Poprzednie częściArystokrata 1

Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

Arystokrata 35

Pić. Pić…

Organizm coraz silniej domagał się wody. Wysiłek, aby w ciemności odnaleźć metalową miskę z odrobiną płynu, z góry skazany był na porażkę. Ale szukał, macał dłonią po betonowej posadzce…

Sen? Czy to kolejny sen? Koszmar pragnienia, nie da się o nim zapomnieć, tak jak o strachu przed zapomnieniem.

A jeżeli w tym momencie pragnął, aby nikt go nie odkrył? Jeżeli był to azyl? Tylko odpocznie, przeczeka. A jeżeli pozostanie tu na zawsze? Nawet nie wiedział, jak długo przebywał w pomieszczeniu o owalnym kształcie, do którego nie docierały żadne dźwięki, a włączane, bardzo rzadko na początku, światło nie rozjaśniało niczego oprócz szarej ściany, metalowej miski na wodę i dziury w podłodze służącej jako ubikacja. Z czasem odebrano i tę odrobinę jasności, a niedługo potem usłyszał własne myśli.

Pić. Pić. Pić. Pić. Pić.

Tak bardzo chciał się napić, zwilżyć spierzchnięte usta i wyschnięty, drętwy język. Najgorszy jednak bywał duszący, suchy kaszel. Niemalże wyrywał trzewia, pozbawiał tchu i wyczerpywał z reszty i tak wątłych sił. Długo dochodził do siebie po każdym ataku, podczas którego myślał, że to właśnie teraz nastąpi jego marny koniec w tej śmierdzącej, ciemnej norze.

Słyszał ją, jego i słyszał ich. Głosy, wyraźne, skrzekliwe, szydercze, ciepłe, współczujące… tak pięknie melodyjne. Odpowiadał na pytania, tłumaczył im, prosił, błagał, przeklinał. Nie dopuszczał myśli, że są wytworem jego wyobraźni i że nawet echo ulękło się ciemnej i zimnej nory.

Wody. Wody…

Wreszcie na ścianie pojawiły się obrazy i wtedy stał się szczęśliwym człowiekiem. Patrzył i patrzył, i obserwował; sycił oczy widokami i bał się, by mu ich nie zabrano. Brzozy wokół rozciągały się na niekończących przestrzeniach równo ściętej trawy, wszystkie smukłe, giętkie drzewa o białej korze. Dotykał ich. Zachwycały delikatną powłoką, jakby pokryte skórą. Cieszył się niebem, trochę innym, trochę bardziej szarym niż niebieskim, ale z chmurami i wiatrem omiatającym jego rozpaloną twarz podczas galopad… Słyszał rżenie koni, czuł ich zapach, miał pewność, że na nich siedzi, że mknie na aksamitnych grzbietach rozbrykanych zwierząt daleko przed siebie. Nie widział żadnego, ale poczucie ich obecności wystarczało, nie był sam, już nie.

To nieznośne pragnienie!

A gdyby udało się zniknąć w tamten czas? Otrzymać drugą szansę? Niemożliwe. Twarze bliskie, a jednak dalekie i obce. Tamta komnata, i to nie do wytrzymania wyczekiwanie. Nie zrobi tego ponownie, nikogo nie ocali, nie ma już ratunku dla nikogo.

Czemu nikt nie go nie słucha, nie zauważa?

Nie! Wcale nie chce tego powiedzieć!

To się dzieje! Już wie, co się wydarzy. Błagał. Poznał prawdę, nic nie zmieni jutra. Jedna decyzja, jeden głos. Kara.

To tylko sen. Zły sen, z którego całymi siłami starał się wyrwać.

Ktoś nadchodził, a on wciąż nie mógł się ocknąć. Pragnął uciec. Nie było odwrotu.

Paraliżujący strach odebrał siły.

Przecież jest tylko małym chłopcem. Nie można karać dziecka!

Coś się zmieniło, znikły białe drzewa, niebo eksplodowało jasnością, która dusiła w gardle krzyk i powiew większego chłodu. Nie chciał wyjść, bronił się przed mrokiem po tamtej stronie życia. Nie miał szans. Za późno. Zbliżał się.

Kto?!

Przezwyciężyć niemoc! Przez zaschnięte gardło nie mógł złapać powietrza, nie był też w stanie biec. Spętany strachem poruszał się bardzo powoli, wręcz wcale. Uciekał do lasu, w białe drzewa, ale pod stopami nie rosła trawa, zalegał ostry, kaleczący stopy żwir, tłuczeń, coś… A dookoła były tylko drzwi. Wszystkie zamknięte. Dobiegł do końca korytarza. Dopadnie go. Znowu. Tym razem będzie się bronił, ale wtedy co z nią? Z nimi? Nic nie może zrobić, bo jeszcze do niczego nie doszło. Strasznie się zmęczył, pragnienie obezwładniło go całkowicie.

Przed maleńkimi drzwiczkami ujrzał maleńki kubeczek, taki z obrazkiem autka. Wciąż jest dzieckiem! Jest ocalony! Zaspokoi pragnienie, będzie bezpieczny, to porcelanowe naczynie go uratowało. Jak bardzo chciało mu się pić!

Przyszli wszyscy. Każdy go głaskał i uśmiechał się. Byli tacy radośni. Miał im coś do powiedzenia, ale nie mógł, bo pił. Bardzo łapczywie chłeptał, jak pies Śmiał się i on, chociaż wcale nie chciał. Udawał, że jest dobrze, a oni się cieszyli. Poprosił o wodę, i znów, i jeszcze. Nie widział ich twarzy, ale wiedział, że to ojciec, brat i ona… Gdzie matka?

Pił i pił z kubeczka z niebieskim autkiem. Rozbawieni i zadowoleni odchodzili, nie czekając na niego. Dogoni ich, gdy już się napije.

To nie korytarz rodzinnego domu, to piwnica, znajdował się w karcerze! Za co?! Przecież jeszcze nic nie zrobił. Jest małym chłopcem. Kiedy dorósł? Spojrzał z nadzieją na kubeczek. Nie było autka, zamiast maleńkiego kubeczka trzymał pustą metalową miskę.

Wody, wody, wody… Tak bardzo był spragniony.

Chciał dobrze dla wszystkich, dla niej… Musi się napić, bo oszaleje.

Te złowieszcze kroki. Wie też, co zaraz nastąpi.

Ostre światło porazi przywykłe do ciemności źrenice, zgrzyt otwieranego zamka w drzwiach przeszyje mózg, a ciepłe powietrze, które dostanie się po ich otwarciu, wywoła dreszcze. Cela zapomnienia… Nie ma dnia, nie ma nocy, godzin, nie ma żadnej pory na nic. Jest tylko głód, cisza, zimno i samotność.

Zwariował!

To dom, jego dom! Jak będzie bardzo pragnął, to znajdzie się w domu, bezpieczny, bo to jeszcze nie ten czas. Wszystko da się naprawić. Ulga niesamowita. Siedział z nimi przy olbrzymim stole, pił z pełnego kielicha, ale pragnienie nie ustawało. Rozglądał się za innym napojem. Brat uśmiechał się do niego. Tylko on. Taki serdeczny i swobodny. Gratulował mu i mówił o odkupieniu. Zaraz ugasi pragnienie, tylko zejdzie… Nigdzie nie może znaleźć klamki. W tych drzwiach nie ma klamki, nie ma nic.

Wreszcie ciepło. Piękny słoneczny dzień. W oddali słyszał nawoływania dzieciaków. Leżał w wysokiej trawie na skraju brzozowego zagajnika… wciąż białe drzewa, tylko one i patrzył na szybującego nad nim wielkiego ptaka. Potężne skrzydła leniwie poruszały się i nosiły go w poszukiwaniu prądów powietrznych. Pragnął być tak swobodnym, beztroskim i pięknym. Gdyby tylko mógł skryć brud i szpetotę, wyzwolić się z matni sznureczków, które poruszały jego członkami. Nie wsiadłby wtedy do tej windy… Skąd winda? Mijał kolejne piętra, nie potrafił zatrzymać dźwigu! Wszystko mijali z zawrotną prędkością. Wsiadł do niej z innymi, ale mknął w górę w maleńkim pomieszczeniu sam. Nie! Nie w górę, opadał w dół. Minął już komplet postaci i odwracające wzrok twarze – uśmiechnięte, zatroskane, gniewne, szydercze. Wyciągał dłonie i poruszał ustami w niemej prośbie, bo krzyk wiązł w gardle. Mknął na dno. Wiedział gdzie, tam skąd nigdy się nie wydostanie.

Przeskok, eksplozja. Runął wraz z nimi cały świat. Nikt nie przetrwał, widział to wszystko i ona też widziała. Tak strasznie szlochała, on nie płakał. Brat krzyczał, że to przez niego. Nic nie zrobił przecież… Jak ona strasznie rozpaczała!

Chciał być bity. Żeby go wyciągnęli z celi zapomnienia, aby musiał zmrużyć oczy i zatkać dłońmi uszy, aby tylko zobaczyć i poczuć coś innego niż pustkę i samotność! Idą po niego, wyraźnie słyszy kroki… Nie słyszy… Tu nic nie usłyszy, to mózg pozbawiony bodźców płata figle, mami obrazami…

Puste butelki, szmaty i gruzy. Pobiegł korytarzem do światła w ostatnim pokoju. Nie zdążył. Wszędzie leżały rozwleczone strzępki ubrań; nie widział, ale domyślał się fragmentów ciał… Ten straszny żar!

- Pić…błagam… Pić!

Odkrył, że w głębi siebie znajduje się najbezpieczniejsza kryjówka. Czemu tak późno?

 

Poderwał się gwałtownie i z sykiem opadł na poduszkę. Dotkliwy ból w boku powściągnął chęć powtórzenia zmiany pozycji. Zamrugał kilkukrotnie powiekami, aby nabrać ostrości widzenia. Powoli obrócił głowę i wciąż oszołomiony powoli rozejrzał się dookoła na tyle, na ile pozwalała sztywność karku. Niewiele ujrzał, zegar wysoko na ścianie i uchylone drewniane drzwi prawej stronie.

Podniósł rękę do góry na wysokość wzroku; przytwierdzony do grzbietu dłoni wenflon, na przegubie drugiej ręki znajdował się podobny… szpital? Przymknął na chwilę powieki, aby powrócić do ostatnich wydarzeń. Zegar wskazywał ósmą, tylko nie wiedział czy to ranek czy wieczór; okna w pomieszczeniu szczelnie zasłaniały rolety.

Pamiętał, jak gdzieś go prowadzono. Na pewno znalazł się poza rezydencją. Miał pewność, że szedł służyć na czyjeś wezwanie… Suzann, albo Wiktorii, albo obu razem i to one go tak urządziły?

Wrócił myślami do momentu, gdy kazano mu klęknąć i podczas skuwania dłoni wył z bólu; był ledwie świadomy tego, co z nim robią. Odnosił wrażenie, ze wciąż gdzieś spada, jego umysł wyłączał się i z wielkim trudem próbował się skupić na tym, że ktoś uniósł jego podbródek, że padały jakieś słowa… A może tylko mu się wydawało? Z trudem rozchylił powieki. Widok pochylonej na nad nim kobiety na chwilę go otrzeźwił. Ostatkiem sił skoncentrował na niej uwagę, by w niewielkim stopniu pojąć znaczenie słów, które do niego kierowała. Chyba chciała, aby jej służył… Ale chyba to było później, wczoraj, albo przedwczoraj. To nie była Suzann, to wezwała go panna Rays… Marta.

To w jej domu się znalazł. Robert też tam się pojawił, ale chyba później, bo przy Marcie stracił świadomość, kiedy nie miał już siły walczyć z ogarniającą go sennością, a oczy same się zamykały i wszystko wokół wirowało.

Położył dłoń na czole, wszystko mu się mieszało. Właściwie, to nie miał pojęcia, jak długo tu leży i gdzie jest. Na pewno nie był u siebie w celi i pomimo stojących obok stolika ambulatoryjnego oraz stojaka do kroplówki, też nie w surowym otoczeniu szpitala.

Znajdował się w Małej Rezydencji. Pamięć powoli wracała. Rano wezwano go do rodzeństwa Raysów… W któreś rano, teraz był zbyt rozbity, aby tego dochodzić, szczególnie że nie miało to większego znaczenia w porównaniu do decyzji, które wtedy zapadły. Wycieńczony początkowo nie przysłuchiwał się, o czym mówili, bo za wszelką cenę starał się utrzymać równowagę w pozycji uległego, a z uwagi na ból przeszywający klatkę piersiową i wzmagający się przy pochyleniu szum w głowie, był to nie lada wyczyn. Docierały do niego nieliczne słowa, ale o tym, że Robert zgodził się pozostawić swojego osobistego do służenia swej siostrze, zapamiętał dokładnie. W głowie rozszalały się myśli, czy to dla niego dobrze czy źle? Nie miał wątpliwości, czego od niego będzie oczekiwała panna Rays i jak bardzo się nim zawiedzie. I nie tylko ona. Drugi, jak bardzo by się nie starał, bez efronu nie ruszy, nie po tym wszystkim, co mu zrobiono.

- Drugi! - Znajomy, wesoły głos wyrwał go z rozgorączkowanych myśli. – Witaj wśród żywych.

- Alan… ? Co się stało?... Gdzie jestem? - Mówienie przez wyschnięte gardło i piekące usta, sprawiało dużą trudność. – Dlaczego…

- Spokojnie. – Alan widząc, że osobisty Raysa próbuje się podnieść, podszedł szybko, aby mu pomóc. – Powoli, jesteś bardzo słaby… Dam ci się napić… Nie tak łapczywie… - Drugi oparty wygodnie o poduszkę, mógł wreszcie zaspokoić pragnienie. – Dostawałeś kroplówki, cały czas byłem przy tobie. – Rozentuzjazmowany młody niewolny nie przestawał mówić. – I nawet panna Rays do ciebie zaglądała… Wszyscy się martwiliśmy. Dobrze, że się wylizałeś.

- Wylizałem, choć do końca nie jestem pewien… - Nagły atak bólu w klatce piersiowej przy próbie odstawienia kubka, zaparł Drugiemu dech. - A niech to!

- Masz złamane dwa żebra – poinformował go Alan. – Nie rób żadnych gwałtownych ruchów.

- Aż tak źle ze mną?

- Najlepiej nie było, jeżeli nie licząc majaczenia, to zero kontaktu. Przespałeś cztery dni.

Ponowił próbę uniesienia się. Ostrożnie i przy asekuracji Alana udało mu się usiąść na łóżku.

- Muszę pójść do łazienki. – Niewolnik powoli rozejrzał się po pomieszczeniu.

- Nie przesadzaj, jesteś na silnych przeciwbólach, więc niech ci się nie załącza nieśmiertelność. – Zaniepokojony tym, co chce zrobić Drugi, próbował go powstrzymać.

- W porządku, nie pobiegnę, daj mi trochę dojść do siebie… - Mężczyzna postawił stopy na chłodnej podłodze i oparł się dłońmi o kant łóżka. Bolały go nie tylko żebra, ale także głowa; językiem przejechał po wargach, w ustach poczuł metaliczny smak krwi. Spękane krwawiły podczas mówienia.

- Jest dzień czy noc? – zapytał.

- Dzień. – Alan nie spuszczając z Drugiego wzroku, podszedł do okna, aby podnieść rolety. Szybko jednak zrezygnował z tego, gdy dzienne światło oślepiło niewolnego. Zostawił tylko małą szparę. – Możesz mieć światłowstręt, miałeś wstrząs mózgu.

- Aha… - Drugi teraz rozumiał skąd ten ból i zawroty głowy, a także nadwrażliwość na światło. Nie pamiętał już, jak to jest, gdy nic nie boli. – Niedobrze mi… Muszę…

- Poczekaj, pomogę ci!

 

Chłodna woda przyniosła trochę ulgi. Przyglądał się swojej mokrej twarzy i nie poznawał siebie. Teraz zrozumiał przerażoną i pełną obrzydzenia minę Marty. Powracały wspomnienia minionych godzin i dni. Jeszcze nigdy tak bardzo nie dostał od Roberta. Jeszcze nigdy nie widział go tak bardzo wyprowadzonego z równowagi. I nie miał pojęcia, czym doprowadził Raysa do takiej furii. Mógł być to fakt, że starał się obronić przed gwałtem i podniósł rękę na arystokratę. Zdyscyplinowana służba Domu Rays była wizytówką i marką, Robert zawsze kładł nacisk na uległość i pokorę niewolników. Z tego co pamiętał, dwóch przyjaciół jego pana, oberwało dotkliwie od Drugiego . Dziwne, że jeszcze żył, po takiej akcji każdy z kumpli Raysa mógł go zabić, zresztą Robertowi niemal się to udało. Przez ciało niewolnego przeszedł nieprzyjemny dreszcz, niespowodowany tylko chłodem i tym, że był nagi… Niekoniecznie został odpowiednio ukarany…

 

- Jak się tu znalazłem? – Dojście do łóżka wyczerpało wszystkie jego siły. Drugi z ulgą ponownie znalazł się w ciepłej pościeli.

- Dobre pytanie! - Alan usiał obok łóżka chorego. – Nieźle się nagimnastykowaliśmy, żeby cię tu sprowadzić.

- Nas? To znaczy? Chyba Marta mnie tu wezwała…

- W pewnym sensie, można to tak ująć – odparł Alan bez zastanowienia. – Tylko trzeba było jej to uświadomić.

- To limo, to jej robota?

Jasnowłosy bezwiednie dotknął mieniącego się fioletem i żółcią miejsca pod prawym okiem: - Nie, to nie ona. Spotkanie z Panem wszystkich Panów miałem.

- Rozumiem. – Drugi się uśmiechnął. – A czym podpadłeś?

- Nie mogliśmy do siebie dotrzeć – wyjaśnił wesoło chłopak. – Ale w końcu wszystko się wyjaśniło. Wiedza czasami bywa bolesna, ale warto było.

- A mnie odkryjesz kulisy mojego pobytu w Małej Rezydencji? Czy to jakaś tajemnica? – Przymknął powieki, zaczęła go ogarniać osłabienie.

- Wyluzuj, Drugi – Alan wyczuł niezrozumiałą w głosie mężczyzny irytację i spoważniał. – Już nic ci nie grozi.

- A groziło? – Jakieś rozdrażnienie i niecierpliwość niezrozumiale narastały w osobistym równomiernie z postępującą sennością.

- Biorąc pod uwagę, zaangażowanie Martina, sądzę, że tak. Zarządca kilka godzin starał się skontaktować z panną Rays po to, aby namówić ją, aby wezwała cię do służenia. – Alan czujnie obserwował leżącego. – Wiele wskazywało na to, że szef chce cię wykończyć.

Drugi musiał przyznać rację, chyba chciał. Tamtego dnia, w korytarzu, Robert wpadł w furię, bił go tak, jak jeszcze nigdy przedtem. Bił, żeby zabić. Kiedy jednak w ostatniej chwili szaleństwa, które nim owładnęło, opamiętał się, dostrzegł w oczach Raysa cierpienie i strach. Trwało to tylko moment, ale takie emocje poraziły niewolnego. Nie przypuszczał, że jego pan jest zdolny do takich uczuć. Istniała też możliwość, że źle odczytał reakcję Roberta, był już oszołomiony od ciągłego bicia; wtedy uczepił się jednej myśli, aby to wszystko w końcu się skończyło, by Rays z nim skończył. Gdyby tak się stało, warunki kontraktu byłyby zachowane. Może właśnie tego przestraszył się Rays? Że przegra zakład, przed tak bliskim już końcem? Dla niewolnika nie miało to znaczenia, ale dla Roberta owszem. Zawsze szczycił się tym, że dotrzymuje słowa. Cholera go wie, jest takim perfekcjonistą. Mógł być to jeszcze odruch litości… Wątpliwe. Takie uczucia jak akt łaski i przebaczenie umarły w dzień, kiedy ktoś się zawahał. Kiedy nieświadome milczenie stało się wyrokiem...

- Drugi, wszystko w porządku? - Słowa Alana przywołały go do rzeczywistości.

- Tak… – Odepchnął myśli, które niebezpiecznie zaczynały krążyć koło czegoś, co chciał wymazać z pamięci na zawsze. Nic już nie należało do niego, powrót do tamtych dni, sprawiał ból, dużo większy niż ten, który zadawano mu w tym życiu.

Znowu niepotrzebny żal...

- Powiedz mi – osobisty Marty czujnie spojrzał mu w oczy – dlaczego zarządca tak wiele ryzykuje, żeby uratować ci tyłek?

To było dobre pytanie. Niejednokrotnie sobie je zadawał. Był niewolnikiem bez przyszłości, szybko przestał się oszukiwać, że kiedyś to się zmieni. Shultz nic nie był Drugiemu winien, nie musiał dla takiego brańca się narażać…

- Nie wiem – odpowiedział szczerze. - Niczego już nie wiem. – Ból głowy się nasilał, próbował go ignorować, ale nie dawał rady. – Nie wiem, czego ode mnie oczekują, czemu tak dużo płacę za coś, czego nie zrobiłem… - poderwał się z pościeli - … nie wiem czego ode mnie chcą. Nie odpowiem, bo już nic nie rozumiem. Poza tym, wybacz, ale zaraz się chyba… kurwa… chyba się porzygam.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 7

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (6)

  • Angela 9 miesięcy temu
    Znajome twarze, przedmioty, niezrozumiałe obrazy i męki pragnienia...
    Na całe szczęście Drugi jest już bezpieczny ( przez pewien czas) i może dojść do siebie.
    Dziękuję za dobrą lekturę 😀
  • Violet 9 miesięcy temu
    Miło Cię widzieć. Tak, Drugi na razie jest bezpieczny, tylko na jak długo i co przyniesie ten czas spędzony z dala od Roberta i jaka okaże się Marta? Mam nadzieję, że zajrzysz do kolejnych części. To ja dziękuję za czytanie.
    Pozdrawiam.
  • Pasja 9 miesięcy temu
    Jak miło, że się odkurzyłaś. Jutro poswięcę sie i skomentuję. Pozdr
  • Pasja 9 miesięcy temu
    Czyżbyś się zbliżała do odsłąniecia prawdy o niewolniku? I czyżby to był już koniec? Chaos i migawki z dzieciństwa Drugiego przywracają niewyjaśnione obrazy, kto? kim? dlaczego? Martin i Marta? Mała Rezydencja? Powrót do przeszłości nasuwa wiele niedomówień.

    Pozdrawiam
  • Violet 9 miesięcy temu
    Pasyjko, cały czas powolutku odkrywam kawałki tajemnicy i będzie ich coraz więcej.
    Pozdrawiam cieplutko.
  • MjrPl 9 miesięcy temu
    Śledzę to opowiadanie już od kilku lat, na różnych stronach. Jestem naprawdę pod wrażeniem stylu, umiejętności poprowadzenia akcji, konsekwencji zdarzeń i postaci, logiki… długo mógłbym wymieniać :-) Także posługiwanie się ortografią i interpunkcją zasługuje na szacunek, nie jest to częste u Autorów. Cóż, mam taki odchył, że błędy utrudniają mi odbiór treści, a czasem wręcz zniechęcają do czytania. U Ciebie tego nie ma, zaś drobne wpadki świadczą tylko o Twojej ludzkiej naturze! Ciesze się, że znalazłem ten rozdział, bo na innych stronach mi się to nie udało, a rok minął od poprzedniego. Zatem nie przejmuj się docinkami, doceniaj sensowne uwagi (jesteś także mistrzynią ciętej riposty), olewaj komentarze „zgorszonych” (przecież nie musza tego czytać) i… PISZ!! Pozdrawiam i czekam :)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania