Poprzednie częściArystokrata 1

Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

Arystokrata 23

Martin, oparty o filar, spoglądał z antresoli na piętrze na wewnętrzny dziedziniec, na który wiodły dwa wyjścia ze służbowych pomieszczeń Roberta. Od kilku godzin dochodziły stamtąd pokrzykiwania, przekleństwa i tłuczenie szkła. Z narastającym niesmakiem obserwował pijanych mężczyzn; nie znali granic spożywania alkoholu i nie posiadali jakichkolwiek hamulców w osobliwym zachowaniu. Pili do upadłego, bez skrupułów oddając się wyuzdanym żądzom. Kilku z nich znał i pamiętał, gdy byli jeszcze dziećmi, jak na przykład Alberta van Riyena. Pochodził z szanowanego, starożytnego rodu, jedyny męski potomek i spadkobierca prężnie funkcjonującego imperium paliwowego; człowiek, w którym pokładano wielkie nadzieje na kontynuację rodzinnych tradycji. Członkowie rodu, bogato obdarzanego przez los córkami, ubolewali nad faktem, że ukochany jedynak zupełnie nic sobie nie robił z pokładanych w nim nadziei i ponad obowiązki wobec rodziny przedkładał własne przyjemności, a te nieuchronnie prowadziły do upadku całego klanu. Przystojny, wykształcony i ujmujący w sposobie bycia mężczyzna, przy niewielkim wsparciu ojca i wuja – deputowanych do Rady, mógłby zajść naprawdę wysoko w świecie nie tylko biznesu, ale także polityki. Dwaj bracia van Riyenowie swoją pozycję w kręgach władzy ugruntowali ciężką pracą i umiejętnością nieangażowania się w spory polityczne, przy jednoczesnym misternym rozgrywaniu konfliktowych sytuacji pomiędzy zwaśnionymi klanami na korzyść własnych interesów. W bezlitosnym świecie władzy, intryg i pieniędzy ci dwaj przebiegli dyplomaci za sprawą niesfornego dziedzica ponosili sromotną klęskę wobec braku ambicji Alberta, beztrosko krzyżującego ich plany rozwoju rodzinnego imperium. Zupełny brak potrzeby pomnażania dóbr i budowania politycznej kariery oraz zamiłowanie do wszelkiego rodzaju uciech duszy i ciała sprawiały, że przechodził do historii jako uczestnik najbardziej spektakularnych rozrób i hulaszczego życia wśród podobnych sobie awanturników, a widmo roztrwonienia lub, co gorsza, przejęcia majątku przez obce klany poprzez małżeństwa córek, stawało się niezwykle bliskie i jak najbardziej realne.

Nagły ruch przy jednym z wyjść zwrócił uwagę zarządcy. Wysoki, zwalisty mężczyzna, przerzucił sobie kogoś przez ramię i szedł powoli, pogwizdując bliżej nieokreśloną melodię. Kunaj – wieczne dziecko, zdawał się być niedojrzałym emocjonalnie egoistą. Cwaniak i nerwus, dawno temu wydziedziczony przez ojca za zabójstwo jednego z własnych braci podczas rodzinnej sprzeczki, wykluczony za ten ohydny uczynek także ze sfer arystokratycznych, większość dorosłego życia spędził na dzielnicach jako najemnik. Wyrobił sobie opinię tępego osiłka, którego jedynym celem w życiu był brak celu i choć, jak twierdził Rays, Kunaj posiadał jedną, ostatnią szarą komórkę odporną na alkohol i nic poza nią, to Martin zalecałby raczej ostrożność w tak jednoznacznym osądzaniu tego człowieka. Znanego z prowokowania i wszczynania awantur z byle powodu cwaniaka, uchodzącego za niegroźnego hulakę, któremu jeden nieszczęśliwy wypadek złamał życie i pchnął ku niższym warstwom społecznym (w nich zresztą bardzo dobrze się odnajdował), traktowano z przymrużeniem oka jako nieszkodliwego szajbusa, podchodząc do wybryków Emila Wolleya z pobłażliwością, po części ze względu na znajomości, jakie posiadał wśród przywódców większości podległych Trybunałowi dystryktów. Martin od dawna jednak był przeświadczony, że Kunaj nigdy do końca nie odsłonił swojej prawdziwej twarzy. Dla Shlazinga skłonności do środowiska ludzi z faweli, choć przez innych postrzegane jako próba odegrania się na własnej rodzinie, były nieco podejrzane, szczególnie że dotyczyły głównie światka, mającego realny wpływ na handel żywym towarem. Kunaj posiadał mocną głowę i to nie tylko do picia alkoholu. Jakiś czas temu zarządca całkiem przez przypadek wszedł w posiadanie informacji bardzo wyraźnie wskazujących na to, że niedoceniany, a wręcz wyszydzany osiłek skupuje na podstawionych ludzi graniczne tereny kilku strategicznych dzielnic. Martin żywił pewne podejrzenia co do celu takich transakcji i bacznie przyglądał się na tamtym obszarze wszystkim operacjom inwestorów, którzy mieli choćby najmniejsze powiązania z Kunajem. Póki co, wszystko wydawało się mocno chaotycznym działaniem, ale budziło niepokój zarządcy, którego życie nauczyło zawsze i wszędzie doszukiwać się drugiego dna.

Olbrzym powrócił i czujnie rozejrzał się wokół, po czym podszedł do bardzo wysokiego mężczyzny z burzą długich blond włosów. Niespełna trzydziestoletni arystokrata, nie przestając tłumaczyć czegoś niskiemu, króciutko ostrzyżonemu brunetowi, odwrócił się do Emila Wolleya i lekceważącym gestem nakazał opuścić ich towarzystwo. Kunaj wzruszył ramionami, zasalutował drwiąco i bezczelnie wszedł pomiędzy rozmawiających, prowokacyjnie potrącając obu. Zarządca z ulgą przyjął brak reakcji Kerta i Armanda Savrosa na zaczepkę.

Rusty Kert, nazywany Eminencją, niedbałym ruchem dłoni poprawił swój nienaganny strój, wzrokiem odprowadził potężnego kumpla, po czym powrócił do rozmowy z Cichym. Ten mężczyzna niewątpliwie posiadał klasę i nigdy nie pozwalał sobie na zachowanie niegodne arystokraty. Ostatni przedstawiciel rodu, z którego wywodziły swe korzenie największe obecnie panujące klany, posiadał majątek tak olbrzymi, że chyba nikt nie potrafił oszacować, nawet on sam. Zdając sobie sprawę ze swojej wyjątkowości, tworzył wokół siebie aurę tajemniczości. Trudno było określić, na ile czynił to z rozmysłem, a na ile taka maniera wynikała ze sposobu podejścia do życia. Shlazing, niejednokrotnie mając okazję rozmawiać z Eminencją, zawsze pozostawał pod wrażeniem jego inteligencji i ogłady, jednocześnie będąc porażony osobowością młodego człowieka.

Rusty Kert cieszył się nieposzlakowaną opinią filantropa i biznesmena, a prywatnie bezwzględnego złoczyńcy i handlarza bronią. Bez wątpienia posiadał w sobie tyle samo czaru, co ukrytej za filozoficznymi rozmyślaniami grozy. Wyznawał pogląd, że istotą porządku jest wieczność i niezmienność hierarchiczna; hołdował zasadzie, że nic nie rodzi się bez walki i z tymi przekonaniami, w niezrozumiały dla Martina sposób, w jednej chwili z filantropa, za którego chciał uchodzić, stawał się panem zniszczenia i zniewolenia. Dla jakiejkolwiek korzyści i spełnienia swoich wyrafinowanych zachcianek uczyniłby wszystko. Oprócz kontrowersyjnych poglądów słynął także z niezwykle krwawych jatek niewolników. Urządzał w swojej wiejskiej posiadłości dla licznej rzeszy podobnych mu oprawców, co nie podobało się nawet najbardziej obojętnym na los niewolników arystokratom. O ile wielu pokątnie odsądzało od czci i wiary arystokratycznego bufona, to nikt jawnie nie śmiał przeciwstawić się młodzieńcowi. Krytycy nierzadko uczestniczyli w organizowanych przez niego przyjęciach i zabawach, licząc na ewentualne korzyści płynące ze znajomości z człowiekiem powiązanym z wszystkimi projektami dotyczącymi handlu bronią; człowieka, którego koncerny wiodły prym na niezwykle chłonnym rynku, o utrzymaniu koneksji rodzinnych już nie wspominając. On sam dzielnice traktował jako formę rozrywki, doskonalił umiejętności podczas testowania broni, oraz zasilał bardzo szybko topniejące szeregi swoich niewolników, znacząco przy tym wspierając budżet zgranego grona łowców.

– Panie, wszystko gotowe do wyjazdu. – Zatopiony w myślach Shlazing wzdrygnął się, po czym powoli odwrócił ku swojemu osobistemu i z nadzieją w głosie, zapytał:

– Czy panna Rays już wróciła?

– Nie, Panie – szybko odpowiedział niewolnik. – Cały czas jestem w kontakcie z jej osobistym.

Zmierzył wzrokiem stojącego przed nim niemłodego już niewolnego. Od ponad dwudziestu lat miał jego jednego i dziękował opatrzności za tego człowieka, bo oprócz dobrego i wiernego sługi zyskał także oddanego przyjaciela.

– Dobrze, Dark… Idź na dół i przekaż dowódcy, aby byli w pogotowiu. Sprawdź, gdzie jest Drugi, i wróć do mnie. – Rozczarowany odwrócił się, powracając do obserwacji dziedzińca, po czym dodał: – Poczekam jeszcze chwilę… Może w tym czasie się odezwie.

Martin nabrał głęboko powietrza do płuc. Był zmęczony, bardzo zmęczony. Wszystko, co się działo wokół, przerastało jego nadwątlone siły. Bagaż wielu lat spędzonych w Radrays Valley bezwzględnie dawał o sobie znać, a każdy dzień odciskał kolejne piętno i podważał słuszność podjętej bardzo dawno temu decyzji. Nigdy nie liczył na szczególne profity z pracy dla Raysów, znał swoje miejsce w szeregu i nie spodziewał się od losu zbyt wiele, ale nie przypuszczał, że wypełnienie powierzonej mu misji będzie kosztowało tak wiele sił i że przyjdzie zapłacić tak wysoką cenę za złożoną w przeszłości obietnicę.

Potarł szorstki policzek i przymknął na chwilę oczy, przywołując w pamięci obraz wieczora, kiedy wszystko wydawało się takie proste i łatwe; kiedy świat był biały i czarny, a ludzie, których znał i kochał, sobie bliscy. I chociaż życie wszystko zweryfikowało, niemalże się udało…

Cofnął się o krok, kiedy Dayton Lamner wyszedł z podpierającą go kobietą. Oboje rozbawieni podążyli do zachodniego skrzydła rezydencji przeznaczonego wyłącznie dla gości. Mężczyzna zbliżony wiekiem do Shlazinga dobrze wybrał. Layza, niewolnica, kobieta o ognistym temperamencie i szczególnej orientacji, wiedziała, jak dać rozkosz nie tylko mężczyźnie. Doświadczona i świadoma swej seksualności idealnie spełniała się w roli jednego z kilkorga szkoleniowców. To za jej sprawą niewolnicy do przyjemności poznawali najintymniejsze tajniki natury obu płci. Surowa, ale nie okrutna zgadzała się z tezą, że wartością niewolnika jest jego rozwinięta inteligencja i kreatywność, a osiągnąć taki stan można było tylko przez odpowiednie szkolenie, wnikające głęboko w psychikę zniewolonego człowieka. Martin od początku pozostawał pod wrażeniem ewolucji jej niezwykłej osobowości. Prosta dziewczyna z północnego dystryktu, którą bezpłodność automatycznie uczyniła przedmiotem handlu, okazała się zdolną i na tyle bystrą, aby z najniższego stanu, do którego została zepchnięta przez los i rodaków, uczynić sposób na życie, a na dodatek czerpać z tego jeszcze przyjemność. Z nieokrzesanej, choć pyskatej i odważnej do granic rozsądku wieśniaczki, z urodą tylko nieco więcej niż przeciętną, potrafiła przeistoczyć się w dojrzałą i mądrą kobietę, umiejącą z każdej sytuacji wyciągać dla siebie korzyść. Zarządca uśmiechnął się w duchu – jeśli tylko podstarzałemu uwodzicielowi wystarczy pary, to na długo zapamięta tę noc z wyuzdaną, rudowłosą wampirzycą o łagodnym obliczu dziewczyny z sąsiedztwa.

Kiedy para zniknęła we wnętrzu rezydencji, zwrócił wzrok na palącego papierosa Cichego. Gładząc po głowie klęczącego tuż przy nodze niewolnika, mężczyzna bacznie obserwował wszystkich wokół, sam będąc skryty za drzewem w wielkiej kamiennej donicy. Ten człowiek budził niepokój Martina.

Delikatnej postury, ale przystojny i zadbany, sprawiał wrażenie sympatycznego, nieco nieśmiałego młodzieńca. Na pierwszy rzut oka zupełnie nie pasował do towarzystwa, w którym się obracał. Małomówny, zachowujący powściągliwość w relacjach z ludźmi nawet z najbliższego otoczenia, wyglądał niekiedy na zagubionego w tym brutalnym świecie. Ale to był tylko pozór, o którym zarządca miał okazję niejednokrotnie się przekonać. Milczur, jak w duchu nazywał Cichego, budził niepokój, a doświadczenie w pracy z ludźmi nakazywało mu w obecności tego człowieka zachować daleko idącą czujność. Martinowi od dawna nie dawało spokoju, czego Armand Savros szuka na dzielnicach. Takie samo pytanie zadawał sobie w stosunku do Roberta. Obaj nie pasowali do tego środowiska i nie trzeba było być jakimś wnikliwym obserwatorem, aby zauważyć, że ledwie tolerują swych towarzyszy.

W przypadku Raysa dość szybko odkrył, że jego celem jest odzyskanie władzy w dzielnicach, jakie posiadała rodzina, kiedy realny wpływ na całą politykę niewolnictwa dzierżył dziad Roberta. Po śmierci Roberta Raysa seniora, który konsekwentnie i wytrwale kontynuował bezwzględną strategię swych protoplastów, imperium bardzo szybko zaczęło tracić na znaczeniu, aby w obliczu tragicznego dla rodziny splotu zdarzeń pozostać przez ponad dwie dekady na marginesie politycznej społeczności. Dopiero Robert Rays junior mozolnie przywracał wysoką pozycję Holdingu Radrays Valley na arenie działań możnych rodów. Po wieloletnim marazmie, jaki zapanował w kopalniach po tragedii, która doprowadziła do wewnętrznych rozgrywek pomiędzy uzurpującymi sobie prawa do schedy dalszymi członkami rodziny a bezpośrednimi małoletnimi spadkobiercami, Robert junior, mocno ryzykując, wszystkie pozostałe środki finansowe i siły, zainwestował w wydobycie kamieni szlachetnych. Trafnie przewidział, że nieprzychylne Raysom konsorcja skoncentrują się głównie na ograniczaniu dostępu do rynku niewolniczego ledwie zipiącego Holdingu Raysów, błędnie uważając, że młody chłopak raczej skłoni się ku szybkiemu i łatwemu zarobkowi na pozostałych rodzinie niewielu już dzielnicach. Liczono, że Rays uszczuplone aktywa wpompuje w wyludnione rejony. Reszty miały dokonać sankcje nałożone przez Trybunał za nadmierną eksploatację obszarów oraz, jak oczekiwano, za niewywiązywanie się z corocznych zobowiązań podatkowych wobec Rady. Tymczasem, wbrew przewidywaniom, Rays pilnie obserwował trend wzrostowy cen kamieni szlachetnych wynikający z dużego popytu i nienadążającej podaży. Bogate społeczeństwo Południowego i Starego Kontynentu inwestowało w cenny kruszec i drogie kamienie, słusznie uznając, że w czasach niespokojnej sytuacji ekonomicznej stanowią one bezpieczną lokatę kapitału. Kiedy zorientowano się, że wątłe siły Radrays Valley na dzielnicach są jedynie przykrywką dla właściwych działań Roberta juniora, było już za późno na utrącenie wzrastającej potęgi młodego Raysa. Karty na Giełdzie Południa rozdawał już niedoceniany spadkobierca dawniej możnego, teraz zapomnianego i nie liczącego się od dawna rodu. Tylko kwestią nieodległego czasu stał się jego powrót na najważniejszą Giełdę Kontynentów, na którą rządy dystryktów nie miały wpływu, co dawało większe pole do działania dla rosnącego w siłę Holdingu, a tym samym pozwalało Robertowi zwiększyć kontrolę nad okolicznościami decydującymi o warunkach ekonomicznych.

W ten sposób Rays stworzył pewne i bezpieczne zaplecze dla rodzinnej firmy, co zapewniło szerokie kontakty oraz środki finansowe na odbudowę potęgi na dzielnicach. Nie zawahał się również zadać z łowcami. Powszechnie pogardzane, choć niezbędnie potrzebne formacje, zarabiające krocie na niewolnikach przyczyniały się do rozwoju handlu i powstawania nowych struktur gospodarczych, dzięki czemu w bardzo szybkim tempie rosły fortuny rodów arystokratycznych, których przemysł opierał się na pracy ludzkich rąk. Jednocześnie coraz bardziej wyspecjalizowane grupy, w skład których coraz częściej wchodzili szukający przygód arystokraci, tworzyły hermetyczny światek. Bardzo trudno było się dostać do tych specyficznych elit, a aby legalnie pozyskać towar z własnych, urzędowo przyznanych dzielnic, nie sposób było nie skorzystać z ich usług. Przywódcy tamtejszych rejonów, zubożałych w wyniku nadmiernej i nieprzemyślanej eksploatacji surowców naturalnych, chętnie współpracowali z kupcami i łowcami, traktując sąsiednią ludność jak szybko odnawiające się zasoby. Sprzyjał temu przerost liczebny ludności Północnego Kontynentu, podzielonego na małe krainy, odwiecznie skonfliktowane ze sobą, toczące wojenki o dostęp do granicy niewielkiej cieśniny, odgradzającej północ od południowego bogatego i gospodarczo rozwiniętego lądu. Powstawały skomplikowane siatki zależności pomiędzy sprzedającymi i kupującymi, a kontrolę nad większością transakcji sprawowali właśnie łowcy. Nic bez nich i dla nich.

Do jednej z takich grup przystał Robert. Po początkowych problemach, z właściwą sobie przebiegłością ocenił przydatność tych ludzi i zamiast walczyć z nimi o wpływy, powoli i systematycznie przejmował nad nimi kontrolę. Pozbywał się tych, którzy mogli mu w jakikolwiek sposób przeszkadzać i utrudniać nawiązywanie kontaktów z lokalnymi władcami dzielnic. Knuł, intrygował i eliminował słabe i najsilniejsze jednostki bez skrupułów, zarówno we własnych szeregach, jaki i po drugiej stronie barykady, szczując jednych przeciw drugim. Szybko zdobył sobie szacunek i opinię bezwzględnego przywódcy przy aprobacie niemalże wszystkich pozostałych po czystce członków grupy. Rays, co akurat nie było trudne, bo gdy tylko chciał, to potrafił się dostosowywać do ludzi i sytuacji, a swoim brakiem zahamowań imponował jak mało kto, w kilka lat stworzył z ludzi o całkowicie różnych charakterach i upodobaniach dość zgraną i niezwykle skuteczną w działaniu kompanię.

Natomiast Cichy pozostawał zagadką. Nie czerpał większych korzyści z dzielnic, jego majątek był olbrzymi; nie szukał wpływów politycznych, bo nie interesowała go władza. Nie do końca zjednoczony z grupą, sprytnie prowokujący konflikty wewnątrz niej, to jednak bez protestu akceptowany przez każdego z jej członków; wbrew dającej się wyczuć niechęci do Roberta, zawsze popierał jego decyzje, a w razie potrzeby czynnie wspierał Raysa. Jedyne, co Martinowi przychodziło do głowy i co mogłoby tego dziwnego młodzieńca trzymać wśród nich, to tylko i wyłącznie pragnienie dużej dawki adrenaliny, której dostarczały walki i ekstremalnie trudne warunki. Posturą odstający od towarzyszy młody mężczyzna był mistrzem sztuk walki wręcz. Podobno nigdy nie stosował innej broni poza swoimi ulubionymi nożami, a często posługiwał się także wykonanym ze specjalnie hartowanej stali i wykutym oryginalną techniką mieczem.

Zarządca jeszcze chwilę z niepokojem obserwował dziedziniec, po czym odwrócił się z poczuciem, że jego wyjazd, spowodowany niejasną decyzją Roberta, zaważy na napiętej sytuacji wokół Radrays Valley. Rays nie na darmo ściągnął na plantację ludzi, których szybko i bez konsekwencji będzie mógł się pozbyć. Impreza z udziałem jego kompanów, chociaż wyglądała na przypadkową i niespodziewaną, była zaplanowana i dobrze nagłośniona, sądząc po tym, że w niedługim czasie pojawiło się kilku ważnych gości z urzędu celnego. Świadomość, że nie powinien zostawiać ich samym sobie, ciążyła Martinowi niemiłosiernie. Ta zlecona mu nagle misja, to był jeden wielki blef. Albo Robert chciał się pozbyć zarządcy z rezydencji na jakiś czas, nie wzbudzając niczyich podejrzeń, albo wykorzystać jako alibi. Jedna i druga opcja jednakowo niepokoiła Shlazinga, a bezsilność drażniła. Pozostało mu tylko mieć nadzieję, że podopieczny nie zrobi niczego głupiego; niczego, co sprowadziłoby na Martę i na plantację kłopoty.

Zerknął na zegarek i zaklął pod nosem, czas uciekał. Odwrócił się gwałtownie do osobistego niewolnika.

– Gdzie jest Drugi? – spytał, chociaż domyślał się, że Robert odesłał Justina do apartamentu na piętrze.

– W prywatnych pokojach.

– A więc pójdźmy tam – mruknął i szybkim, ale równym krokiem podążył do wyjścia, dając czas Darkowi na otwarcie przed nim drzwi. Usłyszawszy za sobą ciche skrzypnięcie zamykanych podwoi, zapytał: – Co z panną Rays?

– Wciąż nie odpowiada, znowu wymknęła się ochronie.

– Jak to: znowu? – Martin o mało się nie potknął. – Więc kto ją, do cholery, ochrania? – Krew uderzyła mężczyźnie do głowy, a narastająca frustracja sięgnęła zenitu.

– Dwóch osobistych, których sama wybrała. Nie martw się, Panie, to najlepsi ludzie – wyjaśnił Dark. – Znają pannę Rays lepiej niż ona siebie sama.

– Chociaż tyle – zarządca uśmiechnął się nieznacznie i odetchnął z ulgą. – Są od nas? – dopytał.

– Tak – niewolnik westchnął – ale panna Marta… że tak powiem, przerobiła ich i są w służbie u niej, więc nie mamy z nimi kontaktu.

– Chociaż tyle! – skwitował i parsknął szyderczo. – Powiedz mi, Dark, dlaczego mnie to nie dziwi?

– Bo to nie pierwsi i zapewne nie ostatni – odparł bez namysłu osobisty.

– No, właśnie… przynajmniej jest w dobrych rękach.

Nic się nie układało, wszystkie ważne sprawy wymykały się Shlazingowi z rąk. Czyżby z wiekiem przyszła niemoc, sprawiająca, że stał się mniej czujny i zapobiegliwy? Zaczynał odczuwać brak dawnej zręczności, dzięki której lawirował pomiędzy podopiecznymi na tyle sprawnie, aby roztaczać nad nimi dyskretną ochronę. Nie potrafił już porozumieć się z Robertem, a teraz tracił również kontrolę nad Martą. Jak, do cholery, miał zapewnić jej bezpieczeństwo, kiedy ona sama lekceważyła wszelkie procedury? Wciąż nie przyjmowała do wiadomości, że rozpoczynając grę z Trybunałem, wystawiła się na atak praktycznie z każdej strony. Atakujący pozostawał nieznany, przyjaciel mógł stać się wrogiem, a obecny przeciwnik niespodziewanym sojusznikiem. Czy ta dumna, młoda kobieta zdawała sobie sprawę, jak wiele ryzykowała w grze, której reguły tworzono w jej trakcie? Martin pragnął wierzyć, że Marta przejęła mądrość i rozwagę po swojej matce; że zawsze będzie wiedziała, gdzie znajdują się granice, których nie można przekraczać…

Jak Alice Rays… Matka i córka… Powracały wspomnienia.

Którą z tych dwóch kobiet kochał bardziej? Władcze, niezależne, niepokorne i piękne…

Nie, Alice była jedynie ładna. Nie dorównywała klasycznym pięknościom, ale fascynowała mężczyzn, przyciągała ich wzrok i uwagę niezwykłą osobowością oraz charyzmą. Swoim urokiem potrafiła przekonać ludzi do własnych wizji i wpływać na ich zachowanie. Córce przekazała upór w dążeniu do celu i tajemniczość. Martin nie raz przekonał się, że jest w Marcie coś; coś czego nie potrafił określić, ale na pewno była to siła, dodająca jej pewności siebie i odwagi. W połączeniu cech matki i urody ciemnowłosych Raysów o złotych tęczówkach powstała niezwykła mieszanka kobiecości i klasy.

Kochał córkę swej rudowłosej bogini jak własną i przyrzekł chronić do końca swych dni. Spodziewał się, że na nikogo nie będzie mógł liczyć, a już na pewno nie na pomoc ze strony Lorenzów. Niewiele wiedziano o rodzinie Alice poza tym, że byli dumną, starożytną arystokracją ze Starego Kontynentu. Surowi, fanatycznie strzegący obyczajów członkowie rodu nigdy nie pogodzili się z wyborem najstarszej córki. Zerwali całkowicie kontakty po ślubie, uznając Lorenzównę za zdrajczynię rodzinnych tradycji, według których kobieta wychodziła za mąż wyłącznie za zgodą rodziców i starszyzny klanu. Alice wybrała sobie Edwarda Raysa, syna Roberta Raysa seniora, handlarza niewolników, co stanowiło dla pracowitych i ślepo trzymających się zasad bez względu na okoliczności panów niewybaczalny występek. Inna sprawa, że w tamtym czasie Robert senior cieszył się opinią człowieka wyniosłego, gwałtownego i stroniącego od ludzi. Nieliczni bliscy przyjaciele taki niezasłużony osąd tłumaczyli śmiercią ukochanej żony tuż po urodzeniu ich jedynego dziecka i stanowczym odrzucaniem przez wiele lat kolejnych ofert małżeńskich od licznych znakomitych rodów, pragnących skoligacić się z potężną fortuną. Ale na usunięcie się z życia towarzyskiego arystokraty o nowatorskich poglądach wpływ miały zagrażające interesom rodziny Rays polityczne decyzje osób blisko z nią powiązanych. Świadomie lub nie, ale tę nieciekawą sytuację wykorzystała świeżo poślubiona pani Edwardowa. Szybko weszła w rolę gospodyni zaniedbanej rezydencji i bez problemu znalazła wspólny język z despotycznym, choć umiejącym docenić wartość innego człowieka teściem. Nikogo więc nie zadziwiło, gdy Alice, po śmierci seniora, w krótkim czasie zaczęła przejmować rządy w rodzinie.

Edward Rays, pomijając fakt, że był czarującym, przemiłym i dobrym człowiekiem, nie posiadał żadnych ambicji politycznych i biznesowych, w przeciwieństwie do swojej żony, dla której utrzymanie świetności rodu stało się jedynym priorytetem. Prawny następca i oficjalnie głowa rodu bez większego protestu, a nawet z ulgą, ustępował swojej bystrej i zaradnej małżonce pola, aby w ciszy i spokoju oddać się bez reszty sztuce. Kochał literaturę i malarstwo, kolekcjonował głównie płótna przedstawiające sceny batalistyczne i wydawał na nie krocie. Poświęcał swojej pasji większość czasu i uwagi, zaniedbując nie tylko biznes, ale także rodzinę. Alice mimo to bardzo kochała Edwarda i stanowiła dla niego opokę w świecie, w którym nie potrafił się odnaleźć. Natomiast arystokrata darzył kobietę bezgranicznym uwielbieniem do tego stopnia, że starał się nie zauważać, jak małżonka odsuwa go w biznesowy niebyt przy wsparciu znienawidzonego Martina Shlazinga. Protegowany i hołubiony przez Roberta seniora młody mężczyzna, wdrożony w funkcjonowanie Holdingu i wprowadzony we wszystkie tajniki rezydencji, oraz plantacji, stał się niezastąpionym partnerem i przyjacielem pani Rays na długi czas, na dobre i na złe. Przez te wszystkie lata pracy dla Radrays Valley doświadczył wzlotów i upadków, nauczył się, jak ostrożnie smakować sukces i jak przetrwać, gdy umiera nadzieja. Poznał, jak wiele znaczy rodzina i jak silne potrafią być zdeterminowane kobiety.

O, tak! Kobiety Raysów były silne. Nie wielbiły mężczyzn, nie nosiły ich na rękach i nie pragnęły hołdów; potrzebowały partnerów, towarzyszy, równie mocnych jak one same i tylko takich szanowały i ceniły.

Martin bezwiednie zatrzymał się na chwilę i odetchnął głęboko. Zawirowało mu przed oczami. Odżyły wspomnienia…

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 5

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (3)

  • Pasja 29.12.2020
    Znienawidzony Martin Shlazing i wspomnienia. Odżyły przed wyjazdem. Ciekawa charakterystyka rozbawionych mężczyzn i ich rodowody. Bogaci i zarazem rozrzutni i każdy z nich inny. Spadkobiercy i wykluczeni z rodu. Egoiści i cwaniacy. Z klasą i bez klasy, filantropi i złoczyńcy. Handlarze bronią i niewolnikami.
    Martin znal doskonale od podszewki tajemnice i mroki rodzin i tajemnice rodziny Raysów.
    … Był zmęczony, bardzo zmęczony. Wszystko, co się działo wokół, przerastało jego nadwątlone siły. Bagaż wielu lat spędzonych w Radrays Valley bezwzględnie dawał o sobie znać, a każdy dzień odciskał kolejne piętno i podważał słuszność podjętej bardzo dawno temu decyzji… dokonywał jakby rachunku sumienia ze swojej posługi. Ale jeszcze chciał wszystko mieć pod kontrolą, zadbać o każdy szczegół, zadbać o kobietę… Martę.
    … Kochał córkę swej rudowłosej bogini jak własną i przyrzekł chronić do końca swych dni… pragnął dla Marty bezpieczeństwa i rozwagi… pragnął wierzyć, że Marta przejęła mądrość i rozwagę po swojej matce; że zawsze będzie wiedziała, gdzie znajdują się granice, których nie można przekraczać…
    Ciekawie nakreślił obraz Roberta Raysa… junior mozolnie przywracał wysoką pozycję Holdingu Radrays Valley na arenie działań możnych rodów…
    Pięknie wspomina matkę Marty, Alice i jej mezalians z Edwardem. Wydaje się, że samotnik oprócz opiekowania się rodziną Raysów, podkochiwał się w ich kobietach.
    Ciekawa część i znowu przerwana w najważniejszym momencie.
    Pozdrawiam
  • Violet 01.01.2021
    Pasja, jak w każdej rodzinie dużo tajemnic, niedopowiedzeń, a w takiej szczególnie. Wiele ich jeszcze wyjrzy na światło dzienne i dużo zmieni, wpłynie na losy członków rodów. Dziękuję za komentarz i czytanie.
    Pozdrawiam.
  • Tak się przyjęło, że głowami rodów i mentorami budującymi wspaniałość rodu, przeważnie są mężczyźni, chociaż jak pokazują przykłady wielkich monarchiń, kobiety nie muszą ustępować facetom.
    Zaryzykuję twierdzenie, że kobiety to nie doceniana siła.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania