Aiden Księga pierwsza: Rebelia – rozdział 4 [Nowe wydanie]

20 stycznia 3138

Darim, posiadłość pana Sundemo

 

Pewnego południa, kilka tygodni temu, bawiłem się pod schodami w krótkim korytarzyku odchodzącym od pokojów służby do solidnie okratowanych drzwi skarbczyka. To w nim przechowywano rodzinne skarby: srebrną zastawę stołową, którą widywała światło dnia tylko przy specjalnych okazjach, kiedy matka i ojciec mieli gości; rodzinne klejnoty, projekty ojca i książki matki, które uważała za najcenniejsze – niezastąpione. Klucz do skarbczyka matka nosiła cały czas przy sobie, na rzemyku na szyi. Nikt oprócz rodziców miał do niego dostęp.

Lubiłem się bawić w tym korytarzyku, bo bardzo rzadko ktoś się tu pojawiał – byłem wolny od opiekunek, które za każdym razem nakazywały mi wstać z brudnej podłogi, zanim wytrę dziurę w spodniach, albo od innych służących którzy, pełni dobrych chęci, nawiązywali ze mną uprzejme rozmowy i zmuszali do odpowiedzi na pytania o naukę czy nieistniejących przyjaciół. Może nawet wolny od matki i ojca, którzy także kazali mi wstawać z brudnej podłogi, zanim wytrę sobie dziurę w spodniach, a potem zmuszali do zmuszali do opowieści o nauce czy nieistniejących przyjaciołach. Lub, co gorsza, od Eriny, która prychała pogardliwie na wszystkie moje zabawy, a jeśli akurat bawiłem się ołowianymi żołnierzykami, złośliwie wszystkie mi wywracała.

Tak, korytarz między skrzydłem służby a skarbczykiem był jedynym z nielicznych miejsc w domu na Beeston Grove, gdzie miałem nadzieję uniknąć wszystkich tych spotkań, dlatego tam właśnie chodziłem, kiedy chciałem, żeby mi nikt nie przeszkadzał.

Tym razem było inaczej. Pojawiła się nowa twarz: oto pan Sundemo wszedł do korytarza w chwili, gdy właśnie zamierzałem rozstawić armię. Miałem przy sobie świecę, stojącą na kamiennej podłodze; płomyk zamigotał w przeciągu od otwieranych drzwi. Ze swojego miejsca ujrzałem rąbek fraka pana Sundemo i czubek jego laski, a gdy powędrowałem wzrokiem wyżej i zobaczyłem, że na mnie patrzy.

– Paniczu Aiden, miałem nadzieję, że cię tu znajdę – powiedział pan Sundemo z uśmiechem. – Czy jesteś bardzo zajęty?

Poderwałem się na nogi.

– Tylko się bawię, proszę pana – odparłem pośpiesznie. – Czy coś się stało?

– Och, nie – rzekł ze śmiechem. – Ostatnią rzeczą, jakiej bym pragnął, to przeszkadzać paniczowi w zabawie, miałem jednak nadzieję pomówić z paniczem w pewnej sprawie.

– Oczywiście – powiedziałem, przygnębiony zapowiedzią kolejnego zestawu pytań o moich postępach w arytmetyce. Tak, lubiłem rachunki, Tak, lubiłem lekcje pisania. Tak, miałem nadzieję, że któregoś dnia będę tak mądry, jak moja matka. Tak, miałem nadzieję, że którego dnia zostanę wielkim uczonym.

Pan Sundemo jednak gestem kazał mi wrócić do zabawy, a nawet odstawił laskę i podciągnął spodnie, żeby przykucnąć obok mnie.

– Co my tu mamy? – spytał, wskazując małe, cynowe ludki.

– To tylko zabawa, proszę pana – odparłem.

– To twoi żołnierze, czyż nie? – dociekał. – Który z nich jest dowódcą?

– Nie mam dowódcy, proszę pana.

Pan Sundemo roześmiał się sucho.

– Twoi żołnierze potrzebują wodza, Aiden. Inaczej skąd będą wiedzieli, co mają robić? Kto inny zaprowadzi wśród nich dyscyplinę i wskaże im cel?

– Nie wiem, proszę pana.

– Proszę – powiedział pan Sundemo. Wyjął jednego żołnierzyka z oddziału, potarł nim o rękaw, a potem postawił go z boku. – Może zrobimy dowódcą tego oto dżentelmena, co ty na to?

– Jeśli tak pan sobie życzy, proszę pana.

– Paniczu Aiden. – Sundemo uśmiechnął się. – To twoja zabawa. Jestem zaledwie intruzem, który ma nadzieję, że pokażesz mu jej reguły.

– Tak, proszę pana, w takim razie dowódca się przyda.

– Doskonale – podjął pan Sundemo, odwracając się na powrót do żołnierzyków. – W takim razie uczyńmy tego dżentelmena dowódcą oddziały, by dowodził i przykładem uczył swoich ludzi cnót porządku, dyscypliny i lojalności. Co o tym myślisz, paniczu Aiden?

– Tak, proszę pana – odparłem posłusznie.

– To nie wszystko, paniczu Aiden – powiedział. Sięgnął w dół i spomiędzy swoich stóp wyjął następnego żołnierzyka, po czym ustawił go obok dowódcy. – Dowódca potrzebuje zaufanych poruczników, prawda?

– Tak, proszę pana – zgodziłem się. W przeciągu ciszy, która zapadła, patrzyłem, jak pan Sundemo z niezwykłą uwagą dostawia do dowódcy jeszcze dwóch poruczników. Milczenie robiło się coraz bardziej krępujące, w końcu więc się odezwałem, bardziej po to, by je przerwać, niż z chęci rozmowy o nieuniknionym.

– Proszę pana, nie przyszedł pan tutaj, żeby się ze mną bawić?

– Przejrzałeś mnie na wskroś, paniczu Aiden. – Pan Sundemo roześmiał się głośno. – Twoja matka jest doskonałym nauczycielem. Widzę, że nauczyła cię przebiegłości i sprytu, a także innych rzeczy, bez wątpienia.

Nie byłem pewny, co miał na myśli, więc milczałem.

– Jak idą lekcje gensmalskiego,jeśli wolno wiedzieć? – zapytał pan Sundemo.

– Bardzo dobrze, proszę pana. Matka mówi, że codziennie robię postępy – odparłem z dumą.

– Świetnie, to świetnie. A czy matka zdradziła ci, w jakim celu uczysz się gensmalskiego?

– Matka mówi, że prawdziwa nauka zacznie się w dniu moich czternastych urodzin – odrzekłem.

– Cóż, ciekaw jestem, co takiego zamierza ci powiedzieć – rzekł pan Sundemo, ściągając brwi. – Naprawdę się nie domyślasz? Nie masz żadnego pojęcia?

– Nie, proszę pana, nie mam – odparłem. – Mówi tylko, że wskaże mi ścieżkę, którą mam podążać. Credo.

– Rozumiem. Bardzo to ekscytujące. Nigdy nie zdradziła, czym to ,,credo" może być?

– Nie, proszę pana.

– Fascynujące. Założę się, że nie możesz się doczekać. A czy matka opowiadała ci kiedykolwiek o twoim dziadku? Skąd pochodził? Czym się zajmował?

Popatrzyłem mu w oczy.

– Znał pan mojego dziadka?! – zapytałem podekscytowany. Pan Sundemo wyglądał na nieco zaskoczonego z mojej reakcji, jakby spodziewał się czegoś innego. Patrzył na mnie przez pewien moment z zamyślonym wyrazem twarzy, wziął głębszy wdech i powiedział:

– Tak, znałem go. Pamiętam go z moich rycerskich czasów. Walczyliśmy ramię w ramię w obu bitwach pod Hevado kilkanaście lat temu, zanim jeszcze się urodziłeś.

– Brał pan udział w krucjatach?

– Tak – odparł z małym uśmiechem na twarzy. – Byłem niegdyś rycerzem kościoła, tak samo jak twój dziadek.

– Chciałbym go poznać... – powiedziałem ze smutkiem. Pamiętam, że w niedalekiej przeszłości chciałem dokładniej poznać swoje korzenie, bezskutecznie. Wiele razy prosiłem matkę, by opowiedziała mi o moich dziadkach oraz o jej życiu, kiedy była zbliżona mojemu wiekowi, jednak zauważyłem, że był to dla niej ciążki temat do rozmowy, dlatego przestałem o to więcej pytać.

– Był odważnym człowiekiem. – kontynuował pan Sundemo. – I świetnym wojownikiem. Oraz dobrym przyjacielem... Najlepszym jakiego miałem.

Wtedy pan Sundemo wyciągnął rękę do góry, którą następnie oparł na moim ramieniu.

– Bardzo go przypominasz, Aiden. – rzekł. – Wiedz, że byłby z ciebie bardzo dumny.

Nagle poczułem, jak całe moje ciało przepełniła nieznana mi dotąd radość. Moje policzki zaczerwieniły się, a oczy zabłysły, niczym dwa księżyce w pełni.

– Dziękuję, proszę pana.

– Nie, paniczu Aiden. To ja powinienem podziękować.

Pan Sundemo wstał, sięgnął po laskę, strzepnął ze spodni kurz – prawdziwy czy wyimaginowany – i ruszył do drzwi.

– Opowie mi pan więcej o moim dziadku, kiedy znów się zobaczymy? – zapytałem. – Chciałbym bardziej go poznać.

Sundemo przystanął, uśmiechnął się pod nosem i zmierzwił mi dłonią włosy. Gest ten znalazłem całkiem przyjemnym. Może dlatego, że to samo robiła moja matka.

– Ach, ależ naturalnie. Jest jeszcze wiele rzeczy, o których muszę ci opowiedzieć, paniczu Aiden – rzekł Sundemo. – Chciałbym jednak prosić panicza, aby nie wspominał o naszej rozmowie swojej matce. Niech to będzie nasz mały sekret.

Nie widziałem w tym żadnego problemu, więc uśmiechnąłem się i wróciłem do zabawy, kiedy znów zostałem w korytarzyku sam.

 

Niedługo po tej rozmowie znajdowałem się właśnie w innej części domu, zmierzając do swojej sypialni, kiedy przechodząc obok gabinetu matki, usłyszałem z wnętrza podniesione głosy: jej i pana Sundemo.

Obawa przed solidnym laniem nie pozwoliła mi podejść bliżej i dosłyszeć, co mówią. Dobrze się stało, że się nie zbliżyłem, gdyż chwilę później drzwi gabinetu otworzyły się gwałtownie i wypadł z nich pan Sundemo. Był wściekły – gniew widać było wyraźnie po kolorze jego policzków i ogniu w oczach – lecz widząc mnie w korytarzu, stanął jak wryty; nie był jednak w stanie ukryć zdenerwowania.

– Próbowałem, paniczu Aiden – powiedział, opanowując się i zapinając frak, żeby wyjść. – Próbowałem ją przekonać.

I to powiedziawszy, założył na głowę trójgraniasty kapelusz i wyszedł. Matka stanęła w drzwiach gabinetu i popatrzyła za nim ze złością. Chociaż całe zajście nie należało na pewno do przyjemnych, były to sprawy dorosłych,i nie przejąłem się nim.

Miałem co innego na głowie. Dzień czy dwa później miała miejsce napaść.

 

Stało się to w noc przed moimi urodzinami. Mówię o ataku. Nie spałem, może dlatego, że byłem podniecony nadchodzącym dniem, poza tym nabrałem zwyczaju wstawania po wyjściu matki, siadania na parapecie i wyglądaniu przez okno. Z mojego punktu obserwacyjnego widywałem koty, psy, a nawet lisy przebiegające po skąpanej w blasku księżyca trawie. Jeśli nie oglądałem przyrody, wpatrywałem się po prostu w noc, patrzyłem na księżyc, na wodniście szarą poświatę, jaką zalewał trawę i drzewa. Sprawiało mi to przyjemność i jednocześnie wyjątkowy spokój. Z początku myślałem, że to, co widzę w oddali, to świetliki. Dużo o nich słyszałem, ale nigdy ich nie widziałem. Wiedziałem tylko, że zbierały się w roje i emanowały słabym blaskiem. Po chwili jednak zrozumiałem, że to nie żaden blask – światełko na przemian gasło i zapalało się. Ktoś dawał sygnały.

Oddech uwiązł mi w gardle. Światło błyskało niedaleko starej, drewnianej furty w murze, tam, gdzie widziałem wtedy Gabi. Pierwszą moją myślą było, że to właśnie ona próbuje się ze mną skontaktować. Teraz wydaje mi się to dziwne, ale nawet nie przeszło mi przez głowę, że sygnał mógł być przeznaczony dla kogoś innego. Byłem za bardzo zajęty wciąganiem spodni, upychaniem koszuli nocnej za pasek i zakładaniem szelek. Narzuciłem na ramiona frak. Mogłem myśleć tylko o tym, że czeka mnie wspaniała przygoda.

Teraz, kiedy to wspominam, oczywiście mam świadomość, że mieszkając obok Gabi też musiała lubić przesiadywać wieczorami w oknie i obserwować nocne życie w swoim ogrodzie. I tak samo jak ja musiała zobaczyć sygnał. Może nawet naszła ją myśl taka sama jak mnie: że to ja daję jej sygnały. I zrobiła to samo, co ja: zeskoczyła z parapetu, narzuciła pospiesznie ubranie i poszła sprawdzić...

W domu na Beeston Grove pojawiły się trzy nowe twarze – trzej byli żołnierze o zaciętych minach, zatrudnieni przez matkę. Wytłumaczyła, że są nam potrzebni, ponieważ otrzymała ,,pewne informacje''.

Tylko tyle: ,,informacje'', i koniec. A ja zastanawiałem się wtedy, tak samo jak teraz, co miała na myśli, i czy miało to jakiś związek z podsłuchaną kłótnią między nim a panem Sundemo. Niezależnie od tego skąd się wzięli, nie widywałem ich zbyt często. Widziałem tylko, że jeden miał posterunek na korytarzu przy skarbczyku, drugi w salonie od frontu rezydencji, trzeci zaś przed głównymi drzwiami. Całą trójkę z łatwością wyminąłem, skradając się w dół, pod schody, i wśliznąłem się do cichej, zalanej światłem księżyca kuchni. Nigdy nie widziałem jej tak ciemnej, pustej, cichej.

I zimnej. Oddech zamieniał się w obłoczki pary i natychmiast zadrżałem, nieprzyjemnie świadom tego, jak chłodno tu jest w porównaniu z moim pokojem, który dotąd uważałem za nieprzesadnie ogrzany.

Przy drzwiach stała świeca, którą zapaliłem, i osłaniając dłonią płomyk, oświetliłem sobie drogę na podwórze przed stajnią. A jeśli zdawało mi się, że to w kuchni było zimno, cóż... na dworze panował ziąb zapierający dech w piersiach, każący się zastanowić, czy warto iść dalej.

Któryś z koni zarżał i wierzgnął. Nie wiedzieć czemu hałas ten sprawił, że podjąłem decyzję. Na palcach ruszyłem wzdłuż zagród do bocznego muru, a potem pod łukiem furty do sadu. Szedłem między nagimi, rozcapierzonymi jabłoniami, aż znalazłem się na otwartej przestrzeni, dotkliwie świadom bryły domu po prawej, z wyimaginowanymi twarzami w każdym oknie: Rubia, Zofia, matka i ojciec na pewno mi się przyglądały, jak biegam po ogrodach. Oczywiście wcale nie biegałem, ale tak by powiedziały; tego słowa użyłaby Zofia, wołając mnie, i matka, karząc mnie razami laski.

Jeśli jednak spodziewałam się przywołania z domu, nic takiego się nie stało. Dotarłem do muru i ruszyłem spiesznie wzdłuż niego do furty. Wciąż dygotałem, ale z rosnącym podnieceniem zacząłem się zastanawiać, czy Gabi przyniesie jedzenie na ucztę o północy: szynkę, ciasto i suchary. Och, z przyjemnością napiłbym się też gorącego grogu...

Zaszczekał pies. Scooby, rottweiler Wiśniewskich, ze swojego kojca w ich ogrodzie. Ujadanie sprawiło, że stanąłem jak wryty i przycupnąłem pod nogami, zwisającymi nisko gałęziami wierzby, aż umilkło równie nagle, jak się zaczęło. Później oczywiście dowiedziałem się, czemu Scooby ucichł tak raptownie. Wtedy jednak nie zastanawiałem się nad tym, bo nie miałem powodu podejrzewać, że to napastnik poderżnął psu gardło. Teraz sądzimy, że było ich w sumie pięciu, zakradli się do nas z nożami i pałaszami. Pięciu mężczyzn otaczało dom, a ja biegałem po ogrodzie, nic o tym nie wiedząc.

Ale skąd miałem wiedzieć? Byłem lekkomyślnym chłopcem, który myślał tylko o swojej przygodzie, nie wspominając o szynce i cieście. Szedłem dalej wzdłuż muru, aż dotarłem do furty.

Była otwarta.

Czego się spodziewałem? Chyba tego, że furta będzie zamknięta, a Gabi będzie czekała po drugiej stronie. Może jedno z nas musiałoby przeleźć przez mur. Może zamierzaliśmy rozmawiać przez furtę. Wiedziałem na pewno tylko tyle, że była otwarta, i zaczęło mnie ogarniać przeczucie, że coś jest nie w porządku. W końcu też zaświtało mi w głowie, że sygnały, które widziałem z okna sypialni, mogły nie być przeznaczone dla mnie.

– Gabi? – szepnąłem.

Nie odpowiedział mi żaden dźwięk. Noc pogrążona była w zupełnej ciszy: milczały ptaki, zwierzęta, wszystko. Zdenerwowany, już miałem zawrócić do domu, do bezpiecznego, ciepłego łóżka, kiedy coś zobaczyłem. Stopę.

Wysunąłem się kawałeczek dalej z furty, tam, gdzie przejście było skąpane w brudnobiałym świetle księżyca, a wszystko zdawało się jarzyć słabym poblaskiem – w tym rozciągnięte na ziemi ciało dziewczynki.

Na pół leżała, na pół siedziała pod przeciwległym murem, ubrana niemal tak samo jak ja, w spodnie i koszulę nocną, tyle że swojej nie wetknęła za pasek i owinęła jej się wokół nóg, wygiętych pod dziwnym, nienaturalnymi kątami na zmarzniętym, nierównym błocie ścieżki.

Było to, jak mogłem się spodziewać, Gabi. Gabi, której martwe, niewidzące oczy patrzyły na mnie spod przekrzywionej czapki; Gabi , no której piersi światło księżyca odbijała się w plamie krwi rozlanej z rany ziejącej na szyi.

Zęby zaczęły mi szczękać. Usłyszałem ciche pojękiwanie i uświadomiłem sobie, że to ja. W głowie kłębiły mi się setki histerycznych myśli.

A potem wszystko zaczęło się dziać zbyt szybko, żebym zapamiętał choćby kolejność zdarzeń, chociaż pierwszy był chyba odgłos tłuczonego szkła i krzyk dobiegający z domu.

,,Uciekaj!''

Ze wstydem przyznaję, że wszystkie kłębiące się w mojej głowie myśli wykrzyknęły chórem to jedno słowo.

,,Uciekaj!''

I zrobiłem to. Pobiegłem. Tyle że nie w kierunku, w jakim mnie gnały. Czy postąpiłem tak, jak uczyła mnie matka, i posłuchałem instynktu, a może przeciwnie, zignorowałem go? Nie wiem. Wiem tylko, że choć całym sercem pragnąłem uciec od straszliwego niebezpieczeństwa, rzuciłem się prosto w jego stronę.

Przebiegłem przez podwórko przed stajnią i padłem do kuchni, ledwie tylko zwalniając na widok wyłamanych drzwi zwisających ma zawiasach. Usłyszałem dochodzące z korytarza krzyki, zobaczyłem krew na kuchennej podłodze. Za drzwiami prowadzącymi na schody natknąłem się na następne ciało. Był to jeden z żołnierzy. Leżał na podłodze korytarza, ściskając brzuch. Szaleńczo trzepotał powiekami, z ust strużką ciekła mu krew.

Przeskoczyłem go i podbiegłem w kierunku schodów. W głowie miałem tylko jedno – dostać się do rodziców. Sień była ciemna, pełna krzyków i tupotów, jak też pierwszy smużek dymu. Z piętra dobiegł kolejny wrzask. Spojrzałem w górę i zobaczyłem tańczące na galerii cienie, a także, przelotnie, błysk stali w rękach jednego z napastników. Potykał się z nim jeden z naszych służących, ale migotliwe światło nie pozwoliło mi zobaczyć, jak biedak skończył. Usłyszałem tylko i wyczułem stopami mokre plaśnięcie, z jakim zwłoki spadły na podłogę niedaleko mnie. Zabójca zawył tryumfalnie i hałaśliwie ruszył w kierunku sypialni.

– Matko! – wrzasnąłem i rzuciłem się do schodów. Jednocześnie zobaczyłem, że drzwi pokoju rodziców otwierają się gwałtownie i wypada z nich na spotkanie napastnika moja matka. Miała na sobie rozchełstaną koszulę nocną, niezwiązane włosy opadały jej luźno na ramiona. W jednej ręce trzymała latarnię, w drugiej – szpadę.

– Aiden! – krzyknęła, kiedy wbiegłem na górę.

Napastnik znajdował się pomiędzy nami. Przystanął, obejrzał się na mnie i w świetle latarni matki po raz pierwszy zobaczyłem go wyraźnie. Miał na sobie spodnie, czarny kirys z utwardzonej skóry i małą maskę, taką, jakie nosi się na balach. Do tego zmienił kierunek. Zamiast atakować matkę, z szerokim uśmiechem popędził z powrotem w moją stronę.

– Aiden! – krzyknęła znowu matka. Przestała kryć ojca i pobiegła galerią za napastnikiem. Dystans między nimi natychmiast się zmniejszył, ale niewystarczająco. Rzuciłem się do ucieczki, ujrzałem jednak u podnóża schodów następnego mężczyznę, zastawiającego mi drogę z bronią w ręku. Był ubrany tak samo jak pierwszy, choć dostrzegłem jedną różnicę: uszy. Były szpiczaste, co wraz z maską nadawało mu wygląd odrażającego, zniekształconego człowieka. Zamarłem na moment, a potem zawróciłem na pięcie i zobaczyłem, że ścigający mnie człowiek starł się z matką. Matka rzuciła latarnię i walczyli w półmroku. Krótkie, zacięte starcie toczyło się przy akompaniamencie stęknięć i szczęku stali. Mimo zagrożenia żałowałem, że nie mam dość światła, by patrzeć, jak matka walczy.

Nagle wszystko się skończyło i wyszczerzony zabójca przestał się uśmiechać, upuścił oręż, przewalił się z wrzaskiem przez balustradę i runął w dół. Szpiczastouchy intruz był w połowie schodów, ale rozmyślił się i zawrócił do sieni.

Na dole rozległ się krzyk. Przez balustradę zobaczyłem trzeciego mężczyznę, również w masce, który przywołał Szpiczastouchego machaniem ręki, a potem obaj zniknęli pod galerią. Podniosłem wzrok i w słabym świetle zobaczyłem minę matki.

– Gabinet – powiedziała.

W następnej chwili, zanim ojciec czy ja zdołaliśmy ją powstrzymać, przesadziła balustradę. Ojciec wrzasnął ,,Rio!", a rozpacz w jego głosie zabrzmiała echem moich własnych myśli. Nie! Mojej jednej, jedynej myśli: ,,Opuściła nas".

Dlaczego nas opuściła?

Ojciec, ubrany w spodnie z szelkami założonymi na nagie ramiona, pobiegł galerią w moją stronę, ku schodom. Twarz miał wykrzywioną w grymasie przerażenia. Za nim pojawił się jeszcze jeden napastnik, wychynął ze schodów na drugim końcu galerii i dogonił ojca w tym samym momencie, kiedy on dobiegł do mnie. Jednak ręką chwycił go z tyłu, a drugą dzierżącą oręż, wysunął do przodu, zamierzając pociągnąć klingą po odsłoniętym gardle matki.

Nie zastanawiałem się. To przyszło dopiero dużo, dużo później. Jednym ruchem przyskoczyłem do schodów, porwałem broń zabitego, uniosłem ją nad głowę i oburącz wbiłem napastnikowi w twarz, zanim zdążył poderżnąć ojcu gardło.

Dobrze wymierzyłem. Sztych trafił w otwór maski i w kryjące się pod nią oko. Wrzask mężczyzny rozerwał materię nocy; raniony odskoczył od ojca z klingą tkwiącą w oczodole. Uderzył o balustradę, broń upadła na ziemię, a on zachwiał się, osunął na kolana i runął do przodu. Był martwy, nim czołem dotknął podłogi.

Ojciec padła mi w objęcia i wtuliła twarz w moje ramię, a ja, podjąwszy znów oręż, wziąłem go za rękę, chcąc sprowadzić na dół.

Zeszliśmy na dół. w domu zapanowała dziwna cisza. Sień była teraz pusta i ciągle ciemna, choć rozświetlało ją złowrogie, pomarańczowe migotanie. W powietrzu gęstniał dym, ale dojrzałem przez niego ciała: zabójcę, służącego, który zginął wcześniej... i Rubie, leżącą w kałuży krwi z poderzniętym gardłem.

Ojciec też ją zobaczył, jęknął i próbował pociągnąć mnie w kierunku wyjścia, ale drzwi gabinetu były na wpół otwarte, a zza nich dobiegał szczęk broni. Walczyło ich troje, w tym moja matka.

– Ona mnie potrzebuje – powiedziałem, próbując wyrwać się z ramion ojca, który zrozumiał, co chce zrobić i pociągnął mnie mocniej, aż wyszarpnąłem dłoń z jego uścisku z taką siłą, że upadł.

Przez krótką chwilę byłem rozdarty, pragnąłem pomóc mu wstać i przeprosić; widok ojca lezącego na podłodze – i to przeze mnie – był okropny. Zaraz potem usłyszałem jednak rozpaczliwy krzyk dobiegający z gabinetu i to wystarczyło, bym bez namysłu rzucił się do drzwi.

Pierwszą rzeczą, jaką zobaczyłem, była otwarta skrytka w regale z książkami. Wewnątrz leżała nieduża drewniana skrzynka. Z resztą całe pomieszczenie zostało przewrócone do góry nogami, wszędzie leżały porozrzucane książki i notatki mojej matki, wywrócili biurko, przed którym wczoraj matka uczyła mnie i napominała.

A gdzie teraz klęczała, umierając.

Nad nią stał mężczyzna z pałaszem wbitym w jej pierś aż po samą gardę. Ostrze wychodziło matce z pleców, krew kapała z niej na drewnianą podłogę. Nieopodal stał Szpiczstouchy z okropną raną na twarzy. Potrzeba ich było dwóch, by pokonać matkę, a i tak przyszło im za to zapłacić.

Rzuciłem się na mordercę, który, zaskoczony, nie zdążył wyrwać ostrza z piersi matki. Odskoczył tylko, uchodząc spod mojego ciosu; puścił broń, a matka osunęła się na podłogę.

Jak głupiec rzuciłem się na zabójcę, przepełniony gniewem i natychmiast kątem oka dostrzegłem nagły ruch – to Szpiczastouchy skoczył do przodu. Nie wiem, czy zrobił to specjalnie, czy po prostu chybił, ale zamiast uderzyć klingą, rąbnął mnie koszem pałasza, tak że pociemniało mi w oczach; moja głowa zetknęła się z czymś, co dopiero po chwili rozpoznałem jako nogę od stołu, i znalazłem się na podłodze, ogłuszony, rozciągnięty naprzeciw matki, która leżała na boku z rękojeścią wciąż wystającą z piersi. W jej oczach było jeszcze życie, ledwie iskierka – zamrugała oczami, jakby skupiała na mnie spojrzenie. Przez krótką chwilę leżeliśmy naprzeciw siebie, oboje pokonani. Poruszała ustami. Przez ciemną chmurę bólu i rozpaczy zobaczyłem, że wyciąga do mnie rękę.

– Matko... – powiedziałem. W następnej chwili zabójca podszedł do niej, pochylił się i wyrwał ostrze z jej piersi. Matka zadygotała, jej ciało wygięło się w ostatnim spazmie bólu, wyszczerzyła zakrwawione zęby i umarła.

Poczułem, że but obraca mnie na plecy, i spojrzałem w oczy zabójcy mojej matki – teraz także mojego zabójcy – który z uśmiechem pod nosem oburącz uniósł pałasz, żeby mnie nim przebić.

O ile czułem wstyd, przyznając, że ledwie kilka chwil temu wewnętrznie głosy kazały mi uciekać, to z dumą opowiadam, że teraz milczały; że stawiłem czoła śmierci godnie i ze świadomością, iż zrobiłem dla rodziny wszystko, co było w mojej mocy. Z wdzięcznością, że wkrótce dołączę do matki.

Ale nic takiego przecież nie nastąpiło. Słów tych nie pisze przecież duch. Ujrzałem coś kątem oka – była to głowa pałasza, który pojawił się między nogami zabójcy i natychmiast uderzył w górę, rozrąbując jego tors od pachwiny począwszy. Potem zrozumiałem, że kierunek ciosu nie był podyktowany okrucieństwem, lecz potrzebą odciągnięcia mordercy ode mnie, aby nie padł w przód. Był przy tym jednak okrutny; mężczyzna wrzasnął, z rany bryznęła krew, na podłogę wylały się wnętrzności, a on sam runął w ślad za nimi.

Z tyłu stał pan Sundemo.

– Jesteś cały, Aiden? – spytał.

– Tak, proszę pana – wysapałem.

– To dobrze – powiedział, a potem, unosząc broń, odwrócił się do Szpiczastouchego, który rzucił się na niego, błyskając klingą.

Podźwignąłem się na kolana, chwyciłem upuszczony oręż i wstałem, gotów pomóc panu Sundemo, który zepchnął przeciwnika do drzwi gabinetu, kiedy tamten nagle coś zobaczył – coś niewidocznego za drzwiami – i uskoczył w bok. W następnej chwili pan Sundemo wycofał się i wyciągnął rękę, abym nie podchodził. W drzwiach tymczasem pojawił się na powrót Szpiczastouchy, tyle że tym razem miał zakładnika. Erine.

– Cofnąć się – prychnął. Erina załkała. Miała wytrzeszczone oczy – do jej gardła zabójca przytknął ostrze.

Czy mogę przyznać... Czy mogę przyznać, że w tamtej chwili o wiele bardziej zależało mi na pomszczeniu śmierci matki niż na jej bezpieczeństwie?

– Nie ruszać się – powtórzył Szpiczastouchy, ciągnąc Erine do tyłu. Rąbek nocnej koszuli oplątał jej kostki, szurała piętami, wlekąc je po podłodze. Nagle dołączył do nich kolejny zamaskowany mężczyzna, wymachując pochodnią. Sień była już pełna dymu. Widziałem płomienie bijące z innej części domu, liżące drzwi gabinetu. Człowiek z pochodnią doskoczył do zasłon, podpalił je i otaczający nas pożar jeszcze się wzmógł. Pan Sundemo i ja byliśmy bezsilni.

Ciągnięta w stronę wyjścia Erina, wpatrywała się we mnie i pana Sundemo – byliśmy jej ostatnią nadzieją. Napastnik z pochodnią dołączył do towarzystwa, rozwarł drzwi i wybiegł do powozu, który zobaczyłem na ulicy.

Przez chwilę wydawało mi się, że puszcza Erine, ale nie. Krzyczącą powlekli do powozu i wepchnęli do środka. Wciąż wrzeszczała, gdy trzeci zamaskowany mężczyzna na koźle szarpnął lejce i powóz z hurkotem odjechał w noc. Nie mogliśmy ich w żaden sposób powstrzymać.

 

NASTĘPNE WYDANIE JUŻ ZA DWA TYGODNIE (12.04)

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania