Poprzednie częściSichirtia - rozdział 1

Sichirtia - rozdział 13

Marynarka leżała idealnie, w koszuli było mu do twarzy, a spodnie, choć nieco luźne wyglądały całkiem nieźle, spięte skórzanym paskiem. Idąc na kolację, Leon czuł się pewny siebie, jak, nie przymierzając, przed imprezą na zakończenie jakiejś studenckiej konferencji.

Do kantyny zaprowadził go przypadkowo napotkany pracownik naukowy niższego szczebla, ponieważ podziemny kompleks stanowił naprawdę spory labirynt hal i korytarzy.

Kiedy wszedł do środka, przy jednym ze stolików siedziały już cztery osoby. Jerzy uniósł się z miejsca na jego widok i ruszył mu na spotkanie.

— O! Jest i ostatni składnik naszego czasoprzestrzennego sosu — powiedział, podchodząc i klepiąc go w ramię. — Choć. Przedstawię ci twój oddział.

Poprowadził Leona w stronę stolika.

— Z panią major chyba już się spotkałeś — powiedział, puszczając oko zgromadzonym. — Choć nie wiem, czy zostaliście sobie przestawieni.

Cała pewność siebie Leona uleciała nagle jak powietrze z dziurawego balonu. Spłonął rumieńcem i przez chwilę nie wiedział co powiedzieć, bo kobieta, która wstała, by podać mu rękę, nie miała nic wspólnego ze sztywną żołnierką, sucho perorującą sprawozdanie podczas sesji. Smukła blond piękność miała na sobie prostą, acz uwodzicielską niebieską sukienkę, a z pozornie niedbale upiętych włosów wypadał jej na czoło kokieteryjny lok.

Leon poczuł, że ręce mu się pocą, a na domiar złego uwaga dyrektora przywołała wspomnienie łaźni. Nie wiedział co począć z oczami.

— Sylwia Kłus — powiedziała wesoło.

— Leon Krokowski. — Podał jej rękę niemal na ślepo, ale gdy ich dłonie się spotkały, bezwiednie spojrzał jej w oczy. Patrzyła na niego z uśmiechem, tak szczerym i tak powalającym, jaki może przybrać jedynie osoba o oszałamiającej pewności siebie. Leon poczuł, że rozpływa się jak masło na patelni.

— Mam nadzieję, że czujesz się już lepiej — zagadnęła. — W łaźni wyglądałeś, na bardzo wzburzonego.

I znów musiał błądzić oczami po kratkach wentylacji i suficie.

— Tak. Już mi lepiej. — wymamrotał pod nosem.

Pani major musiała dostrzec jego zakłopotanie, bo zaraz dodała.

— Skądinąd, bardzo spodobał mi się twój wykład. Mam nadzieję, że zdradzisz mi więcej szczegółów.

Etnolog wbił w nią wzrok mówiący „Dla ciebie mogę gadać bez końca” i wymamrotał coś w stylu „Oczywiście”.

— Jacek Strug.

Ze stanu całkowitego rozmaślenia wyrwał go niski, męski głos. Spojrzał na lewo od blond piękności i bezwolnie zadrżał. Facet, który właśnie się podniósł, miał ponad dwa metry wzrostu i bary szerokie jak u niedźwiedzia. Olbrzym wyciągał do niego łapę wielką jak bochen chleba.

— Kapitan jest w jednostce specem od łączności — pośpieszył z prezentacją Jerzy.

— W razie czego, można też mnie użyć jako tratwy. — Zaśmiał się wielkolud i ścisnął podaną mu rękę z taką siłą, że Leonowi łzy napłynęły do oczu.

Gdy puścił, etnolog rozprostował palce kilka razy, co wywołało u zgromadzonych wybuch wesołości.

— Kazimierz Mądrzyk. — Ostatni wyciągnął rękę szczupły mężczyzna, mniej więcej tego samego wzrostu co Leon, o czarnych krótkich włosach i pociągłej twarzy — W tym cyrku robię za łapiducha.

— Słucham? — spytał Leon, starając się odpowiedzieć najsilniejszym uściskiem, na jaki było go stać, ale brunet nie okazał się nawet w połowie, tak silny, jak jego poprzednik.

— Kazik jest lekarzem wojskowym — uzupełnił Jerzy. — To on jest odpowiedzialny za to, żebyście wrócili w jednym kawałku. Siadaj tutaj.

Dyrektor podsunął mu krzesło. Okazało się, że Leon będzie siedział na szczycie niewielkiego stołu, po prawej mając łapiducha i górę mięśni, a po lewej Jerzego i Sylwię. Pozycja nie całkiem mu odpowiadała, ale usiadł grzecznie.

Na stole znajdowały się podgrzewacze, na kilka potraw, ale tych jeszcze nie było. Jedynie wino czerwieniło się w kieliszkach i ciemnym szkle butelek. Tuż obok stał niewielki stolik z termosami na kawę i herbatę oraz zapasowymi butelkami wina.

— Właśnie rozmawialiśmy — Sylwia pośpieszyła ze sprawozdaniem — o możliwości rozpoznania w tundrze. Z tego, co wiemy, bardzo trudno jest tam się ukryć i można być łatwo zauważonym z kilku kilometrów. Potwierdzasz to Leon?

— No cóż. — Etnolog zastanowił się przez chwilę zaskoczony pytaniem i uniósł kieliszek na widok butelki, którą Jerzy wyciągał w jego stronę. — Obawiam się, że niestety jest to prawda. Widoczność na płaskim terenie sięga z powodzeniem pięciu kilometrów, a z palsy lub innego wzniesienia widać nawet na kilkanaście. Doprawdy trudno przegapić kogoś w takim krajobrazie. Są wprawdzie wierzby karłowate, ale ciężko byłoby się w nich ukryć.

— Jak radzą sobie z tym Nieńcy? — spytał Jacek.

Etnolog zatrzymał kieliszek w połowie drogi do ust i zmarszczył brwi.

— Nie bardzo rozumiem — odparł.

— No jak prowadzą działania wojenne w takim terenie?

Leon dopił wino, wzruszył ramionami i powiedział.

— Obecnie Nieńcy jako tacy nie prowadzą żadnych działań wojennych, a być może szkoda — dorzucił półgębkiem. — Ale w przeszłości... no cóż. Zacznijmy od tego, że przed rosyjskim podbojem Nieńcy nie stworzyli struktur o charakterze państwowym. Z tego powodu nie możemy w ich przypadku mówić o regularnej wojnie, a raczej o napadach rabunkowych. Z reguły chodziło o kradzież reniferów.

— I jak tego dokonywano? — spytała Sylwia.

— Przede wszystkim porą tego typu akcji była noc polarna. Ostra zima i brak pożywienia często skłaniał ludzi do rabunku. Poza tym pozostawanie niezauważonym było wtedy dużo łatwiejsze, podobnie jak poruszanie się po tundrze, którą zimą łatwo można penetrować na saniach, kierując się gwiazdami. Zimą również część pasterzy przegania swoje stada bliżej tajgi, żeby ochronić je przed mrozem, a drzewa to również sprzymierzeniec rabusiów. Oczywiście można też było działać za dnia, zgodnie z zasadą ryzyk-fizyk licząc że nikt nas nie wykryje, no ale wiadomo, jaką to daje skuteczność.

— No dobrze, a jak walczyli z Rosjanami? — spytał Jacek.

— To zupełnie inna kwestia. Rosjanie budowali grody na zajętych terenach. Chcąc z nimi walczyć, Nieńcy musieli je zdobywać.

Leon skończył i zaczął przyglądać się rozmówcom, ciekawy, czy jego odpowiedź ich usatysfakcjonowała.

— Czyli jednym słowem mamy przefikane. — Kazimierz zakręcił winem w kieliszku i wypił je jednym haustem.

Etnolog przyglądał się przez chwilę obecnym, po czym się odezwał.

— Można spytać, jaki jest plan?

Jacek uśmiechnął się i rozparł na krześle. Kazimierz dolał sobie wina. Jerzy spojrzał na Sylwię, a ta westchnęła.

— Problem w tym, że jest on dość enigmatyczny — powiedziała.

— Żeby nie powiedzieć, że nie ma go wcale — uzupełnił Jacek.

Leon wodził po obecnych zatrwożonym wzrokiem.

— Po rozpoznaniu optycznym — zaczął tłumaczyć Jerzy, jakby przemawiał w parlamencie — i w podczerwieni przejdziemy do rozpoznania w terenie, a po ustaleniu dokładnego położenia Krzyśka przywołacie przedkalność i wrócicie z nim do dwudziestego pierwszego wieku.

— Co to dokładnie znaczy? — spytał Leon, którego ta mowa w ogóle nie przekonała.

— Mamy lecieć tam, zapukać do domu kosmitów i spytać ich, czy nie chcieliby nam oddać naszego kolegi — pośpieszył z wyjaśnieniem Kazimierz. — Na tym z grubsza zasadza się nasz plan.

— Słucham?! — Leon najpierw schował oczy za opuszczonymi powiekami, a potem wybałuszył je na maksa.

— Tyle wymyśliły mądre głowy z instytutu — westchnął Jacek.

Leon spojrzał uważnie na przeciwną niż jackowa stronę stołu.

— Coś mi się zdaję, że widzę w tym rękę Jurka.

Wszyscy prócz dyrektora instytutu wybuchli śmiechem, a Jacek nalał etnologowi wina.

— Zaczynam cię lubić Leoś — powiedział. — To może być początek bardzo owocnej współpracy.

— A jak ty byś się do tego zabrał? — spytał Jerzy, gdy śmiechy umilkły.

— Nie wiem. — Leon wydął wargi. — Macie satelity, super technologie, zrobiłbym rozpoznanie, czy coś.

Jerzy patrzył na niego wzrokiem węża, który się najadł i zastanawia się, czy łyknąć wchodzącą mu do paszczy mysz, czy nie.

— Sonda, którą możemy wysłać w przestrzeń — zaczął — może dać obraz w podczerwieni, zbadać skład i wilgotność okolicznej gleby i w najlepszym razie pokazać częściowy układ pomieszczeń, o ile w tych kopułach jest wiele okien, na co się nie zanosi. Jak wywnioskujesz z tego, jaką technologią dysponują obcy, a co więcej, po co trzymają Krzyśka i jakie mają wobec niego zamiary? — wbił chłodny wzrok w Leona, ale ten milczał. — Co twoim zdaniem mam zrobić? Przepuścić przez przetkalność dwie kompanie GROMU na stoczterdziestkachdziewiątkach; kazać im wybić dziurę w kopule; spuścić się na linach, jak w filmie; wyłuskać Faca, jak dzięcioł robaka z drzewa i odlecieć w stronę zachodzącego słońca?

Leon spojrzał gdzieś w bok zawstydzony, a może nawet zły. Jerzy kontynuował.

— Musicie działać w terenie, gdzie nie można się ukryć, po którym bardzo trudno się poruszać i gdzie nie powinniście zdradzać się ze swoim pochodzeniem i technologią. Tymczasem przetkalność będzie widoczna z bardzo dużej odległości. Możemy postarać się wysadzić was w zagłębieniu terenu, ale wobec permanentnej mobilności Nieńców nie możemy zagwarantować wam, że nie zostaniecie zauważeni. Do tego nie wiemy jakie stosunki łączą Nieńców z kosmitami. Czy ci pierwsi zechcą wam pomóc, czy będą wobec was wrodzy? Co się zaś tyczy obcych, to nie mamy bladego pojęcia nie tylko, jakie są ich zamiary, ale również jaką dysponują technologią i czego możemy oczekiwać w środku. Co, jeśli atmosfera, którą oddychają, jest dla nas trująca? Co, jeśli geometria ich pomieszczeń powoduje u nas zawroty głowy? Może, jak owady komunikują się tylko zapachem i po prostu ludzie nie mogą wejść do ich siedzib niezauważeni? Czy biorąc to wszystko pod uwagę, nadal uważasz pójście tam z otwartą przyłbicą za poroniony pomysł? Bo moim zdaniem to najlepsze, a właściwie jedyne, co możemy zrobić.

Leon spuścił głowę pokonany. Przez chwilę panowało milczenie. Żołnierze patrzyli na siebie z nietęgimi minami, a na Leona z pewną dozą współczucia.

— Czyli, że mamy być królikami doświadczalnymi — odezwał się w końcu etnolog. — Papierkiem lakmusowym badań nad czasem. Kosmici porwali kosmonautę? To dorzućmy im czwórkę ludzi i zobaczmy, co się stanie.

Jerzy pochylił się, spojrzał gdzieś na ścianę i poprawił mankiety koszuli.

— Tak. — powiedział, przenosząc wzrok na rozmówcę, a gdy tamten milczał oszołomiony, kontynuował — Nie mamy środków, którymi moglibyśmy przeprowadzić pełne rozpoznanie terenu i obiektu misji. Każde otwarcie przetkalności jest niebywale drogie i wymaga ogromu przygotowań, a im dłużej będziemy czekać, tym szanse Krzyśka będą mniejsze. Po prostu musicie tam lecieć i sprawdzić wszystko na miejscu i właśnie dlatego, ty Leonie jesteś niezbędnym składnikiem ekipy.

— Ja? — spytał etnolog, unosząc brwi.

— Tak. — Jerzy kiwnął głową — Ty jesteś naszym rozpoznaniem.

Średnia ocena: 4.0  Głosów: 4

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (4)

  • Vespera 5 miesięcy temu
    Trochę ta misja jest typu "na przypale albo wcale", ale tak będzie najciekawiej :)
  • Marcin Adamkiewicz 5 miesięcy temu
    Vespera: "Na przypale albo wcale"XD Kupuję tekst!

    Niestety, trudno zrobić tu coś na poważnie:)
  • Tjeri 5 miesięcy temu
    Nadrabiłam oba odcinki.

    "— W razie czego, można też mnie użyć jako tratwy. — Zaśmiał się wielkolud"
    Dobre:).
    "Jerzy patrzył na niego wzrokiem węża, który się najadł i zastanawia się, czy łyknąć wchodzącą mu do paszczy mysz, czy nie."
    I dobre :).

    (Bez)plan mało przekonujący, ale rozumiem, że jakoś akcję trzeba popchnąć.
    Aż mi ich żal :)
  • Marcin Adamkiewicz 5 miesięcy temu
    Tjeri: Cieszę się, że teksty się podobają:)

    A co do planu, to wiesz co?
    Naprawdę chyba nie da się inaczej:D W sensie myślałem o tym długo i doszedłem do takich samych wniosków jak Jerzy. Dalsze rozpoznanie byłoby czasochłonne, drogie i być może mało skuteczne (bo jak rozpoznać z orbity czym oddychają kosmici?), a w tym czasie z Krzyśkiem może stać się wszystko.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania