych foczek.Ociemniali aniołowie ukradkiem unoszący głowy nad przepaścią i przebity obraz zbyt krótkotrwałej idylli. To było życie nakreślone grafitowym ołówkiem Boga i wypełnione kolorami.

Długo nie mogę zasnąć w nocy.Tam na samym szczycie czerwonego wzgórza w ciasnym eremie choroby tkwi moja Rachela.Szamocze się we własnej niemocy,woła mnie lecz ja nie słyszę jej wołania. Zawartość dziecinnego serca została wysypana na kamienną dłoń bólu.Ile tam jest ostrych odłamków duszy i rozłożystych posiekanych kwiatów ociekających krwią.W anachoretycznej ciasnocie przymusowej pustelni jest moje dziecko. Głodne,spragnione,szukające zrozumienia. Lecz ja nie potrafię na razie wspiąć się na tę górę i uchronić moją Rachele przed cierpieniem.Niczym motyl przekłuty igłą w zwolnionym tempie macham skrzydłami,nie potrafiąc wzbić się w powietrze.Moja niemoc na zawsze zapada mi w pamięć.Już nigdy nie będzie tak jak przed tym.

Słyszałam od babci,że mój pradziadek Joachim Jedediasz Green prowadził chawurę dla ludzi ,którzy stracili kogoś bliskiego.Zbierali się w szabat by wesprzeć się , pomodlić i postudiować.Chodziło o to by w odłamkach stłuczonego dzbana zobaczyć niebo i zjeść w dobrej atmosferze trzeci posiłek.Wyrażając swoje uczucie gniewu czy smutku wobec Boga pozwolić zagoić się raną.Bo Bóg potrafi pocałować człowieka w głowę nawet jeśli ten człowiek wali tą głową w ślepy mur tajemnicy.Bo Bóg nie nosi wykrochmalonych skrzydeł i ekscentrycznych kapeluszy.Jest tak samo poraniony jak i jego stworzenia.A zamiast uczonej dysputy przy stole potrafi siedzieć i płakać z tymi, którzy mu zaufali.

 

-O ile pamiętam Joachim Jedediasz stracił troje dzieci.Dwoje zmarło przed wiekiem dojrzewania a trzecie tuż po porodzie-mówiła babcia-Ale pogadajmy z Bogiem o najzwyklejszych rzeczach, nie prośmy zapłaty za cierpienie bo radość kryje się za połamanymi rajskimi drzewami.Któregoś dnia każdy usłyszy swe imię wypowiadane przez dobry Los....

 

Na zboczu wysokiej czerwonej góry buduję swój erem by być bliżej Racheli.Bardzo chcę by jej dusza wyssała z moich łez miodową siłę.Dla niej zaprzyjaźniam się z bólem i próbuję oswoić pustkę.Dla niej przemieniam czarną sadzę goryczy w iskrzący się śnieg.Dla niej śpiewam Szir ha-Kawod, chociaż serce mi pęka z rozpaczy.Dla niej każdą przykrą wiadomość zamieniam w kondensację długofalowego dobra. Bo wszystko ma swój głęboki i piękny sens jeśli tylko nie odrzucamy Boga za Jego wieczne marzycielstwo.

Średnia ocena: 4.5  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania