Aiden Księga pierwsza: Rebelia – rozdział 15

16 lipca 3150

Wyzwolone Wyspy Ulagi, miasto Warwas

 

Mamy własną izbę w pubie Złoty Tulipan – bazę wypadową, jeśli wolicie – i do niej właśnie wszedłem, by spotkać Hansa, Juliusza i Samuela. Hans pił, Juliusz wyglądał na zamyślonego, a Samuel studiował plany i mapy. Pozdrowiłem ich, w odpowiedzi usłyszałem jedynie beknięcie Hansa.

– Co za kultura – wycedził Juliusz.

Uśmiechnąłem się szeroko.

– Rozchmurz się, Juliuszu. Jeszcze sam będziesz się z tego śmiał – powiedziałem i usiadłem obok Hansa, który popatrzył na mnie z wdzięcznością.

– Jakieś wieści? – spytałem.

Pokręcił głową.

– Tylko pogłoski. Na razie nic konkretnego. Wiem, że szukasz pan wiadomości o niezwykłych sprawach... Świątyniach, duchach, dawnych czasach i innych takich. Ale... jak dotąd moi chłopcy za wiele się nie dowiedzieli.

– Żadne drobiazgi czy artefakty nie pojawiły się na waszym... czarnym rynku?

– Nic nowego. Trochę nielegalnie zdobytej broni, zrabowana biżuteria. Ale kazałeś pan nasłuchiwać gadania o błyskach, szumach i dziwnych widokach, zgadza się? O takich rzeczach nic mi nie wiadomo.

– Nie ustawaj – powiedziałem.

– Ha, bez obaw. Wyświadczyłeś mi pan wielką przysługę i zamierzam spłacić dług w trójnasób, jeśli wolno.

– Dziękuję ci, Hans.

– Dach nad głową i ciepła strawa wystarczą za podziękowania. Spokojna głowa, wkrótce coś znajdziemy.

Podniósł kufel, zobaczył, że jest pusty, a ja się roześmiałem i klepnąłem go w plecy. Wstał i poszedł szukać piwa. Podszedłem więc do Samuela; przysunąłem sobie krzesło do jego pulpitu i usiadłem.

– Jak idą poszukiwania?

Popatrzył na mnie, ściągając brwi.

– Mapy i obliczenia nie wystarczą.

,,Nic nigdy nie idzie łatwo'', pomyślałem ze smutkiem.

– Co masz na myśli? – spytałem.

Wrócił Hans. W ręku miał pełen kufel spienionego piwa, a na policzku bardzo świeży, czerwony ślad pięciu palców. Zjawił się akurat w porę, by usłyszeć, jak Samuel mówi:

– Rozszyfrowałem dziennik, który mi pan powierzył. Niestety jego autor ewidentnie starał się ostrożnie dobierać słowa i nie podawać konkretnych miejsc ani nazw, co utrudnia mi odnalezienie pańskiego skarbu.

– Czyli stoimy w miejscu – westchnąłem.

– Tak i nie – rzekł Samuel, po czym wręczył mi mały kawałek papieru. Wziąłem go i natychmiast odczytałem jego zawartość: ,,Na południe od Sinngu, w starych górach jest jezioro, którego wody zasila magiczny strumień. Zapomniana przeszłość znajduje się u źródła tej magii, tam gdzie woda pojawia się znikąd.''

Odkładając kartę spojrzałem ponownie na Samuela.

– ,,Sinngu"? Magiczna rzeka? Domyślasz się, gdzie możemy odnaleźć któreś z tych miejsc?

– Niestety nie. Ale znalazłem już rozwiązanie tego problemu: potrzebna nam pomocy rdzennej ludności Ulagi. Kyrenów. Tylko dzięki ich pomocy odnajdziemy to miejsce. Musimy tylko w jakiś sposób zaskarbić sobie ich zaufanie.

– Mam pomysł, jak się za to zabrać – wybełkotał Hans, a my obejrzeliśmy się na niego, z różnym nastawieniem: w zwykły dla siebie sposób, jak na psie łajno, w które właśnie wdepnął, Samuel ze zdumieniem, a ja z autentycznym zainteresowaniem. Hans, pijany czy trzeźwy, był bystrzejszy, niż pozostali dwaj mogli przypuszczać.

– Znam człowieka, który zajął się łapaniem w niewolę tubylców. Uratujemy ich, a będą mieli u nas dług.

,,Tubylcy'', pomyślałem. Kyreni. To był pomysł.

– Wiesz, gdzie są przetrzymywani?

Hans pokręcił głową, lecz Juliusz pochylił się do przodu.

– Rafael Bramante będzie wiedział. Umie wszystko znaleźć i załatwić dużo spraw. Poza tym też jest wierny naszej sprawie.

Uśmiechnąłem się do niego. ,,Dobra robota", pomyślałem.

– A ja się zastanawiałem, kogo następnego zwerbujemy.

 

Rafael Bramante był bardem i znaleźliśmy jego dom bez trudu. Kiedy nikt nie odpowiedział na pukanie, Juliusz, wiele się nie namyślając, wyważył drzwi. Wpadliśmy do środka i zobaczyliśmy, że dom został splądrowany: ktoś powywracał meble i porozrzucał po podłodze papiery w czasie pośpiesznego poszukiwania, znaleźliśmy też ślady krwi.

Spojrzeliśmy po sobie.

– Widać nie tylko my szukamy pana Bramante – powiedziałem, nie chowając broni.

– Do diaska! – wybuchł Juliusz. – Może być wszędzie. Jakieś pomysły?

Wskazałem portret dobrego barda, wiszący nad kominkiem. Ukazywał mężczyznę pod trzydziestkę, mimo to prezentującego się bardzo dostojnie.

– Znajdziemy go. Chodź, pokarze ci jak.

Zacząłem opowiadać Juliuszowi o sztuce obserwacji, wtapianiu się w otoczenie, znikaniu, zapamiętywaniu cudzych nawyków i zwyczajów.

Uświadomiłem sobie, jak dużo przyjemności daje mi rola nauczyciela. Najpierw, jako chłopiec pobierałem nauki u matki, potem u Jina; i zawsze z niecierpliwością wyczekiwałem tych lekcji – zawsze radowałem się przekazywaniem i dzieleniem nową wiedzą – zakazaną wiedzą, taką, jakiej nie znajdzie się w księgach .

Przekazując ją Juliuszowi, zastanawiałem się, czy matka i Jin czuli się jak ja teraz: mądrzy i doświadczeni. Pouczałem go, jak zadawać pytania, jak podsłuchiwać, jak poruszać się po mieście niczym duch, zbierając i analizując informacje. Potem się rozdzieliliśmy, by zając się poszukiwaniami. Spotkaliśmy się znów po godzinie, obaj nachmurzeni.

Dowiedzieliśmy się, że Rafael Bramante był widziany w towarzystwie innych ludzi – czterech mężczyzn i kobiety – którzy wynosili go z domu. Niektórzy świadkowie twierdzili, że był pijany, inni zauważyli sińce i krew. Pewien człowiek, który pośpieszył mu z pomocą, oberwał nożem w brzuch. Dokądkolwiek się wybierali, było jasne, że Rafael ma kłopoty. Ale gdzie był? Odpowiedzi udzielił nam goniec wykrzykujący najświeższe wiadomości.

– Widziałeś tego człowieka? – spytałem.

– Trudno powiedzieć... – Pokręcił głową. – Tylu ludzi przewija się przez plac, trudno...

Wcisnąłem mu w rękę parę monet i natychmiast zmienił przyśpiewkę. Nachylił się do mnie i wyszeptał konspiracyjnym tonem:

– Zabrano go do magazynów na nabrzeżu, na wschód od tego miejsca.

– Uprzejmie dziękuję za pomoc – powiedziałem.

– Ale pośpieszcie się – dodał. – Byli z nim ludzie należący do Czerwonego Słońca. Takie spotkania często marnie się kończą.

,,Czerwone Słońce", pomyślałem, kiedy szliśmy ulicami do dzielnicy portowej. ,,Kim do czarta, jest to Czerwone Słońce?''

Kiedy dodarliśmy do celu, tłum na ulicy znacznie się przerzedził. Byliśmy daleko od głównej alei, w powietrzu unosił się lekki rybi odór. Magazyn był jednym z wielu podobnych budynków stojących w szeregu, olbrzymich i zaniedbanych; pewnie bym go minął, gdyby nie strażnik wylegujący się przed głównym wejściem. Siedział na beczce, nogi oparł na drugiej i coś jadł. Nie był wystarczająco czujny, więc w porę zatrzymałem Juliusza i pociągnąłem go za róg, zanim zostaliśmy zauważeni.

Obok zobaczyliśmy drzwi. Upewniłem się, że są niestrzeżone, i nacisnąłem za klamkę. Zamknięte. Ze środka dobiegały nas odgłosy szamotaniny, a potem pełen cierpienia krzyk. Nie jestem hazardzistą, ale postawiłbym sporą sumę, że krzyk ów wydał Rafael Bramante. Juliusz i ja spojrzeliśmy po siebie. Musieliśmy dostać się do środka, i to szybko. Wyjrzałem za róg, przyjrzałem się jeszcze raz strażnikowi, pęk kluczy błysnął u jego pasa i od razu wiedziałem, co zrobić.

Zaczekałem, aż obok przejedzie człowiek z taczkami, i przykładając palec do ust, kazałem Juliuszowi zaczekać. Wyszedłem z ukrycia i zataczając się lekko, ruszyłem przed siebie; wyglądałem jak ktoś mocno podchmielony.

Wartownik na beczce spojrzał na mnie z ukosa i wykrzywił usta. wysunął kordelas z pochwy, ukazując lśniące ostrze. Wyprostowałem się chwiejnie i podniosłem rękę na znak, że zrozumiałem ostrzeżenie, potem zrobiłem krok wstecz, potknąłem się i wpadłem na strażnika.

– Hej! – zaprotestował i odepchnął mnie tak mocno, że straciłem równowagę i upadłem. Podniosłem się i machnąwszy jeszcze raz ręką na przeprosiny, poszedłem swoją drogą.

Nie wiedział, że mam ze sobą pęk kluczy, który odpiąłem mu od pasa. Wróciwszy za magazyn, wypróbowałem je, aż ku wielkiej uldze nas obu znaleźliśmy pasujący do drzwi. Krzywiąc się przy każdym, najsłabszym skrzypnięciu, uchyliliśmy je i wśliznęliśmy się do wnętrza ciemnego i cuchnącego wilgocią magazynu.

Przykucnęliśmy tuż za drzwiami, powoli przystosowując wzrok do nowego otoczenia: znajdowaliśmy się w wielkim pomieszczeniu, pogrążonym niemal w całkowitym mroku. Czarna, dźwięcząca echem pustka zdawała się ciągnąć w nieskończoność; jedynym źródłem światła były trzy koksowniki ustawione na środku. W końcu dojrzeliśmy człowieka, którego szukaliśmy, mężczyznę z portretu: barda Rafaela Bramante. Siedział przywiązany do krzesła, pilnowany przez dwóch zbirów. Jedno oko miał sine i opuchnięte, głowę spuszczoną, a krew z rozciętej wargi kapała mu na brudną, białą chustę.

Przed nim stał elegancko ubrany mężczyzna – bez wątpienia przywódca bandy – wraz z zakapturzonym towarzyszem o długich białych włosach, a także drugim jegomościem ostrzącym nóż. Cichy zgrzyt osełki był niemal hipnotyzujący i przez chwilę nic innego nie mąciło ciszy.

– Dlaczego zawsze musisz wszystko komplikować, Rafaelu? – spytał przywódca z udawanym smutkiem. Uświadomiłem sobie, że ma bardiański akcent i mówi jak ktoś wysoko urodzony. – Gdy tylko otrzymam zapłatę za poniesione trudy, wszystko pójdzie w zapomnienie.

Rafael rzucił mu pełne bólu, ale i dumy spojrzenie.

– Nie zapłacę za ochronę, której nie potrzebuję – warknął bez lęku.

Mężczyzna uśmiechnął się i swobodnym gestem wskazał wilgotny, cuchnący magazyn.

– Ależ potrzebujesz, inaczej by cię tu nie było.

Rafael odwrócił głowę i splunął krwią, która rozbryznęła się na kamiennej podłodze, a potem spojrzał znów na przywódce grupy – ten miał minę, jakby ktoś pościł wiatry przy obiedzie.

– Co za grubiaństwo – rzekł. – Co mamy uczynić z naszym gościem?

Mężczyzna ostrzący nóż podniósł wzrok. To był znak dla niego.

– Może utnę mu dłonie – wycharczał. – Nie będzie mógł więcej grać. A może jęzor. Nie będzie mógł nim chlapać. Albo kutasa. Nie będzie mógł nas więcej ruchać.

Pilnujący go, wzdrygnęli się, jakby przeszedł ich dreszcz odrazy, strachu i podniecenia.

– Tyle możliwości – powiedział lider – sam nie wiem, co wybrać.

Popatrzył na Nożownika i udał, że się zastanawia.

– Utnij mu wszystko.

– Zaczekaj chwilę – powiedział szybko Rafael. – może odmówiłem zbyt pochopnie.

– Bardzo mi przykro, Rafaelu, ale te drzwi są już dla ciebie zamknięte – odparł mu ze smutkiem.

– Bądź rozsądny... – zaczął Bramante błagalnym tonem.

Mężczyzna przekrzywił głowę i ściągnął brwi w udawanym zatroskaniu.

– Byłem rozsądny, jak sądzę. Ale ty wykorzystałeś moją wspaniałomyślność. Drugi raz nie zrobisz ze mnie głupca.

Oprawca podszedł bliżej. Przystawił sobie czubek noża do wytrzeszczonego oka i wyszczerzył się jak obłąkany.

– Obawiam się, iż mam zbyt słabą konstytucję, by oglądać takie barbarzyństwa – rzekł przywódca tonem przewrażliwionej staruszki. Przyjdź do mnie, jak skończysz, Flutter.

Ruszył do wyjścia.

– Pożałujesz tego, Kenny! – wrzasnął Rafael Bramante. – Słyszysz? Zapłacisz mi głową!

Kenny przystanął przy drzwiach i obejrzał się na niego.

– Nie – odparł za śmiechem. – Nie, raczej wątpię.

A potem, przy wtórze krzyków Rafaela, Flutter zabrał się do roboty, uśmiechnięty jak malarz kładący pierwsze pociągnięcia pędzla na płótnie, które zaplanował z wielkim rozmachem. Biedny bard Bramante był jego płótnem a Flutter malował swoje arcydzieło.

Szeptem powiedziałem Juliuszowi, co trzeba zrobić; skulony, zniknął w ciemności w głębi magazynu. Zobaczyłem, że przykłada dłoń do ust, woła: ,,Tutaj, bękarty!", a potem natychmiast odbiega, szybko i bezszelestnie.

Flutter poderwał głowę i machnął ręką do dwóch bandziorów. Rozejrzał się czujnie po magazynie, kiedy dobyli broni i ruszyli w mrok ku miejscu, z którego dobiegał głos. Nagle jednak znów rozległo się wołanie, tym razem z innego ciemnego zakątka: niemal wyszeptane ,,Tutaj".

Mężczyźni przełknęli ślinę i popatrzyli po sobie nerwowo. Flutter penetrował wzrokiem cienie budynku; zaciskał zęby ze strachu i z frustracji. Wiedziałem, co się dzieje w jego głowie: czy to jego ludzie płatają mu figle? Jacyś ulicznicy?

Nie. To było działanie wroga.

– Co tu się dzieje? – prychnął jeden z opryszków. Obaj wyciągnęli szyje i zaglądali w ciemnie kąty magazynu.

– Idź po pochodnię – warknął pierwszy. Drugi pobiegł z powrotem na środek pomieszczenia, ostrożnie podniósł jeden z koksowników i przygięty pod jego ciężarem, próbował go przesunąć.

Nagle z ciemności dobiegł krótki krzyk.

– Co to?! – wrzasnął Flutter. – Co tu się dzieję u diabła?

Mężczyzna z koksownikiem odstawił go, a potem wytężył wzrok.

– To Luke – zawołał przez ramię. – Nie ma go tam, szefie.

Flutter cały się zjeżył.

– Co to znaczy, że go nie ma? Przed chwilą był.

– Luke! – zawołał drugi opryszek. – Luke!

Nikt mu nie odpowiedział.

– Mówię ci, szefie, nie ma go tam.

Wtem, jakby na podkreślenie jego słów, z ciemności nadleciał pałasz, zazgrzytał na kamiennej podłodze i zatrzymał się u stóp Fluttera.

Jego klinga była zbroczona krwią.

– To broń Luka – powiedział pierwszy mężczyzna nerwowo. – Dopadli Luka.

– Kto dopadł Luka? – warknął Flutter.

– Nie wiem, ale go dopadli.

– kimkolwiek jesteś, lepiej się pokaż! – zawołał Flutter. Zerknął na Rafaela i domyśliłem się, jakie myśli krążą w jego głowie: że zostali zaatakowani przez przyjaciół barda, że to próba odbicia. Pierwszy opryszek stał w miejscu, w bezpiecznym kręgu światła rzucanego przez koksownik. Dygotał, ostrze jego broni połyskiwało w blasku. Juliusz skrywał się w ciemności. Wiedziałem, że to tylko on, ale dla Fluttra i jego kompana był demonem zemsty, cichym i nieubłaganym jak sama śmierć.

– Lepiej wyłaź, zanim wykończę twojego kamrata – wycharczał oprawca. Przysunął się do Rafaela, chcąc przystawić mu noż do gardła. Odwrócił się przy tym plecami do mnie dostrzegłem swoją szansę. Wtedy drugi opryszek się odwrócił, zobaczył mnie i wrzasnął: ,,Szefie z tyłu".

Flutter gwałtownie obrócił się na pięcie.

Skoczyłem, wysuwając swój pałasz. Zbir spanikował, zobaczyłem, że jego ręka się napina – chciał dobić Rafaela. Zdołałem go odepchnąć, ale sam straciłem równowagę. Flutter zdążył dobyć bron i zwarł się ze mną w pojedynku jeden na jeden.

Przez jego ramię zobaczyłem, że Juliusz nie przegapił okazji i skoczył na swojego przeciwnika. Ich klingi spotkały się z głośnym szczękiem stali. Flutter i ja też wymieniliśmy pierwsze ciosy, ale szybko stało się jasne, że nie może się ze mną równać. Może radził sobie z nożem, ale nie był przyzwyczajony do walki z wytrawnym szermierzem. Był mistrzem tortur, nie wojownikiem. Choć miał szybkie ręce, a jego broń śmigała mi przed oczami, wszystko to było zaledwie kuglarskie sztuczki, mogące przerazić człowieka przywiązanego do krzesła, ale nie mnie. Miałem przed sobą sadystę – przerażającego sadystę. A jeśli istnieje coś bardziej odrażającego i żałosnego niż sadysta, to jest to sadysta przerażony.

Nie potrafił przewidywać. Źle pracował nogami i nie umiał się bronić. Walka za jego plecami dobiegła końca: drugi opryszek z jękiem osunął się na kolana, a Juliusz oparł stopę na jego piersi i wyciągnął z niej swój sztylet, pozwalając mu upaść na kamienie.

Flutter to zobaczył, a ja cofnąłem się jeszcze, by przyjrzał się, jak jego kompan, jego ostatnia deska ratunku, umiera. Ktoś załomotał do drzwi – pilnujący na zewnątrz w końcu odkrył kradzież kluczy i bezskutecznie próbował dostać się do środka. Flutter obejrzał się w tamtym kierunku, wypatrując ocalonego. Nie znalazł go. Owo przerażone spojrzenie wróciło do mnie, a ja uśmiechnąłem się szeroko, ruszyłem do przodu i sam zacząłem ciąć. Nie znajdowałem w tym przyjemności. Potraktowałem go tylko tak, jak na to zasługiwał, a kiedy w końcu osunął się na podłogę z rozchlastam gardłem, zalany krwią, nie poczułem niczego prócz ulotnej satysfakcji z wymierzenia sprawiedliwości. Nikt więcej nie ucierpi od jego noża.

Zapomniałem o łomotaniu do drzwi, aż ustało. W nagłej ciszy obejrzałem się na Juliusza, który doszedł do tego samego wniosku co ja: strażnik pobiegł po pomoc. Rafael jęknął; podszedłem do niego, dwoma cięciami uwolniłem go z więzów, a potem złapałem, kiedy runął z krzesła twarzą naprzód.

Ręce natychmiast zrobiły mu się śliskie od krwi, ale bard oddychał miarowo, a oczy miał otwarte, choć co chwila zaciskał powieki, wijąc się z bólu. Będzie żył. Jego rany były bolesne, ale niezbyt głębokie.

Popatrzył na mnie.

– Kim... kim jesteście? – wykrztusił.

Uchyliłem kapelusz.

– Aiden Edgarden, do usług.

Jego twarz wykrzywiła się w słabym uśmiechu.

– Dziękuję. Dziękuję. Ale... nie rozumiem... co tu robicie?

– Jest pan powiązany z powstającą rebelią w Bardi, czyż nie? – spytałem.

Przytaknął.

– Ja także, a nie mamy w zwyczaju pozostawiać towarzyszy na pastwę obłąkanych nożowników. Poza tym potrzebuję pańskiej pomocy.

– Ma ją pan – rzekł Rafael. – Proszę mówić, czego panu trzeba...

Pomogłem mu wstać i przywołałem Juliusza. Razem poprowadziliśmy Rafaela do bocznych drzwi i wyszliśmy na zewnątrz, rozkoszując się rześkim, czystym powietrzem po smrodzie krwi i śmierci.

Kiedy ruszyliśmy z powrotem na King Street, do bezpiecznego schronienia w Złotym Tulipanie, opowiedziałem bardowi Rafaelowi Bramante o mojej ekspedycji na tej wyspie.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania