Aiden Księga pierwsza: Rebelia – rozdział 17

21 lipca 3150

Wyzwolone Wyspy Ulagi, miasto Warwas

 

Mieszkając w Złotym Tulipanie, byliśmy w odpowiednim miejscu, by natychmiast dowiadywać się o wszelkich knowaniach przeciw nam; mój wierny Hans trzymał rękę na pulsie. Nie był to dla niego duży wysiłek, rzecz jasna; nasłuchiwanie, czy ktoś przeciw nam spiskuje, oznaczało popijanie piwa, podsłuchiwanie cudzych rozmów i wyciąganie plotek od ludzi. Hans był w tym bardzo dobry. Musiał być. Narobiliśmy sobie wrogów: Kenny'ego, oczywiście, ale co gorsza, także generała Gordona Moore'a.

Zeszłej nocy siedziałem przy stole w swoim pokoju i pisałem dziennik. Swój granatowy szal, który przez ostatnie lata nie opuszczał mojej szyi położyłem obok, zaś cały mój oręż umieściłem w zasięgu ręki na wypadek, gdyby Moore bez zwłoki pragnął wziąć odwet. Wiedziałem, że od tej pory tak już będzie stale: sen z jednym okiem otwartym, broń zawsze pod ręką, bezustanne oglądanie się za siebie, każdy nieznajomy traktowany jak potencjalny wróg. Samo myślenie o tym było wyczerpujące, ale co nam pozostało? Na własne oczy widziałem przerażające oblicze Gordona. Został tyranem, a jedyną rzeczą gorszą od tyrana jest tyran, który do dyspozycji ma własną armię.

Mogłem się przynajmniej pocieszać świadomością, że miałem swój doborowy zespół i że zebraliśmy się w komplecie w naszej sali narad, wzmocnieni przez Ludmiłę Fleetwood, coraz groźniejsi dla wrogów.

Kiedy wszedłem, wszyscy wstali, by mnie powitać – nawet Hans, który wydawał się trzeźwiejszy niż zwykle. Potoczyłem po nich spojrzeniem: rany Rafaela ładnie się wygoiły, Ludmiła zrzuciła pęta służby u Moore'a, dotąd zatroskana, teraz wyraźnie poweselała. Juliusz opierał się o parapet wyglądając na tłoczne ulice miasta, całkowicie pochłonięty we własnych rozmyśleniach. Samuel natomiast stał przy swoim pulpicie z piórem w ręku, cały czas skupiony na porównywaniu rozszyfrowanej księgi z własnymi zapiskami, rycinami i mapami. Wciąż był daleki od rozwiązania zagadki, nie mógł połączyć w całość najważniejszych detali. Miałem już pewien plan działania.

Gestem poprosiłem, by usiedli, i sam zająłem miejsce między nimi.

– Panie i panowie, tuszę, że znalazłem rozwiązanie naszego problemu. A raczej dokonał tego Ulixes.

Imię agoriański herosa wyrwało na moich towarzyszach rozmaite wrażenie. Samuel, Ludmiła i Rafael z powagą pokiwali głowami, ale Juliusz i Hans miny mieli nietęgie. Z nich dwóch Hans krępował się mniej.

– Uli...xes? To jakiś nowy rekrut? – spytał i głośno beknął.

– To agoriański heros, bałwanie – rzekła Ludmiła z niesmakiem.

– Pozwólcie, że wyjaśnię – powiedziałem. – Wejdziemy do fartu Kenny'ego, udając pokojowe zamiary. Gdy będziemy wewnątrz, uruchomimy pułapkę. Uwolnimy więźniów i zabijemy handlarza niewolników.

Patrzyłem, jak powoli dociera do nich sens mojego plany. Hans odezwał się pierwszy.

– Bardzo przebiegłe. – Uśmiechnąłem się szeroko. – Podoba mi się.

– Zaczynamy tedy – ciągnąłem. – Po pierwsze, musimy zapewnić sobie transport...

 

Juliusz i ja staliśmy na dachu budynku przy jednym z warwańskich placów, obaj przebrani za żołnierzy.

Popatrzyłem na swój mundur. Na skórzanym pendencie pozostały resztki krwi Fleminga, na białych pończochach miałem plamę, mimo to wyglądałem autentycznie w tym stroju. Juliusz także, do tego narzekał.

– Rany, jakie te mundury niewygodne.

– Obawiam się, że to konieczne – powiedziałem – aby nasz podstęp się udał.

Spojrzałem na Juliusza. Przynajmniej nie musiał długo znosić niewygód.

– Transport niedługo przybędzie – pocieszyłem go. – Zaatakujemy na mój sygnał.

– Im szybciej, tym lepiej.

Na placu w dole przejazd był zablokowany przewróconym wozem. Dwaj mężczyźni, sapiąc i dysząc, próbowali postawić go na koła.

Czy też raczej udawali... Mężczyznami tymi byli bowiem Hans i Rafael, a wóz został przewrócony rozmyślnie przez całą naszą czwórkę kilka chwil wcześniej, żeby zablokować wyjazd. Ludmiła i Samuel czekali nieopodal w cieniu przed warsztatem krawieckim; siedzieli na odwróconych wiadrach z kapeluszami spuszczonymi nisko na oczy, udając dwóch odpoczywających spokojnie obywateli.

Pułapka była gotowa. Przyłożyłem do oka lunetę. Tym razem ich zobaczyłem – konwój, oddział dziewięciu żołnierzy jadący w naszą stronę. Jeden z nich powoził wozem z sianem, a obok niego na koźle...

Ustawiłem ostrość. To była kobieta z plemienia Kyrenów – piękna kobieta. Wręcz urocza, mógłbym szczerze powiedzieć. Mimo, że przykuta łańcuchem, miała dumną, wyzywającą minę i siedziała prosto, w odróżnieniem od żołnierza obok, zgarbionego i trzymającego w zębach długą fajkę. Dostrzegłem na jej twarzy rozległy siniec i, o dziwo, poczułem falę gniewu. Zastanawiałem się, kiedy ją pojmali i jak im się to udało. Widać było, że stawiała opór.

– Są już blisko – odezwał się Juliusz obok mnie – Powinieneś dać pozostałym znak.

Odchrząknąłem.

– Oczywiście, Juliuszu – powiedziałem, wsunąłem palce w usta i cicho zagwizdałem. Moi kompani w dole wymienili sygnał gotowości, a Hans i Rafael znów zaczęli udawać, że stawiają wóz na koła.

Czekaliśmy – czekaliśmy, aż żołnierze wmaszerowali na plac i zobaczyli blokujący im drogę wóz.

– Co to ma znaczyć, do czarta? – spytał jeden z idących na przedzie.

– Stokrotnie przepraszamy, panowie, spotkał nas niefortunny mały wypadek – powiedział Hans z usłużnym uśmiechem, rozkładając ręce.

Idący na czele żołnierz zauważył jego akcent i od razu nadał się z wyższością. Poczerwieniał ze złości, nie aż tak, jak jego kurtka, ale prawie.

– Zabierzcie to, i to szybko! – warknął. Hans usłużnie mu się ukłonił i odwrócił, by pomóc Rafaelowi przy wozie.

– Oczywiście, milordzie, natychmiast – powiedział.

Juliusz i ja obserwowaliśmy ich, leżąc już na brzuchach. Ludmiła i Samuel siedzieli z osłoniętymi twarzami, ale oni także patrzyli na żołnierzy, którzy zamiast po prostu obejść wóz, albo – broń Bogom – pomóc Hansowi i Rafaelowi ustawić go na kołach, stali i patrzyli. Ich dowódca wściekał się coraz bardziej, aż w końcu eksplodował krzykiem.

– Albo zabierzecie stąd ten wóz, albo go rozjedziemy.

– Proszę, nie róbcie tego.

Zobaczyłem, że Hans zerka na dach, na którym leżeliśmy, a potem na siedzących w pogotowiu Samuela i Ludmiłę, z dłońmi na rękojeściach broni. Wypowiedział hasło do ataku, które brzmiało:

– Już prawie skończyliśmy.

Jednym ruchem Rafael dobył pałasza i przebił nim najbliżej stojącego żołnierza. Zanim dowódca zdążył zareagować, Hans wyciągnął sztylet z rękawa i równie szybko wraził mu go w oko.

Ludmiła i Samuel wypadli z ukrycia i trzech żołnierzy padło pod ich ciosami. Juliusz i ja zeskoczyliśmy, atakując stojące najbliżej wojskowych: zabiliśmy czterech. Nie pozwoliliśmy im nawet wyzionąć ducha w spokoju. W obawie, że mundury zbytnio splamią się krwią, obdarliśmy z nich konających. Zawlekliśmy nagle trupy do stajni, zamknęliśmy i zabiliśmy deskami wrota, a potem zabraliśmy się na placu, sześciu żołnierzy w miejsce dziewięciu. Nowy konwój.

Rozejrzałem się. Plac nie był wcześniej zbyt gwarny, a teraz zupełnie opustoszał. Nie mieliśmy pojęcia, kto mógł być świadkiem zasadzki – koloniści, którzy nienawidzili Bardiańczyków i cieszyli się z ich klęski? Ich poplecznicy, którzy właśnie zdążali do fortu Ticonderiga uprzedzić Kenny'ego o tym, co się stało? Nie mieliśmy czasu do stracenia.

Wskoczyłem na kozioł, a Kyrenka lekko się odsunęła – na ile pozwalały jej kajdany – rzuciła mi czujne, lecz wyzywające spojrzenie.

– Chcemy ci pomóc – zapewniłem ją. – Tobie i tym, którzy trzymają w forcie Ticonderiga

– To mnie uwolnij – rzekła.

– Dopiero kiedy będziemy w środku – odparłem z żalem. – Nie mogę ryzykować, że warta przy bramie naz zatrzyma.

Obdarzyła mnie spojrzeniem pełnym odrazy, jakbym powiedział właśnie to, czego się spodziewała.

– Będziesz bezpieczna – powtórzyłem z naciskiem. – Masz moje słowo.

Strzeliłem lejcami i wóz ruszył, z obu stron eskortowany przez swoich ludzi.

– Czy wiesz coś o tym, jak działa Kenny? – spytałem ją. – Ilu ludzi mamy się spodziewać? Jak są uzbrojeni?

Ona jednak milczała.

– Musisz być dla niego bardzo ważna, skoro dął ci osobną eskortę. – Nie ustawałem, ale wciąż mnie ignorowała. – Chciałbym, abyś nam zaufała... choć twoja rezerwa jest całkiem naturalna.

Dalej milczała. Zrozumiałem, że tracę czas, i postanowiłem dać spokój.

Kiedy dotarliśmy w końcu na bramy, zatrzymał nas strażnik.

– Stać – powiedział.

Ściągnąłem lejce i zatrzymaliśmy się, ja i moja obstawa. Uchyliłem kapelusza.

– Dobry wieczór, panowie.

Widać było, że żołnierz nie był w nastroju do wymiany uprzejmości.

– W jakiej sprawie – spytał krótko, patrząc na Kyrenkę zainteresowanym, pożądliwym wzrokiem. Odwzajemniła jego spojrzenie własnym, pełnym jadu.

Przyszło mi przez głowę, że kiedy przybyłem do Warwasu, chciałem zobaczyć, jakie zmiany wywołały w tym kraju bardiańskie rządy, jaki wpływ miała nasza władza na tutejszych ludzi. Dla Kyrenów nie było to oczywiście nic dobrego.

Rozprawiliśmy nabożnie o ucywilizowaniu tej krainy, ale w rzeczywistości ją zatruwaliśmy.

Wskazałem kobietę.

– Dostawa dla Kenny'ego – powiedziałem. Wartownik kiwnął głową, oblizał lubieżne usta i zastukał w bramę, po czym ją otwarto. Wjechaliśmy powoli do środka. W forcie panowała cisza. Znajdowaliśmy się blisko umocnień – niskich murów z ciemnego kamienia, po którym chodzili w te i powrotem żołnierze. Pilnowali głównie tego, co się działo za murami; bali się ataku Lotarianów i tylko przelotnie spoglądali na nasz turkoczący furgon. Staraliśmy się wyglądać jak najbardziej naturalnie. Zatrzymaliśmy się w odludnym kącie dziedzińca, gdzie pierwszą rzeczą, jaką zrobiłem, było uwolnienie kobiety z łańcucha.

– Widzisz? Uwalniam cię, tak jak mówiłem. Jeśli pozwolisz mi wytłumaczyć...

Ale jej odpowiedź brzmiała ,,nie''. Spojrzała na mnie wilkiem jeszcze raz, zeskoczyła z wozu i zniknęła w ciemności. Patrzyłem za nią i czułem, że skończyło się to tak, jakby chciała. Pragnąłem wszystko jej wyjaśnić, spędzić z nią więcej czasu.

Hans chciał ją gonić, ale go powstrzymałem.

– Zostaw ją – powiedziałem.

– Ale ona nas zdradzi – zaprotestował.

Spojrzałem tam, gdzie Kyrenka zniknęła – była już ledwie wspomnieniem, duchem.

– Nie, nie zdradzi – rzekłem i zsiadłem z wozu.

Upewniłem się, że jesteśmy sami na majdanie, a potem zebrałem wszystkich wokół siebie, by wydać im rozkazy: uwolnić więźniów i nie dać się wykryć. Potwierdzili rozkazy z powagą, skupieni na swoim zadaniu.

– Co z Kennym? – spytał Rafael.

Pomyślałem o roześmianym mężczyźnie, którego widziałem w magazynie, który zostawił Rafaela na pastwę Fluttera Przypomniałem sobie, jak Bramante przysiągł, że utnie mu za to głowę. Popatrzyłam na przyjaciela.

– Kenny ma umrzeć – powiedziałem.

Patrząc, jak rozpływają się ciemności, postanowiłem mieć na oku Juliusza, swojego ucznia. Zobaczyłem, jak podchodzi do grupy żołnierzy i im się przedstawia. Obejrzałem się przez plac; Hans wmieszał się w inną grupę. Samuel i Ludmiła tymczasem szli swobodnym krokiem w stronę budynku, który był prawdopodobnie więzieniem. Drogę zastąpił im wartownik. Sprawdziłem, że pozostali żołnierze są zajęci przez Juliusza i Hansa, a potem dałem Ludmile niepostrzeżenie znak. Zobaczyłem, że porozumiewa się szybko z Samuelem.

– W czym mogę pomóc? – zapytał strażnik. Ludmiła kopnęła go w krocze. Z cichym jękiem pochwyconego w paści zwierzęcia żołnierz puścił pikę i padł na kolana. Ludmiła natychmiast sięgnęła mu do pasa i zabrała pęk kluczy, a potem odwróciła plecami do nas, otworzyła drzwi, chwyciła pochodnię z uchwytu na ścianie i zniknęła w środku.

Rozejrzałem się. Żaden z żołnierzy nie zauważył, co się stało pod więzieniem. Ci na murach pilnie wpatrywali się w morze, ci wewnątrz byli zajęci Juliuszem i Hansem.

Spojrzałem znów na drzwi więzienia i zobaczyłem, że Ludmiła pojawia się z powrotem i zaczyna wypuszczać pierwszych więźniów.

Nagle jeden ze strażników na blankach zobaczył, co się dzieje.

– Ej, ty tam, co ty wyprawiasz?! – krzyknął, celując z kuszy w kierunku Ludmiły. Podniósł się krzyk. Natychmiast pobiegłem w stronę murów, gdzie pierwszy żołnierz już miał nacisnąć spust, wbiegłem po schodach i spadłem na niego, jednym szybkim ruchem wbijając mu ostrze pod szczękę. Przypadłem nisko, pozwoliłem, by jego ciało oparło się na mnie, a potem wyskoczyłem spod niego, dźgając następnego żołnierza w serce. Trzeci stał plecami do mnie i mierzył do Samuela, ale przeciągnąłem ostrze po jego nogach, a gdy padał, zadałem mu cios łaski w kark. Samuel podziękował mi gestem ręki i odwróciłem się na spotkanie z kolejnym żołnierzem. Ciął pałaszem, powalając następnika, a gdy stawił czoła następnemu, twarz miał zakrwawioną.

W kilka chwil położyliśmy trupem wszystkich żołnierzy. Nagle drzwi jednego z budynków otworzyły się i stanął w nich rozwścieczony Kenny.

– Prosiłem tylko o godzinę spokoju! – ryknął. – A mija ledwie dziesięć minut i budzicie mnie tym szaleńczym jazgotem! Oczekuję wyjaśnień i lepiej dla was, by były przekonujące.

Stanął jak wryty, krzyk zgasł mu na ustach, a krew odpłynęła z twarzy. Na całym dziedzińcu walały się trupy jego ludzi. Obejrzał się na więzienie, gdzie z otwartych szeroko drzwi wybiegali tubylcy, popędzani przez Ludmiłę.

Kenny dobył broni, a za nim pojawiło się więcej jego ludzi.

– Jak to? – zaskrzeczał. – Jak to możliwe? Mój cenny towar na wolności? To niedopuszczalne. Bądźcie spokojni, winni zapłacą głową. Ale najpierw... najpierw posprzątajmy ten bałagan.

Jego ludzie nadciągali kurtki, zapinali pasy, ładowali kusze. Dziedziniec, jeszcze przed chwilą zasłany wyłącznie ciałami poległych, nagle zaroił się łaknącymi zemsty żołnierzami. Kenny wychodził z siebie, wrzeszczał na nich, gorączkowo wymachiwał rękami, żeby chwytali za broń. Potem się uspokoił.

– Zamknął fort! Zabić każdego, kto spróbuje uciec. Nie obchodzi mnie, czy to będzie ktoś spośród nas, czy ktoś spośród... nich. Zbliżyć się do bramy to paść trupem! Czy wyraziłem się jasno?

Walka rozpoczęła się na nowo. Juliusz, Hans, Samuel, Ludmiła i Rafael biegali między żołnierzami, wykorzystując jak najlepiej swoje przebrania. Zaatakowani przez nich ludzie zaczęli walczyć między sobą, nie wiedząc już, kto jest przyjacielem, a kto wrogiem. Niezatrzymywani przez nikogo, Kyreni schowali się, żeby przeczekać bitwę. Grupa ludzi Kenny'ego ustawiła się w szereg przed bramą. Dostrzegłem szansę – Kenny stanął obok nich i zachęcał ich do bezwzględności. Widać było, że nie obchodzi go, kto polegnie, byle jego cenny ,,towar'' nie zdołał zbiec i honor pozostał niesplamiony.

Machnąłem na Rafaela i ruszyliśmy w jego stronę. Dostrzegł nas kątem oka. Przez chwilę widać było na jego twarzy zmieszanie, potem zrozumiał, że po pierwsze, jesteśmy napastnikami, a po drugie, nie ma dokąd uciekać, bo odcięliśmy go od reszty jego ludzi. Dla innych wyglądaliśmy jak dwaj osłaniający go żołnierze.

– Nie znasz mnie – powiedziałem – ale wy dwaj chyba znacie się dość dobrze...

Rafael Bramante wystąpił do przodu.

– Złożyłem ci obietnicę, Kenny – rzekł – i zamierzam jej dotrzymać...

Za kilka chwil miało być po wszystkim. Rafael miał dokończyć zemstę na handlarzu niewolników, a pojmani tubylcy mieli zostać wypuszczeni na wolność, z powrotem do swojej puszczy. Wszystko poszło zgodnie z moim planem, co mnie ucieszyło. Coś mi mówiło, że to nie koniec dzisiejszych zmagań.

I miałem rację.

Na dachu stojącego budynku stała zakapturzona postać z kuszą wycelowaną w Rafaela, który nie miał pojęcia o niebezpieczeństwie. Natychmiast ruszyłem w jego stronę, próbując go ostrzec. Napastnik nie zamierzał dać mi tej szansy i od razu wystrzelił. Bełt z kuszy leciał prosto w szyję Rafaela, co prawdopodobnie zabiłoby go na miejscu; boleśnie i niezbyt szybko. Zdałem sobie sprawę, że ta osoba nie dba o honor – wykorzysta każdą możliwą metodę, by zwyciężyć, nie dbając przy o morale czy honor.

Całe szczęście dla Rafaela, byłem cały czas czujny i w ostatniej chwili udało mi się powalić go na ziemię, choć nie obyło się bez pewnych szkód – bełt przeznaczony dla Rafaela ostatecznie utkwił w moim lewym ramieniu.

Leżąc i zaciskając zęby z bólu, zauważyłem uciekającego w popłochu Kenny'ego, który chwilę później zniknął, a wraz z nim tajemniczy kusznik.

Rafael w pierwszej chwili nie zorientował się co się stało i sam miał zamiar gonić za Kennym, ale zdołał powstrzymać żądzę zemsty. Został przy mnie i pomógł mi wyjąć bełt z ramienia, i zaczął opatrywać ranę.

– Nie wiem, jak panu dziękować, panie Edgarden - podziękował, wkładając podarty kawałek koszuli w miejsce flary i przyciskając go paskiem od spodni. – Po raz drugi uratował mi pan życie. Szlak by trafił tego Kenny'ego. Jak tylko dorwę tego drania w swoje ręce, przysięgam, że będę żałował dnia, w którym się urodził.

Po chwili Rafael powoli pomógł mi stanąć na nogi. Ból w moim ramieniu nie ustępował.

– Obawiam się, że będziemy musieli poczekać – powiedziałem wyczerpany. – Na razie skupmy się na uwolnieniu tych Kyrenów z fortu. Później obmyślimy jakiś nowy plan, co zrobimy z Kennym.

Rafael skinął głową, po czym wziął mnie pod ramię i poprowadził do pozostałych.

Gdy dowódca zniknął, obrońcy stracili chęć do walki, brama została otwarta i pozwoliliśmy reszcie żołnierzy ujść z życiem. Za nimi biegli Kyrenowie, dostrzegłem kobietę, którą tu przyprowadziliśmy. Zamiast uciekać, została, by pomóc swoim: była nie tylko piękna i dumna, ale i odważna. Gdy nakłaniała swoich towarzyszy do opuszczenia fortu, przeklinając ich, nasze spojrzenia spotkały się przelotnie. Staliśmy jak zahipnotyzowani przez krótki moment. Potem kobieta odwróciła twarz i przeszła za bramę.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania