Aiden Księga pierwsza: Rebelia – rozdział 4 (część II)

Stało się to w noc przed moimi urodzinami. Mówię o ataku. Nie spałem, może dlatego, że byłem podniecony nadchodzącym dniem, poza tym nabrałem zwyczaju wstawania po wyjściu matki, siadania na parapecie i wyglądaniu przez okno. Z mojego punktu obserwacyjnego widywałem koty, psy, a nawet lisy przebiegające po skąpanej w blasku księżyca trawie. Jeśli nie oglądałem przyrody, wpatrywałem się po prostu w noc, patrzyłem na księżyc, na wodniście szarą poświatę, jaką zalewał trawę i drzewa. Sprawiało mi to przyjemność i jednocześnie wyjątkowy spokój. Z początku myślałem, że to, co widzę w oddali, to świetliki. Dużo o nich słyszałem, ale nigdy ich nie widziałem. Wiedziałem tylko, że zbierały się w roje i emanowały słabym blaskiem. Po chwili jednak zrozumiałem, że to nie żaden blask – światełko na przemian gasło i zapalało się. Ktoś dawał sygnały.

Oddech uwiązł mi w gardle. Światło błyskało niedaleko starej, drewnianej furty w murze, tam, gdzie widziałem wtedy Gabi. Pierwszą moją myślą było, że to właśnie ona próbuje się ze mną skontaktować. Teraz wydaje mi się to dziwne, ale nawet nie przeszło mi przez głowę, że sygnał mógł być przeznaczony dla kogoś innego. Byłem za bardzo zajęty wciąganiem spodni, upychaniem koszuli nocnej za pasek i zakładaniem szelek. Narzuciłem na ramiona frak. Mogłem myśleć tylko o tym, że czeka mnie wspaniała przygoda.

Teraz, kiedy to wspominam, oczywiście mam świadomość, że mieszkając obok Gabi też musiała lubić przesiadywać wieczorami w oknie i obserwować nocne życie w swoim ogrodzie. I tak samo jak ja musiała zobaczyć sygnał. Może nawet naszła ją myśl taka sama jak mnie: że to ja daję jej sygnały. I zrobiła to samo, co ja: zeskoczyła z parapetu, narzuciła pospiesznie ubranie i poszła sprawdzić...

W domu na Beeston Grove pojawiły się trzy nowe twarze – trzej byli żołnierze o zaciętych minach, zatrudnieni przez matkę. Wytłumaczyła, że są nam potrzebni, ponieważ otrzymała ,,pewne informacje''.

Tylko tyle: ,,informacje'', i koniec. A ja zastanawiałem się wtedy, tak samo jak teraz, co miała na myśli, i czy miało to jakiś związek z podsłuchaną kłótnią między nim a panem Sundemo. Niezależnie od tego skąd się wzięli, nie widywałem ich zbyt często. Widziałem tylko, że jeden miał posterunek na korytarzu przy skarbczyku, drugi w salonie od frontu rezydencji, trzeci zaś przed głównymi drzwiami. Całą trójkę z łatwością wyminąłem, skradając się w dół, pod schody, i wśliznąłem się do cichej, zalanej światłem księżyca kuchni. Nigdy nie widziałem jej tak ciemnej, pustej, cichej.

I zimnej. Oddech zamieniał się w obłoczki pary i natychmiast zadrżałem, nieprzyjemnie świadom tego, jak chłodno tu jest w porównaniu z moim pokojem, który dotąd uważałem za nieprzesadnie ogrzany.

Przy drzwiach stała świeca, którą zapaliłem, i osłaniając dłonią płomyk, oświetliłem sobie drogę na podwórze przed stajnią. A jeśli zdawało mi się, że to w kuchni było zimno, cóż... na dworze panował ziąb zapierający dech w piersiach, każący się zastanowić, czy warto iść dalej.

Któryś z koni zarżał i wierzgnął. Nie wiedzieć czemu hałas ten sprawił, że podjąłem decyzję. Na palcach ruszyłem wzdłuż zagród do bocznego muru, a potem pod łukiem furty do sadu. Szedłem między nagimi, rozcapierzonymi jabłoniami, aż znalazłem się na otwartej przestrzeni, dotkliwie świadom bryły domu po prawej, z wyimaginowanymi twarzami w każdym oknie: matka i Erina na pewno mi się przyglądały, jak biegam po ogrodach. Oczywiście wcale nie biegałem, ale tak by powiedziały; tego słowa użyłaby Erina, wołając mnie, i matka, karząc mnie razami laski.

Jeśli jednak spodziewałam się przywołania z domu, nic takiego się nie stało. Dotarłem do muru i ruszyłem spiesznie wzdłuż niego do furty. Wciąż dygotałem, ale z rosnącym podnieceniem zacząłem się zastanawiać, czy Gabi przyniesie jedzenie na ucztę o północy: szynkę, ciasto i suchary. Och, z przyjemnością napiłbym się też gorącego grogu...

Zaszczekał pies. Scooby, rottweiler Wiśniewskich, ze swojego kojca w ich ogrodzie. Ujadanie sprawiło, że stanąłem jak wryty i przycupnąłem pod nogami, zwisającymi nisko gałęziami wierzby, aż umilkło równie nagle, jak się zaczęło. Później oczywiście dowiedziałem się, czemu Scooby ucichł tak raptownie. Wtedy jednak nie zastanawiałem się nad tym, bo nie miałem powodu podejrzewać, że to napastnik poderżnął psu gardło. Teraz sądzimy, że było ich w sumie pięciu, zakradli się do nas z nożami i pałaszami. Pięciu mężczyzn otaczało dom, a ja biegałem po ogrodzie, nic o tym nie wiedząc.

Ale skąd miałem wiedzieć? Byłem lekkomyślnym chłopcem, który myślał tylko o swojej przygodzie, nie wspominając o szynce i cieście. Szedłem dalej wzdłuż muru, aż dotarłem do furty.

Była otwarta.

Czego się spodziewałem? Chyba tego, że furta będzie zamknięta, a Gabi będzie czekała po drugiej stronie. Może jedno z nas musiałoby przeleźć przez mur. Może zamierzaliśmy rozmawiać przez furtę. Wiedziałem na pewno tylko tyle, że była otwarta, i zaczęło mnie ogarniać przeczucie, że coś jest nie w porządku. W końcu też zaświtało mi w głowie, że sygnały, które widziałem z okna sypialni, mogły nie być przeznaczone dla mnie.

– Gabi? – szepnąłem.

Nie odpowiedział mi żaden dźwięk. Noc pogrążona była w zupełnej ciszy: milczały ptaki, zwierzęta, wszystko. Zdenerwowany, już miałem zawrócić do domu, do bezpiecznego, ciepłego łóżka, kiedy coś zobaczyłem. Stopę.

Wysunąłem się kawałeczek dalej z furty, tam, gdzie przejście było skąpane w brudnobiałym świetle księżyca, a wszystko zdawało się jarzyć słabym poblaskiem – w tym rozciągnięte na ziemi ciało dziewczynki.

Na pół leżała, na pół siedziała pod przeciwległym murem, ubrana niemal tak samo jak ja, w spodnie i koszulę nocną, tyle że swojej nie wetknęła za pasek i owinęła jej się wokół nóg, wygiętych pod dziwnym, nienaturalnymi kątami na zmarzniętym, nierównym błocie ścieżki.

Była to, jak mogłem się spodziewać, Gabi. Gabi, której martwe, niewidzące oczy patrzyły na mnie spod przekrzywionej czapki; Gabi , no której piersi światło księżyca odbijała się w plamie krwi rozlanej z rany ziejącej na szyi.

Zęby zaczęły mi szczękać. Usłyszałem ciche pojękiwanie i uświadomiłem sobie, że to ja. W głowie kłębiły mi się setki histerycznych myśli.

A potem wszystko zaczęło się dziać zbyt szybko, żebym zapamiętał choćby kolejność zdarzeń, chociaż pierwszy był chyba odgłos tłuczonego szkła i krzyk dobiegający z domu.

,,Uciekaj!''

Ze wstydem przyznaję, że wszystkie kłębiące się w mojej głowie myśli wykrzyknęły chórem to jedno słowo.

,,Uciekaj!''

I zrobiłem to. Pobiegłem. Tyle że nie w kierunku, w jakim mnie gnały. Czy postąpiłem tak, jak uczyła mnie matka, i posłuchałem instynktu, a może przeciwnie, zignorowałem go? Nie wiem. Wiem tylko, że choć całym sercem pragnąłem uciec od straszliwego niebezpieczeństwa, rzuciłem się prosto w jego stronę.

Przebiegłem prędko przez podwórko i wpadłem do kuchni, ledwie tylko zwalniając na widok wyłamanych drzwi zwisających na zawiasach. Usłyszałem dochodzące z korytarza krzyki, zobaczyłem krew na kuchennej podłodze. Za drzwiami prowadzącymi na schody natknąłem się na następne ciało. Był to jeden z żołnierzy. Leżał na podłodze korytarza, ściskając brzuch. Szaleńczo trzepotał powiekami, z ust strużką ciekła mu krew.

Przeskoczyłem go i pobiegłem w kierunku schodów. W głowie miałem tylko jedno – dostać się do matki. Sień była ciemna, pełna krzyków i trupów, jak też pierwszych smużek dymu. Z piętra dobiegł kolejny wrzask. Spojrzałem w górę i zobaczyłem tańczące na galerii cienie, a także, przelotnie, błysk stali w rękach jednego z napastników. Potykał się z nim jeden z naszych służących, ale migotliwe światło nie pozwoliło mi zobaczyć, jak biedak skończył. Usłyszałem tylko i wyczułem stopami mokre plaśnięcie, z jakim zwłoki spadły na podłogę niedaleko mnie. Zabójca zawył tryumfalnie i hałaśliwie ruszył w kierunku sypialni.

– Matko! – wrzasnąłem i rzuciłem się do schodów. Jednocześnie zobaczyłem, że drzwi sypialni matki otwierają się gwałtownie i wypada z nich na spotkanie napastnika moja matka. Miała na sobie nocny ubiór, niezwiązane włosy opadały jej luźno na ramiona. W jednej ręce trzymała latarnię, w drugiej – szpadę.

– Aiden! – krzyknęła, kiedy wbiegłem na górę.

Napastnik znajdował się pomiędzy nami. Przystanął, obejrzał się na mnie i w świetle latarni matki po raz pierwszy zobaczyłem go wyraźnie. Miał na sobie spodnie, czarny kirys z utwardzonej skóry i małą maskę, taką, jakie nosi się na balach. Do tego zmienił kierunek. Zamiast atakować matkę, z szerokim uśmiechem popędził z powrotem w moją stronę.

– Aiden! – krzyknęła znów matka. Zacisnęła zęby i pobiegła galerią za napastnikiem. Dystans między nimi się zmniejszył, ale niewystarczająco. Rzuciłem się do ucieczki, ujrzałem jednak u podnóża schodów następnego mężczyznę, zastawiającego mi drogę z bronią w ręku. Był ubrany tak samo jak pierwszy, choć dostrzegłem jedną różnicę: uszy. Były szpiczaste, co wraz z maską nadawało mu wygląd odrażającego, ... Zamarłem na moment, a potem zawróciłem na pięcie i zobaczyłem, że ścigający mnie człowiek starł się z matką. Matka rzuciła latarnię i walczyli w półmroku. Krótkie, zacięte starcie toczyło się przy akompaniamencie stęknieć i szczęku stali. Mimo zagrożenia żałowałem, że nie mam dość światła, by patrzeć, jak walczy matka. Jeszcze nigdy nie widziałem matki z takiej strony, co wtedy – zawsze uważałem ją za ten typ osoby, która brzydzi się dotykać szpady, a co dopiero nią walczyć.

Nagle wszystko się skończyło i wyszczerzony zabójca przestał się uśmiechać, upuścił oręż, przewalił się z wrzaskiem przez balustradę i runął na dół. Szpiczastouch intruz był w połowie schodów, ale rozmyślił się i zawrócił do sieni.

Na dole rozległ się krzyk. Przez balustradę zobaczyłem trzeciego mężczyznę, również w masce, który przywołał Szpiczastouchy machaniem ręki, a potem obaj zniknęli pod galerią. Podniosłem wzrok i w słabym świetle zobaczyłem minę matki.

– Gabinet – powiedziała.

W następnej chwili, zanim zdołałem ją powstrzymać, przesadziła balustradę. Wrzasnąłem: ,,Matko! Zaczekaj!", a rozpacz w moim głosie zabrzmiała echem po całym domu.

– Aiden! – zawołał kobiecy głos. Należał do Eriny.

Erina, w rozchełstanej koszuli nocnej, pobiegła galerią w moją stronę, ku schodom. Twarz miała wykrzywioną w grymasie przerażenia. Za nią pojawił się jeszcze jeden napastnik, wychynął ze schodów na drugim końcu galerii i dogonił Erinę w tym samym momencie, kiedy ona dobiegła do mnie. Jedną ręką chwycił ją z tyłu, a drugą, dzierżącą oręż, wysunął do przodu, zamierzając przeciągnąć klingą po odsłoniętym gardle Eriny.

Nie zastanawiałem się. To przyszło dopiero dużo, dużo później. Jednym ruchem przeskoczyłem do schodów, porwałem broń zabitego, uniosłem ją nad głowę i oburącz wbiłem napastnikowi w twarz, zanim zdążył poderżnąć Erinie gardło.

Dobrze wymierzyłem. Sztych trafił w otwór maski i w kryjące się pod nią oko. Wrzask mężczyzny rozerwał materię nocy; raniony odskoczył od Eriny z klingą tkwiącą w oczodole. Uderzył o balustradę, broń upadła na ziemię, a on zachwiał się, osunął na kolana i runął do przodu. Był martwy, nim czołem dotknął podłogi.

Erina padła mi w objęcia i wtuliła twarz w moje ramię, a ja, podjąwszy znów oręż, wziąłem ją za rękę, chcąc sprowadzić na dół. Tyle razy matka mi powtarzała, wychodząc rano do swoich dziennych zajęć: ,,Dziś ty tu rządzisz, Aiden, ty masz opiekować się Eriną w moim imieniu".

Teraz naprawdę tak było.

Zeszliśmy na dół. W domu zapanowała dziwna cisza. Sień była teraz pusta i ciągle ciemna, choć rozświetlało ją złowrogie, pomarańczowe migotanie. W powietrzu gęstniał dym, ale dojrzałem przez niego ciała: zabójcę, służącego żołnierza, leżącego w kałuży krwi.

Erina też to zobaczyła, jęknęła i próbowała pociągnąć mnie w kierunku drzwi wejściowych, ale drzwi gabinetu były na wpół otwarte, a zza nich dobiegał szczęk broni. Walczyło troje ludzi, a jednym z nich była matka.

– Ona mnie potrzebuje – powiedziałem, próbując wyswobodzić się z ramion Eriny, która zrozumiała, co chcę zrobić, i pociągnęła mnie mocniej, aż wyszarpnąłem dłoń z jej uścisku z taką siłą, że upadła.

Przez krótką chwilę byłem rozdarty, pragnąłem pomóc jej wstać i przeprosić; widok Eriny leżącej na podłodze – i to przeze mnie – był okropny. Zaraz potem usłyszałem jednak rozpaczliwy krzyk dobiegający z gabinetu i to wystarczyło, bym bez namysłu rzucił się do drzwi.

Pierwszą rzeczą, jaką zobaczyłem, była otwarta skrytka w regale z książkami. Wewnątrz leżała nieduża drewniana skrzynka. Z resztą całe pomieszczenie zostało przewrócone do góry nogami, wszędzie leżały porozrzucane książki i notatki mojej matki, wywrócili biurko, przed którym wczoraj matka uczyła mnie i napominała.

A gdzie teraz klęczała, umierając.

Nad nią stał mężczyzna z pałaszem wbitym w jej pierś aż po samą gardę. Ostrze wychodziło matce z pleców, krew kapała z niej na drewnianą podłogę. Nieopodal stał Szpiczstouchy z okropną raną na twarzy. Potrzeba ich było dwóch, by pokonać matkę, a i tak przyszło im za to zapłacić.

Rzuciłem się na mordercę, który, zaskoczony, nie zdążył wyrwać ostrza z piersi matki. Odskoczył tylko, uchodząc spod mojego ciosu; puścił broń, a matka osunęła się na podłogę.

Jak głupiec rzuciłem się na zabójcę, przepełniony gniewem i natychmiast kątem oka dostrzegłem nagły ruch – to Szpiczastouchy skoczył do przodu. Nie wiem, czy zrobił to specjalnie, czy po prostu chybił, ale zamiast uderzyć klingą, rąbnął mnie koszem pałasza, tak że pociemniało mi w oczach; moja głowa zetknęła się z czymś, co dopiero po chwili rozpoznałem jako nogę od stołu, i znalazłem się na podłodze, ogłuszony, rozciągnięty naprzeciw matki, która leżała na boku z rękojeścią wciąż wystającą z piersi. W jej oczach było jeszcze życie, ledwie iskierka – zamrugała oczami, jakby skupiała na mnie spojrzenie. Przez krótką chwilę leżeliśmy naprzeciw siebie, oboje pokonani. Poruszała ustami. Przez ciemną chmurę bólu i rozpaczy zobaczyłem, że wyciąga do mnie rękę.

– Matko... – powiedziałem. W następnej chwili zabójca podszedł do niej, pochylił się i wyrwał ostrze z jej piersi. Matka zadygotała, jej ciało wygięło się w ostatnim spazmie bólu, wyszczerzyła zakrwawione zęby i umarła.

Poczułem, że but obraca mnie na plecy, i spojrzałem w oczy zabójcy mojej matki – teraz także mojego zabójcy – który z uśmiechem pod nosem oburącz uniósł pałasz, żeby mnie nim przebić.

O ile czułem wstyd, przyznając, że ledwie kilka chwil temu wewnętrznie głosy kazały mi uciekać, to z dumą opowiadam, że teraz milczały; że stawiłem czoła śmierci godnie i ze świadomością, iż zrobiłem dla rodziny wszystko, co było w mojej mocy. Z wdzięcznością, że wkrótce dołącze do ojca.

Ale nic takiego przecież nie nastąpiło. Słów tych nie pisze przecież duch. Ujrzałem coś kątem oka – była to głowa pałasza, który pojawił się między nogami zabójcy i natychmiast uderzył w górę, rozrąbując jego tors od pachwiny począwszy. Potem zrozumiałem, że kierunek ciosu nie był podyktowany okrucieństwem, lecz potrzebą odciągnięcia mordercy ode mnie, aby nie padł w przód. Był przy tym jednak okrutny; mężczyzna wrzasnął, z rany bryznęła krew, na podłogę wylały się wnętrzności, a on sam runął w ślad za nimi.

Z tyłu stał pan Sundemo.

– Jesteś cały, Aiden? – spytał.

– Tak, proszę pana – wysapałem.

– To dobrze – powiedział, a potem, unosząc broń, odwrócił się do Szpiczastouchego, który rzucił się na niego, błyskając klingą.

Podźwignąłem się na kolana, chwyciłem upuszczony oręż i wstałem, gotów pomóc panu Sundemo, który zepchnął przeciwnika do drzwi gabinetu, kiedy tamten nagle coś zobaczył – coś niewidocznego za drzwiami – i uskoczył w bok. W następnej chwili pan Sundemo wycofał się i wyciągnął rękę, abym nie podchodził. W drzwiach tymczasem pojawił się na powrót Szpiczastouchy, tyle że tym razem miał zakładnika. Erinę.

– Cofnąć się – prychnął. Erina załkała. Miała wytrzeszczone oczy – do jej gardła zabójca przytknął ostrze.

Czy mogę przyznać... Czy mogę przyznać, że w tamtej chwili o wiele bardziej zależało mi na pomszczeniu śmierci matki niż na jej bezpieczeństwie?

– Nie ruszać się – powtórzył Szpiczastouchy, ciągnąc Erinę do tyłu. Rąbek nocnej koszuli oplątał jej kostki, szurała piętami, wlekąc je po podłodze. Nagle dołączył do nich kolejny zamaskowany mężczyzna, wymachując pochodnią. Sień była już pełna dymu. Widziałem płomienie bijące z innej części domu, liżące drzwi gabinetu. Człowiek z pochodnią doskoczył do zasłon, podpalił je i otaczający nas pożar jeszcze się wzmógł. Pan Sundemo i ja byliśmy bezsilni.

Ciągnięta w stronę wyjścia Erina, wpatrywała się we mnie i pana Sundemo – byliśmy jej ostatnią nadzieją. Napastnik z pochodnią dołączył do towarzystwa, rozwarł drzwi i wybiegł do powozu, który zobaczyłem na ulicy.

Przez chwilę wydawało mi się, że puszcza Erinę, ale nie. Krzyczącą powlekli do powozu i wepchnęli do środka. Wciąż wrzeszczała, gdy trzeci zamaskowany mężczyzna na koźle szarpnął lejce i powóz z hurkotem odjechał w noc. Nie mogliśmy ich w żaden sposób powstrzymać.

Ja nie potrafiłem...

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (4)

  • Clariosis 28.02.2022
    Przytoczyłam się z otchłani. ;)

    Twoja historia to jedna z takich, o których się po prostu nie da zapomnieć, więc jak znajdzie się chwilę w biegu życiowym to chce się usiąść i przeczytać. I co mogę rzec, zacny opis, fabuła nabrała prawdziwego tempa po łagodnym wstępie. Brawo, naprawdę dobrze to wyważyłeś! Mamy moment przełomowy w życiu bohatera, który na pewno go zmieni i zaprowadzi w dalszą drogę życiową. Będę potrzebować jednak kilku wyjaśnień.

    1. Powiedz mi Heldeusie, o co dokładnie chodzi z tymi wynajętymi przez matkę ochroniarzami? Oni ostatecznie okazali się napastnikami? Bo czytałam 2 razy i nadal do końca nie rozumiem kim byli i po co. Może wypadałoby to wyprostować w tekście, zapisać bardziej klarownie?

    2. "Gabi , no której piersi światło księżyca odbijała się w plamie krwi rozlanej z rany ziejącej na szyi." Tylko co oznacza to zdanie? Wypadałoby poprawić. ?

    3. Rozumiem, że po rozdziale 4 jest 11? Rozumiem, że mam w takiej kolejności to czytać? ?

    W tekście znalazło się trochę usterek, ale są to rzeczy do spokojnej poprawy. Opis wyszedł Ci naprawdę dynamicznie i trzymający w napięciu, a to najważniejsze.

    Pozdrawiam.
  • Heldeus 01.03.2022
    Witaj, Clariosis!

    Minęło trochę czasu od naszej ostatniej rozmowy, nieprawdaż? W pierwszej kolejności dziękuje, że po tym całym czasie o mnie nie zapomniałaś (a raczej o Aidenie) i przeczytałaś ten że opis. DZIĘKUJE!
    Jestem świadom popełnionych błędów i mogę już teraz powiedzieć, że jestem w trakcje ich poprawek (z stad nazwałem to: ,,Nową edycją"), którego efekty ujrzysz niebawem.
    Z pokorą oraz uwagą wysłucham każde twoje zdanie w następnych komentarzach, na które bardzo liczę.

    Do tego czasu życzę udanego dnia bądź wieczoru :-)
  • Clariosis 01.03.2022
    Heldeus Właśnie chyba sobie przeczytam to nowe wydanie i sobie porównam, jaki progress zrobiłeś. ;) Fajnie, że się nie poddajesz, a pchasz historię do przodu. Naprawdę to doceniam.

    I oczywiście w międzyczasie pokornie zapraszam do siebie pod tekst, tam też można podyskutować, a i może mi pomożesz. ?
  • Heldeus 02.03.2022
    Dziękuję za wsparcie, Clariosis, bardzo je doceniam. W ,,Nowym wydaniu" wprowadziłem subtelne zmiany, które moim zdaniem, jako autora, są lepsze i przedstawiają całą historię w ciekawszy sposób. Widać to już w dwóch najnowszych utworach, które opublikowałem, ale żeby poznać je wszystkie, zapraszam do kolejnych rozdziałów, publikowanych co dwa tygodnie!
    Chętnie przyjmę Wasze zaproszenie i na pewno będziecie mogli mnie zobaczyć w komentarzach pod Waszymi pracami.

    ;)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania