Poprzednie częściArystokrata 1

Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

Arystokrata 19

Robert wyszedł z łazienki, wycierając szorstkim ręcznikiem włosy. Słowa siostry nie dawały mu spokoju. Przerażała go. Nigdy nie spodziewałby się po niej takiej determinacji w osiągnięciu celu. Oczywiście, nie było w tym nic złego, gdyby nie chodziło o zemstę. Bał się o Martę… Kurwa! Bał się o jedyną istotę, dla której jego życie miało jeszcze jakiś sens. Gdyby nie ona… W co ta mała cholera się wdała! Zawsze były z nią kłopoty, no, zawsze. Jak kot chadzała własnymi drogami, nikogo nie słuchała i nigdy nie zdradzała swoich zamierzeń. Chyba że sama uznała to za stosowne… Jak dziś! Ot, tak postanowiła sobie, że zrobi z niego przewodniczącego Rady! Pojebało ją. Gdyby miał ochotę, sam by do tego doprowadził, bez niczyjej pomocy. Pytanie tylko – po co? Kurwa, no, po co?! Żadnych korzyści z pełnionej funkcji, a duża odpowiedzialność i ciągła walka o utrzymanie dupy na koślawym stołku, w którym na wyścigi zachłanni członkowie Rady podcinali nogi. Takie gierki go nie bawiły. Sprawy załatwiał dużo prościej i szybciej, mając na głowie o wiele mniej problemów… A po kiego fiuta Marta ładowała się tam, gdzie nie powinna? Siebie… Kurwa, po kiego chce władować w to gówno jego? Jak pokrętne są myśli tej dziewczyny, za którą był w stanie oddać życie i którą do dzisiaj wydawało mu się, że dobrze zna? Gówno tam, zna… Czuwał nad siostrą, strzegł przed niebezpieczeństwem z zewnątrz i dbał jeszcze, aby się nie dowiedziała o tych działaniach, a tak naprawdę, to trzeba było chronić ją przed nią samą. Mało tego! Sam powinien się przed nią strzec, a na pewno przed jej pomysłami.

 

Od dłuższego czasu stał w drzwiach jak głupek i tarł bezsensu osuszone włosy, zupełnie nie zdając sobie sprawy z obecności Martina w sypialni. Lekko przygarbiony zarządca, zwrócony twarzą do okna, pocierał założone na plecach dłonie. Nie spostrzegł Roberta albo udawał, że go nie widzi. Jedna cholera. Rays zgrzytnął zębami i bezwiednie pomasował zziębnięty kark. Lanie zimnej wody na głowę niewiele pomogło. Ćmiący ból w skroniach nie ustąpił. Stary szybko dotarł za nim z plantacji. Robert domyślał się, w jakim celu się przypałętał. Może zapomnieć o jakimkolwiek ustępstwie! Niech w końcu ruszy tyłek i do czegoś się przyda.

 

Ciemnowłosy mężczyzna rozejrzał się po pokoju w poszukiwaniu kurtki. Prześlizgnął wzrokiem po klęczącym w rogu młodym niewolniku i poczuł przeszywający ciało, miły dreszcz; przyjemne mrowienie pożądania w okolicach lędźwi. Całkiem zapomniał o chłopaku. Tak dużo się wydarzyło… Ale od czego ma osobistego? Kurwa, gdzie jest Drugi?! Jak zwykle, gdy jest potrzebny, to go nie ma. Czuł, jak narasta w nim furia. Drugi ma przejebane jak nic. Poczucie, że nie miał czasu, aby znów pogładzić delikatną skórę niewolnika i zatopić się w jego młodym ciele, nie sprzyjało zapanowaniu nad tak bezlitośnie zszarganymi dziś nerwami. Rozumiał, że nieuchronność zdarzeń w niedalekiej przyszłości odciska piętno na psychice Justina, ale, kurwa, żadne schizy nie zwalniają go ze spełniania obowiązków wobec swego pana! No, może ostatnio trochę za mocno go sprał, jednak sam sobie był winien… Zresztą, to wszystko na jego własną, pierdoloną prośbę! Dostał od Roberta wystarczająco dużo czasu, aby zmienił decyzję…

 

– Blas! – zawołał głośno, aby oczekujący za drzwiami osobisty niewolnik usłyszał go, i zaraz potem zwrócił się do Martina, który obejrzał się na dźwięk głosu: – Mam zamiar się ubrać. – Chłodne spojrzenie posłane Martinowi wyrażało tylko jedno: precz! Na dzisiaj miał dość zrzędzenia starego uparciucha i wszelkich uwag w ogóle.

 

– Nie przeszkadzaj sobie. – Rządca zignorował ostrzeżenie; oparłszy się wygodnie o wysoki barek z licznymi butelkami alkoholu, ostentacyjnie nie spuszczał wzroku z młodego mężczyzny.

 

Robert zmełł w ustach przekleństwo, miał ochotę po prostu go wyrzucić, ale wolał uniknąć niezręcznej sytuacji przy wchodzącym właśnie osobistym.

 

– Przekaż w recepcji, aby przygotowano pokoje dla moich gości i zapewniono wszelkie rozrywki, jakich sobie zażyczą – rozkazał, przyglądając się z uwagą niewolnikowi, który nie patrząc w twarz swemu panu, z fascynacją spoglądał na jego ciało. – Słyszysz, co do ciebie mówię?!

 

– Oczywiście, Panie. Mam iść na recepcję… – W kilku słowach wypowiedzianych przez niewolnika, Robert wyczuł pewną seksualną miękkość. – Czy masz dla mnie jeszcze jakieś polecenie…? – Bez wątpienia barwa głosu jasnowłosego chłopaka wyraźnie wskazywała na flirt. – Jakieś szczególne…

 

– Jak cię zaraz huknę, to się nie pozbierasz. – Rays postąpił krok do przodu, aby wymierzyć niewolnikowi siarczysty policzek, ale powstrzymał się przed uderzeniem. Miał ukarać tę małą hienę, a nie sprawiać mu przyjemność. Westchnął tylko, obiecując sobie rozprawić się z osobistym w najbliższym sprzyjającym czasie i dodał:

 

– Jak zobaczysz Drugiego, przekaż mu, że ma natychmiast stawić się u mnie i zająć tym burdelem. – Rozejrzał się wściekle po sypialni, bałagan jednoznacznie wskazywał na to, co się działo w sypialni kilka godzin wcześniej. – A teraz, won!

 

– Jak rozkażesz, Panie. – Smukły chłopak, zgiął się w pół i wycofał. Robert odprowadził niewolnego wzrokiem, aż ten zniknął za drzwiami, następnie odwrócił się do zarządcy, obserwującego sytuację.

 

– A czego ty ode mnie chcesz? – spytał, podchodząc do olbrzymiego łoża, na którym leżało czyste, a przede wszystkim suche ubranie. Bez skrępowania zsunął ręcznik z bioder, po czym odwrócił się do Martina. – Wszystkie wytyczne dostałeś na plantacji…

 

Starszy mężczyzna uśmiechnął się z przekąsem w odpowiedzi na jawną prowokację, nie wyglądał na zmieszanego lub doskonale maskował zażenowanie.

 

– Pamiętam cię jako małego smyka, zmężniałeś – westchnął z nostalgią, a na twarzy pojawił się grymas ojcowskiej wyrozumiałości.

 

Rays, nie mogąc wymyślić nic sensownego, aby zripostować uszczypliwość, spojrzał na niego spode łba i zgrzytnął zębami.

 

– Nie zmienię decyzji co do twojego wyjazdu – powiedział ostro z zamiarem ucięcia rozmowy, zanim dojdzie do kolejnej sprzeczki pomiędzy nimi. Sięgnął po czarne spodnie i udając zainteresowanie, przyglądał się im nadzwyczaj dokładnie.

 

– Wiem i nie z tym przychodzę. – Zarządca zdawał się nie zważać na nieprzyjemny ton głosu swego wychowanka. – Chodzi o Justina…

 

Robert naprężył mięśnie i przerwał mu zirytowany:

 

– Nie znam nikogo takiego – wycedził przez zęby. – Chyba że masz na myśli tego kundla Drugiego. Był zdecydowany nie wchodzić z tym starym durniem w jakąkolwiek rozmowę o swoim osobistym.

 

Mężczyzna zmarszczył brwi, a dłonią pomasował skronie. Odwrócił też na moment twarz, jakby chciał ukryć nagły ból wywołany słowami, które przed chwilą padły, lub nabrać odwagi do przeprawy z człowiekiem, z którym już od dłuższego czasu nie potrafił się porozumieć. Nie zdołał jednak zatuszować wyraźnych oznak znużenia.

 

– Twoi przyjaciele dobrze się bawią i… – odezwał się, ale Rays kolejny raz mu przerywał:

 

– To nie są moi przyjaciele! – parsknął gniewnie. – To tylko wspólnicy w interesach i nic więcej.

 

Martin wzruszył ramionami i nie dając po sobie poznać, że zaskoczyła go tak gwałtowna reakcja młodszego mężczyzny, oraz próbując zachować spokój w głosie, dodał:

 

– A więc dobrze, jeden z twoich wspólników, taki niewysoki, zawsze milczący – umyślnie nie powiedział wprost, kogo ma na myśli – zgarnął Justina.

 

Robert na chwilę zaprzestał wkładania na siebie spodni. Zapomniał, kurwa, zapomniał, aby trzymać Drugiego z dala od tych pajaców. Ten pierdolony Cichy! Został z tyłu, za wszystkimi, a Rays przecież powinien był się domyślić, w jakim celu skurwiel się ociągał. Robił to specjalnie. Od zawsze napalony na jego niewolnika, czyhał, aż nadarzy się odpowiednia okazja. Szarpnął ze złością zamek od rozporka. Znał tego pieprzonego milczka! Był typem myśliwego, który tak długo nie odpuści, dopóki nie dopadnie swej ofiary i nigdy nie zrezygnuje z raz obranego celu, dopóki go nie osiągnie.

 

– No, i co w związku z tym? – Ze wszystkich sił starał się zapanować nad drżeniem głosu.

 

– Obaj wiemy, co z nim zrobią – Martin po krótkim milczeniu przypomniał, że nie obce mu są praktyki z dzielnic, które bez zahamowań przenosili poza ich granice dopiero co przybyli goście. – Nie jedno widziałem…

 

– Masz jakiś problem? Z widzeniem? Czy z innymi przypadłościami?– Zamierzona zaczepka w głosie zawierała ostrzeżenie. – Wydaje mi się, że wychodzisz poza swoje kompetencje.

 

– Jakie kompetencje? O czym, do cholery, gadasz? – Martin zirytowany nie wytrzymał. – Widziałem z antresoli, jak Justina… – mężczyzna przełknął ślinę i poprawił się – Drugiego…

 

– No, to ma problem… – Rays ostro wszedł mu w słowo. – Niech się nie da… – Uspokoił oddech, chociaż wściekłość aż rozsadzała go od środka. – Przyszedłeś tylko po to, aby mnie o tym poinformować?

 

– To za mało? Obaj wiemy, że się przed nimi sam nie obroni. – Nietrudno było wyczuć, że Martin też próbuje panować nad sobą; wyraźnie rozmowa nie szła po jego myśli, a Robert nie miał zamiaru mu ułatwiać.

 

– No, i chuj! Drugi ma duży problem… – stwierdził, przeglądając się w wielkim lustrze i jednocześnie obserwując odbicie zarządcy. Oskarżycielski wyraz twarzy bardzo go zirytował, więc chcąc zrobić starszemu mężczyźnie na złość, dodał: – A jak się da wyruchać, to ma naprawdę duży problem, bo jeszcze gówniarzowi za to dopierdolę.

 

Rozejrzał się za swoją kurtką, wściekłość w nim narastała, ta głupia rozmowa była zbyteczna, a ten żałosny człowiek grał mu na nerwach. Sam wiedział bez głupiego gadania, po co go tam zaciągnęli i że sobie z nimi nie poradzi. Po cichu jednak liczył na respekt, który przed nim czuli, ale nie mógł być już tego pewien w stosunku do Cichego.

 

Kiedy odnalazł ubranie sięgnął do kieszeni i wyjął małą torebkę z tabletkami. Wysypał na dłoń dwa krążki i szybko połknął, popijając burbonem. Odetchnął głęboko, za chwilę wróci do formy, przynajmniej miał taką nadzieję, bo póki co, wszystko od samego rana się pieprzyło.

 

– Dlaczego to robisz? – zarządca drążył temat. Rays przymknął powieki, odchylił głowę i spiął mięśnie ramion, aż zatrzeszczały stawy. – Dlaczego to robisz jemu…

 

Robert ze świstem wciągnął powietrze, otworzył oczy i przyglądał się zawieszonemu u sufitu olbrzymiemu kandelabrowi, jakby go widział po raz pierwszy. Musiał się uspokoić, bo zaraz zrobi albo powie coś, czego będzie żałował… A swoją drogą, to był bardzo stary żyrandol, masywny i nawet nie pasował do wystroju wnętrza, mało tego – praktycznie nieużywany. Od cholera wie ilu lat nie pozwalał tu nic zmieniać. Mroczne i przytłaczające pokoje odstawały od reszty odrestaurowanej rezydencji. Odzwierciedlały stan ducha? O, tak, stan ducha i rodziny idealnie wpasowywał się w klimat apartamentu. Uśmiechnął się gorzko do siebie, może jednak powinien nakazać coś zrobić z tą sypialnią. Ale z drugiej strony – po co? W suterenie było przyjemniej…

 

Nagle gniewnie spojrzał na zarządcę i energicznie przeszedł na drugą stronę łoża, gdzie odwrócony do ściany klęczał młodziutki niewolnik. Trząsł się jak galareta z zimna albo ze strachu, nie miało to żadnego znaczenia. Złapał chłopaka za włosy, pociągnął głowę do tyłu… i nie mógł oprzeć się przerażonym, jakby na wpół śpiącym oczom… Nachylił się i ustami dotknął delikatnych warg, a po chwili wgryzł się zębami w miękką skórę szyi, czując przyspieszony puls. Niewolny spiął się, a Robert jęknął, walcząc z pobudzonymi żądzami. Chętnie zająłby się tym młodym ciałem, ale nie miał czasu. Nie mógł oderwać dłoni od jedwabistej skóry ramion, których naprężone mięśnie, obiecywały wyjątkową przyjemność.

 

Niestety, pozostawienie gości zbyt długo samych groziło destrukcją domu lub w najlepszym razie długotrwałą destabilizacją. Lata spędzone na dzielnicach wyzwoliły w nich pierwotne instynkty; nie szanowali niczego i nikogo, a respekt czuli jedynie przed silniejszymi od siebie. Tworzyli dość hermetyczny światek, o czym przekonał się, gdy chciał wejść na przyznane Raysom terytorium. Otrzymał bolesną nauczkę, że uzyskanie koncesji nie równało się z utrzymaniem zwierzchnictwa na podzielonym na strefy obszarze. Ważniejsza okazała się przepustka do gett, którą nieformalnie odbierało się od grupy osób, mających powiązania z miejscowymi bonzami. Rays, aby wejść na wyznaczony mu teren, zapłacił dość spore frycowe. Strata kilkunastu ludzi, kilku terenówek i sprzętu była niczym w porównaniu z haraczem, jaki przyszło zapłacić za możliwość pozyskiwania towaru. O bólu wątroby po wypiciu morza alkoholu i o zwykłych prostackich bójkach wolał już nawet nie wspominać. Ważne, że bezwzględnym dążeniem do celu udowodnił, kim jest Robert Rays, a dzielnice wraz z całym ich dobrodziejstwem należały wyłącznie do niego. Błyskawiczne dostosowywanie się do konkretnych sytuacji, umiejętność naginania faktów do swoich potrzeb oraz wrodzona skłonność do obrony własnego zdania za wszelką cenę szybko wykreowały go na przywódcę tej kompletnie niezdyscyplinowanej, choć niebezpiecznej grupy; bandy składającej się w dużej mierze z arystokratów, znudzonych i rozpasanych, którzy ze stref pozyskiwania żywego towaru uczynili swój prywatny świat, a do domów wracali, aby przekazać ów towar i podreperować nadwątlone pijaństwem zdrowie.

 

– Zupełnie nie rozumiem, czego ode mnie oczekujesz… – Robert nie spuszczał wzroku z chłopaka, delektując się jego strachem. – Cóż takiego robię własnemu osobistemu, że potrzebuje interwencji samego głównego nadzorcy?

 

– Wiesz, o czym mówię – Martin puścił mimo uszu przycinek. – Nie udawaj, że nie rozumiesz. Czy trochę litości to zbyt wiele, o co proszę? – Najwyraźniej nie miał zamiaru odpuścić. Zwykle starał się unikać rozmów na temat Drugiego, aby nie irytować Raysa, a tym samym nie ściągnąć na siebie podejrzeń o szczególne traktowanie niewolnika. Głupiec! Nie zdawał sobie sprawy, że Robert od początku przez te wszystkie lata miał świadomość ochrony, jaką roztaczał nad Justinem zarządca i – co najśmieszniejsze w tym wszystkim – udawał, że nie dostrzega poczynań starego, pozwalając mu na takie działania. Jednak dziś, najwidoczniej, w przeciwieństwie do Roberta, naszła go potrzeba przeprowadzenia poważnej rozmowy.

 

– Litość jest formą kłamstwa – Robert zadrwił i w niedbałym geście machnął ręką. – Za dużo ode mnie wymagasz, nie mogę przecież oszukiwać sam siebie… To byłoby okrutne tak samo dla mnie, jak i dla niego.

 

Dłoń Raysa ślizgała się po nagle spoconym ciele blondynka. Mocno masował plecy chłopca, zbyt mocno, tak samo bezlitośnie po chwili potraktował sutek, sprawiając, że młody wygiął się nienaturalnie, próbując zachować równowagę.

 

– Ale żyjesz złudzeniem, niczego nie wyrównasz w ten sposób i nie uciszysz sumienia, czyniąc dobro i zło jednocześnie. – Niezamierzony wyrzut w głosie wyrażał tłumioną emocję i siłę, z jaką starał się panować nad sobą.

 

– Teraz chcesz prawić mi morały? Teraz, gdy wszystko dobiega końca? Chyba żartujesz… – arystokrata żachnął się i zbladł, jakby został ugodzony w czuły punkt. – Przeginasz, kurwa, przeginasz Shlazing!

 

Starszy mężczyzna zignorował niewątpliwą przestrogę, jaką było nazwanie go przez Raysa nazwiskiem, i zniecierpliwiony pokręcił głową.

 

– Pamiętasz tamto popołudnie? Nie tak miało to wyglądać. Nigdy nie miał być niewolnikiem…

 

W tym momencie Martin posunął się za daleko. Robert zareagował na słowa przeciągłym sapnięciem i przybierając najpaskudniejszą z min, utkwił w świadomym celności swej wypowiedzi mężczyźnie rozbłysłe gniewem, złote oczy. Doskonale pamiętał tamten późnojesienny dzień, mglisty, ponury i zimny. Pamiętał wszystkich obecnych i wciąż czuł opary alkoholu i dymu papierosowego, spowijające pokój, w którym odbywało się biznesowe spotkanie kilkunastu przedstawicieli arystokratycznych klanów. Przerywana toastami i żartami rozmowa o rodzinnych interesach szybko przerodziła się w zażartą dyskusję na temat bliższej lub dalszej, mniej lub bardziej realnej przyszłości egzystowania kilku rodów. Odżyły pretensje i roszczenia, a wraz z ilością wypitych trunków pojawiły się zarzuty i oskarżenia. Czekał na tę chwilę, bardzo długo wyglądał odpowiedniego momentu, aby spełnić dawno powzięty zamiar. W tamten ponury dzień nadszedł czas wyrównania rachunków. Bez wahania rzucił na jedną szalę czyjeś dobre imię i godność, a na drugą zemstę i szacunek do siebie samego. A wszystko przewrotnie oddał pod rozwagę i presję ogółu. Nastąpiła ugoda… O, tak! Szafowano honorem i autorytetami, nie istniały rzeczy niemożliwe, nie liczył się nikt i nic. Nikt teraz nie miał prawa doszukiwać się w tamtych wydarzeniach winy Raysa: to nie on ujął się dumą, nie on dysponował ludzkim życiem i nie on igrał z cynizmem losu. Dług poświęconych lat obciążał sumienie kogoś zupełnie innego. Nie zapomniał o umowie i jej postanowieniach, każdego dnia miał ją przed oczami i każdy dzień przypominał, że będzie musiał spełnić jej warunki, a szczególnie ten jeden, który w międzyczasie trochę się zmodyfikował… Kurwa! Gdyby mógł cofnąć czas!

 

Gdyby nie czyjś upór, może to wszystkiego by się nie wydarzyło… Ale… Nie ma ale! Nie ma gdyby, gdyby, gdyby… Z perspektywy czasu nie miał już pewności, że historia by się nie powtórzyła. Nie potrafił godzić się z porażką, nigdy nie wybaczał i nigdy nie zapominał; podświadomie dążył do konfrontacji i zawsze regulował zobowiązania. W tym wszystkim najmniej było jego winy.

 

– Nie takim niewolnikiem – zarządca poprawił się pod wpływem zimnego spojrzenia. – Nie musisz być oprawcą – przerwał na chwilę, aby dokończyć z oburzeniem – lub przynajmniej nie pozwól katować go innym sadystom, do jasnej cholery!

 

– Nie tym tonem! – Robert syknął przeciągle. Odepchnął brutalnie chłopaka i błyskawicznie doskoczył do zarządcy. – Licz się ze słowami! Wszyscy chcemy być lepsi, niż jesteśmy, ale to nie działa. Rozumiesz? – Zbliżył się na tyle, że czuł na twarzy przyspieszony oddech Martina. – Masz wyrzuty sumienia i chcesz naprawić coś, do czego przyłożyłeś rękę, ale przeliczyłeś się. – Uderzył Martina palcem w ramię, aż ten się zachwiał. – Wszystko, co robimy, ma swoje konsekwencje. Drugi jest następstwem czyjegoś działania. Fatalnie się dla niego złożyło, że w międzyczasie sprawy się nieco zmodyfikowały. No, cóż, to tylko życie… Ja wystawiłem rachunek, odebrałem należność…

 

– Doprowadziłeś do tego – przerwał mu zarządca. – Uczyniłeś wszystko, aby do tego doszło. – Rozgoryczenie na twarzy mężczyzny było aż nadto wymowne, a w oczach czaiło się nieme oskarżenie. – Rachunek, należność… o czym ty, do cholery, mówisz?! To nie jest zabawa smarkaczy, tutaj nie da się posprzątać zabawek i zapomnieć o wszystkim! Robert, niszczysz ludzi – mężczyzna widział, jak Rays się spina i zaciska zęby, a oddech przyspiesza – niszczysz Justina… Za co? Za kogo? W imię czego? – Przerwał na chwilę, aby dać Robertowi czas na zastanowienie, lecz charakterystyczne dla Raysów przymrużenie nabierających ciemnozłotej barwy oczu świadczyło, że jego słowa wywołały inny od zamierzonego skutek. – Dosyć już zła, nie można tego tak ciągnąć w nieskończoność. A moje sumienie pozostaw mnie! – zarządca ostatnie słowa pogardliwie rzucił w twarz przyobleczoną w maskę obojętnego znudzenia.

 

Bez wątpienia wyprowadził młodego arystokratę z równowagi. Przez chwilę milczeli, ważąc siły i gotowość do dalszej konfrontacji. O ile młodszy walczył ze sobą, aby nie dać ponieść się emocjom i potraktować z szacunkiem wiernego towarzysza, to Martin starał się wbrew rozumowi dotrzeć do człowieka, jakim był dawniej jego wychowanek.

 

– Obwiniasz mnie za wszystkie zło tego świata, ale to nie ja rozpętałem to piekło… – pierwszy odezwał się Robert – a zapomniałeś, gdy potraktowano mnie jak kundla… Mnie! – roześmiał się krótko i okrutnie. – Nie tylko mnie! Nas… pamiętasz? Nie znaliśmy dnia ani godziny, sami byliśmy jak parszywe psy. Czy to nie było złe? Nikt nie podał ręki… O, przepraszam, jeden Sanders – poprawił się zacietrzewiony – i też musiał za to zapłacić. Dźwignęli się szybko, bo to duża i potężna rodzina, ale my też wstaliśmy z kolan i przyszedł czas na regulowanie długów… Wystawiłem rachunek i zażądałem zapłaty, takie było i jest moje prawo… I nie wyskakuj mi tu z jakimś niewolnikiem, to trybik w machinie, którą w ruch wprowadził ktoś inny, a jego być albo nie być na pewno nie sprawi, że to monstrum się zatrzyma. Za wszystko trzeba płacić!

 

– Ale nie w taki sposób! – Martin, choć musiał przyznać rację Raysowi, nie był w stanie pogodzić się z pewnym faktami. – Doszedłeś już do granicy, po przekroczeniu której można zrobić każde świństwo. Chcesz tego? Robert, tego właśnie pragniesz?

 

Rays zrobił dwa kroki do tyłu. W tym momencie spłynęło na niego odprężenie, uczucie rozluźniania się mięśni i nagły przypływ sił; to właśnie sprawiło, że zeszło z niego napięcie, a gniew nieco zelżał.

 

– Pięknie powiedziałeś – odezwał się i przekrzywił głową raz w jedną i raz w drugą stronę, aż trzasnęły kręgi szyjne – ale nic nie jest takie, jak się wydaje. – Powstrzymał dłonią zarządcę, chcącego coś wtrącić. – Wiem, wiem, zaraz powiesz mi o jakichś wyższych ludzkich uczuciach, ale mnie już nie stać nawet na niższe. Szkoda twojej gadki. – Robert uznał, że tym razem musi być szczery z człowiekiem, który poświęcił mu większość swego życia. – Niestety, ale sprawy zaszły zbyt daleko, nawet dalej, niż mogłoby się zdawać. Naprawdę wierzyłeś, że po tym wszystkim pozwoliłbym mu odejść? – zaintonował koniec zdania w sposób, jakby to było pytanie. – Przykro mi, tu nie ma miejsca dla nas dwóch, już wtedy go nie było, więc jak myślisz, który z nas musi odejść… – Robert domyślał się, jakie wrażenie robią na zarządcy jego słowa. Stał i nie wiedział, co powiedzieć. Wyglądał na przerażonego. Sam Robert w tym momencie uświadomił sobie, że nie ma już odwrotu i chociaż na jego twarzy gościł lekki uśmiech, to spojrzenie było zimne i bez wyrazu. – Wybacz, ale muszę się napić, a poza tym, jak sam trafnie zauważyłeś, jestem zmuszony interweniować.

 

– Robert, ty nie mówisz poważnie?

 

– Zawsze mówię poważnie – oświadczył lodowato – i nigdy nie zmieniam zdania. A swoją drogą, zdumiewa mnie twój brak wyobraźni – zawahał się przez moment. – Przecież prawdziwą wartością człowieka jest śmierć… Prawda?

 

– Nie możesz tego zrobić! – Zarządca na moment wstrzymał oddech. – Nie zrobisz tego, Robert – powiedział martwym głosem. – Nie zrobisz tego… sobie!

 

– Dość! Szykuj się, wieczorem musicie wyjechać na lotnisko, aby przed północą skończyć załadunek. – Arystokrata wyminął zarządcę, skierował się do wyjścia i dodał: – Ufam, że sam trafisz do drzwi…

 

– Robert! – mężczyzna zawołał bezsilnie za odchodzącym.

 

Rays zatrzymał się kilka kroków dalej, ale nie odwrócił, uniósł jedynie dłoń w geście uciszenia.

 

– O Drugiego się nie martw, wystarczy, jak sam zadbam o swoją własność.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 8

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (12)

  • Pasja 30.11.2020
    A jednak braterska miłość, pomimo zgrzytów rodzinnych. Czy Rada rzeczywiście jest złym pomysłem? Sama wchodzi w te buty i jeszcze ciągnie jego
    … za którą był w stanie oddać życie i którą do dzisiaj wydawało mu się, że dobrze zna? Gówno tam, zna… ciężko znać skoro za długo bywali osobno.
    Martin zjawił się w nieodpowiednim czasie. Po kapieli widok zniewolonego podniecił go, a nieobecność Drugiego, zdenerwowała. Martin jednak był jakby katalizatorem uspokojenia Roberta. Kiedy zostali sami Martin przekazał jemu gdzie jest Justin i z kim Cichy i oskarżył za stan rzeczy Raysa. Kim jest Drugi dla Martina?
    Ciekawa wstawka o życiu Roberta i całego arystokratycznego upodobania niewolników.
    Rozmowa o Justinie pomiędzy Martinem a Robertem zaskakuje:
    "Nigdy nie miał być niewolnikiem…" i powrót do przeszłości. I znowu niedopowiedzenia i układy.
    "Przykro mi, tu nie ma miejsca dla nas dwóch, już wtedy go nie było, więc jak myślisz, który z nas musi odejść… " a jednak Martin musi wyjechać. Dlaczego?
    I zakończenie za bardzo władcze i znowu niewyjaśnione.
    Pozdrawiam
  • Violet 01.12.2020
    Dziękuję, wierna czytelniczko.
    Mam nadzieję, że mieszkańcy Radrays Valley nie raz jeszcze Cię zaskoczą.
    ""Przykro mi, tu nie ma miejsca dla nas dwóch, już wtedy go nie było, więc jak myślisz, który z nas musi odejść… " - te słowa dotyczyły Drugiego i Roberta.
    Pozdrawiam cieplutko.
  • Tjeri 01.12.2020
    Dobrze, że jest jakaś tajemnica, która podkręca akcję - w inny sposób niż cały czas obecna perwera ;). Bo to ostatnie w końcu się opatrza, przechodząc do "tła".
    A sprawa pochodzenia Drugiego jest bardzo ciekawa. Zresztą sama jego postać intryguje. Ciekawam, co dalej :)
  • Violet 01.12.2020
    Miło Cię widzieć, Tjeri.
    Powieść pisana w klimacie "perwery" celowo i dla konkretnego odbiorcy. Opublikowana wersja po sporych modyfikacjach , przekształca się i zmierza w kierunku przedstawienia niełatwych, pełnym intryg losów kilku postaci w nieludzko egzotycznym dla czytelnika świecie.
    Dziękuję za komentarz i pozdrawiam.
  • Tjeri 01.12.2020
    Violet
    Jak najbardziej rozumiem, że celowo! Po prostu dobrze, że to nie jest jedyna "atrakcja" :).
  • Co do Drugiego to z „pewnych źródeł” wiem co jest na rzeczy, ale nie do końca wiem gdzie te źródła popłyną, także ten... :)
  • Violet 22.02.2021
    Niesforne te źródła, niekontrolowanie wypływają.
    Miło Cię widzieć, a przy okazji zapytuję nieśmiało o Piekarnię.
    Pozdrawiam.
  • Violet nieśmiało udam, że nie zauważyłem pytania:)
  • Violet 22.02.2021
    Maurycy Lesniewski a tak blisko jesteś. :)
  • Violet nom :)
  • Niektórzy uważają, że nie należy prowadzić narracji w postaci relacjonowania tak jakby myśli jakiegoś bohatera. Typu z powplatanymi przekleństwami, pytaniami itd - a ja takie lubię i sama stosuję.
    Jest moc.
  • Violet 29.01.2022
    To się mylą. Wszystko zależy od wykonania i niewprowadzania chaosu, i dobrze, gdy jest rozdzielenie narracji.
    Pozdrawiam cieplutko.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania