Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!
Cztery ściany absurdu -14- Sprawy kuchenne
>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>
Rozdział II - Sprawy kuchenne
<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<
— No nie wiem, panie Tager... — odezwała się sceptycznie Luiza, gdy tymczasem asystentka Kiry, Jenny Grindbood, oddaliła się od nich kierując swe kroki gdzieś poza hall.
James wzruszył beztrosko ramionami, myśląc zupełnie nie na temat.
— Muszą coś zrobić ze sobą, inaczej czeka nas zimne lato. I mam tylko nadzieję, że nie pogodzą się permanentnie.
— Nie rozumiem...?
— Byłoby to ze szkodą dla przyszłości anegdot. Pokaże mi pani dom, Luizo? Chyba zna pani tutejsze zakamarki...?
Jenny Grindbood wracała i wyglądała na zmartwioną. Luiza zrezygnowała więc z odpowiedzi, chociaż na usta cisnęła się jej zaczepka nieprzystająca porządnej kobiecie. Pojawił się także nadzorca domu, wraz ze swym zwyczajowym, pogardliwym nadąsaniem.
— Nie zna pan Suzi — oświadczył tonem oznajmiającym, że on zna wszystkich i wszystko. — Ta dziewczyna...
James skłonił zgodnie i nieśpiesznie głowę, mimo że pragnął podejść energicznie do mężczyzny i w tym wypadku nie interesować się absolutnie szacunkiem dla jego siwych włosów.
— Wiem — opowiedział tylko, ale przy jego głosie zabrzmiało to tak złowrogo, że Hartley pobladł, zacisnął szczęki i odeszła mu ochota na dalsze tłumaczenia. — Coś byśmy przekąsili — James tymczasem zwrócił się do asystentki Kiry. — Zaprowadzi nas pani do kuchni?
>>><><<<
Przy stole zastali trzy kobiety. James, z miejsca przedstawiając się, dowiedział w zamian, że oprócz Suzi, na wyrost nazwanej kobietą, za towarzyszki mają dodatkowo: dwudziestojednoletnią Mai Ilon, mieszkającą i pracującą tu od niedawna i będącą głównym powodem zgody Jamesa na pracę dla Natalie oraz urodzoną w tym domu, liczącą czterdzieści pięć lat kucharkę, Klaudię Chaffar. Ta ostatnia miała ewidentnie jakiś kłopot i zerkała ukradkiem, z nadzieją na Jenny, która z kolei, nie miała najmniejszej ochoty na roztrząsanie tego przy obcych. James poprosił o kanapkę i zanosiło się na dłuższe, milczące posiedzenie.
— Przykro mi, Klaudio. — Po jakimś czasie Jenny uznała, że problem trzeba uciąć. Tym bardziej że nie widziała satysfakcjonującego rozwiązania. — Doskonale wiesz, że trzeba na każdym kroku... — Jej opryskliwy, karcący ton wskazywał, że przykro jej rzeczywiście. — Będę musiała przynajmniej w części... Musisz zrozumieć moje położenie... Nie mogę, ot tak...
— Nie musicie być takie tajemnicze — obraziła się Luiza. — Możemy z panem Tagerem wyjść! — I rzeczywiście zaczęła się zbierać.
— Zostanie pani, Luizo — sprzeciwił się James. — Dziewczyny mają problem, a przecież ta łachudra z hallu im nie pomoże... I żadna to konspiracja — oznajmił pewnie. — Pani Klaudia czegoś nie dopilnowała i teraz musi ponieść przynajmniej część kosztów. Pani Jenny jest przykro, bo nie widzi, bez okradania i oszukiwania pracodawczyni, innego rozwiązania. I tyle. — Kończył kanapkę.
Kobiety spoglądały na niego zaniepokojone, a jednocześnie z nadzieją za postawę. Szczególnie za jednoznaczne i bezpardonowe określenie majordomusa, którego obawiały się i nienawidziły.
— Za jeszcze jedną, taką pychotę, mogę się temu przyjrzeć — zaproponował James, uznając, że pobyt w domu i wtrącanie się w jego sprawy, może równie dobrze zacząć od czegoś błahego. — Może coś wymyślę...? I rzecz jasna, nakarmicie Luizę, to dziecko jest nieśmiałe... — Panie zareagowały wesołością, włącznie z Luizą, a kucharka uznała, że i tak nie ma nic do stracenia.
— Rzeźnik... Właśnie piekę mięso dla wszystkich, bo by się popsuło... A miało być na niedzielny obiad dla państwa i gości... Wiem, że to moja wina...
— Lodówka wysiadła?
— Stare kupiła... Zamrażane już było — odpowiedziała kucharka. — Ale to ja nie dopilnowała, że takie kupiła — posmutniała. — I taki to klops...
— To jego pierwszy występ, czy koncertuje od dawna? — chciał wiedzieć James, ale zauważając kpiarskie spojrzenie Mai Ildon i zakłopotanie kucharki, dopowiedział: — Pytam, czy może zdarzyła mu się pomyłka, czy też ma w zwyczaju kantować, jak tylko ktoś się odwróci...?
— Oszust i złodziej! — zawołała Klaudia. — Pilnować trzeba, a ja... Zagapiła się...
— I jego żona — dodała Mai. — Rządzi się tak, jakby był to jedyny sklep z mięsem w Anglii.
— A jak wygląda? — zainteresował się James.
— A co, chce pan ją uwieść...?! — zakpiła. Pozostałe zachichotały. — Pewnie byłaby wniebowzięta...!
Śmiały się już wszystkie, głośno i szczerze. Nawet Suzi zapomniała na chwilę o swoim gównianym losie.
— Ktoś mnie do nich podrzuci?
— Ona jest dwa razy większa od pani Chaffar. — Mai popatrzyła na niego z politowaniem. Ten pewny siebie Niewiadomokto, nie zdawał sobie jej zdaniem sprawy, w co się pakuje. — A jej czerwona gęba... Jak ją pan zobaczy, padnie trupem — zapewniała.
>>><><<<
Jenny Grindbood, pomimo mieszanych uczuć i braku wiary w powodzenie wyprawy, ale ze względu na fakt, że i tak trzeba było uzupełnić zapasy, zaproponowała podwiezienie służbową bryczką i żeby wszystko grało, wzięli ze sobą Luizę za przyzwoitkę.
Już w godzinę po rozmowie, wjeżdżali do miasteczka Cośtujest, a James zgodził się z założycielami, jak tylko przekroczył progi rzeźnickiego sklepu. Przedtem instruując towarzyszące mu kobiety, o trzymaniu nerwów na wodzy, cokolwiek by się działo.
W środku zastali jeszcze trzy klientki. Nobliwe i korpulentne jak Klaudia. Obsługiwała je kobieta, zgodna z opisem Mai. James nie padł trupem. Obok niej, za ladą, stał sam rzeźnik z tasakiem w dłoni.
— Nnnooo taaak...! — wymruczał James, po około minucie bezczelnego wgapiania się w ekspedientkę. — Teraz już wszystko jasne...
— Co, wszystko jasne...? — zapytał z niepokojem, bulwersujący się powoli rzeźnik.
James nawet na niego nie spojrzał.
— Ona jest taka rozkojarzona, bo przychodzi tutaj podziwiać albo rywalizować...?! Taaak...! — myślał na głos. — Ale szans nie ma żadnych. — Cmoknął z ukontentowaniem.
Mai miała rację w jednym. Kobieta za ladą była bardzo czerwona na... twarzy...
— To moja żona! — Rzeźnikowi wyraźnie nie podobała się sytuacja. Tym bardziej że pomimo obecności Jenny Grindbood, niczego z niej nie rozumiał. — Ktoś pan jest, do cholery...?!
— Tu są kobiety, panie! — skontrował natychmiast James, z autentycznym mieszczańskim oburzeniem, dodając przeciągniętymi zgłoskami: — S z a n u j p a n ż o n ę! — Spojrzał śmiało, w jej małe, zeźlone i również jak u męża zaniepokojone oczka. — Jestem James, pani i jeślim nazbyt śmiałym...? Proszę cię, pani, o wybaczenie... — Skłonił głowę z szacunkiem. — W Londynie całym... Nie mogę po prostu, o pani... — Spojrzał wymownie na jej obfite kształty. — Przechodzić obojętnie, wobec prawdziwej kobiecości...
— Ja ci dam zaraz kobiecość, szczeniaku! — Rzeźnik pomachał mu przed nosem tasakiem. Stanowczo zbyt blisko.
Kątem oka obserwował otoczenie i ocenił, że nie tylko przybyłe z nim kobiety są na skraju wybuchu śmiechu, ale i trójka zastałych klientek. Zrozumiał, że aby przedłużyć farsę, musi do niej dołożyć nieco grozy.
Złapał mężczyznę za ramię, wykręcił, aż tamten jęknął i odebrał mu tasak. Przez chwilę ważył go w dłoni, by wreszcie rzucić nim w ścianę za kontuarem, starannie wybierając punkt i dbając o to, aby ewentualne niepowodzenie nie zrobiło nikomu krzywdy.
— Nie rozumiem gniewu pańskiego, drogi panie! — Pokręcił głową z dezaprobatą. — Czyżbyś się pan ze mną nie zgadzał, co do kobiecości tejże kobiety...?! — Wskazał mężczyźnie własną żonę i nie czekając na odpowiedź, dodał oskarżycielsko: — Czy też tak o nią dba, jak o własny interes...?!
Zapadła niezręczna cisza.
— A co się takiego stało? — przerwała ją właścicielka.
— Zamieszkałem w domu Nathley jako konsultant — poinformował dumnie James, ale już nie o tym, czego ta konsultacja dotyczy. — I w niedzielę, miał się odbyć obiad na moją cześć. Zaprawdę, uczta najprawdziwsza... — Towarzyszki Jamesa, powstrzymały się na szczęście od przewracania oczami. — Goście będą znamienici, a tymczasem kucharka mówi, obecnej tu, pani Grindbood — wskazał Jenny — że coś tam, bo coś tam i trzeba to mięso zaksięgować. Cóż za niedorzeczność! — Roześmiał się hałaśliwie. — Prosić księgową, pragmatyczną osóbkę, o zaksięgowanie czegoś, co nie istnieje? W związku z czym, pani Grindbood jest bardzo zła na kucharkę i słusznie. Pieniądze wydane, towaru brak — zakończył, rozkładając ręce.
— Ale przecież...! — zaprotestować chciał rzeźnik.
— Ona tu była — przerwał mu James. — Wiem to — zapewnił. — I nawet mam na to świadków. Ona sama zresztą, temu też nie zaprzecza. Ale wyszła... bez mięsa... — Spojrzał, gdzie musiał. — Rozkojarzona zapewne nieobecnością pani... — Skłonił głowę. — Albo...! — Uniósł do góry wskazujący palec. — O zgrozo, wyszła z czymś, co musiała wyrzucić...! — zawiesił na moment głos, by zakończyć niemal konspiracyjnym szeptem: — Czyżby to oznaczało, że pod nieobecność żony, aż tak zaniedbuje pan wizerunek waszej firmy...?!
— Ale, ja nie...!
— Drzazga się odłupała, drogi panie! — oznajmił ze wzgardą James, wskazując na wbity tasak. — Kiedy ja rzucam rekreacyjnie siekierkami, nie ma na to najmniejszych szans... Nie ostrzysz pan narzędzi, jak należy, to może i o firmę nie dbasz — ględził. — I żonie swojej, rodzonej, kobiecości odmawiasz...! A przecież widzę...!
— Co to było za mięso? — Pani rzeźnikowa nie dała się specjalnie oczarować, ale wolała nie przedyskutowywać przy klientkach, wartości sprzedawanego towaru. Poza tym leciutko jej zaimponowało niekłamane w podziwie, w jej rozumieniu, spojrzenie tego ładnego, egzotycznego chłopca.
— Myślę, kobieto najprawdziwsza, że pewnie nie było go wcale...
— Łopatka — podpowiedział rzeźnik, bojąc się nie wiadomo czemu spojrzeć na żonę. — Miała być — dopowiedział — łopatka...
— Wasza firma, jak sądzę — kuł James — zechce w ciągu tego dnia zgubę dostarczyć? Ta nasza, rozkojarzona pani kucharka otrzyma reprymendę, rzecz jasna, ale praca to praca, a ona coś mówiła o peklowaniu przez noc...? — patrzył wyczekująco na kobietę.
— Oczywiście... Panie...?
— Żadnych panów — zaoponował. — Dla pani, szefowo, jestem James. Po prostu... — Chwilkę odczekał i patrząc kobiecie w oczy, wymruczał: — A pani...?
— Ja...? — zająknęła się. — Ja jestem Penny... James...
— To, do widzenia, mam nadzieję... Pani Penny... — James się ukłonił kobiecie, bez zwłoki ruszył do drzwi i niemal brutalnie popychając przed sobą towarzyszki, warszepnął groźnie: — A tylko spróbujcie...!
— Dopiero gdy znaleźli się na koźle, pozwolił sobie i im na odprężenie.
— Jak sądzicie — zapytał — pan rzeźnik przeżyje dzisiejszą noc...?
Po minięciu zakrętu rżały już nawet konie.
>>><><<<
Po godzinie zjawił się pan rzeźnik. Z łopatką.
— Na drugi raz patrz, co bierzesz! — zawarczał do kucharki.
James zauważył jego przyjazd, a teraz wyszedł z ukrycia zza drzwi.
— To pan będzie dbał o jakość dostarczanych do tego domu produktów — oświadczył mrocznym tonem. — Ja tylko raz mam w zwyczaju rozwiązywać jakiś problem polubownie. — Podszedł do mężczyzny i wyciągnął do niego dłoń. — Owocne lata współpracy...?
I rzeźnik dłoń uścisnął.
------------------------------
Cdn.
Komentarze (13)
"i niemal brutalnie popychając przed sobą towarzyszki, warszepnął groźnie: - A tylko spróbujcie...!" - A tu chyba druga kreseczka za krótka".
Ka-pi-tal-ne.
Czytałem z prze-prze-przeogromną przyjemnością. Seria jest super. James jest super. Kobitki wokół są super.
Nie kończ mnie tego przypadkiem.
Cudo. Miss Fel.
Quest jak z RPG.
Trochę się boję, że rozwlekam, ale chcę się nieco pobawić sytuacjami domowymi. Mam nadzieję, że jak będzie w miarę zabawnie, to i nie zanudzę.
W każdym razie pisz to tak, jak piszesz.
Pozdrawiam
"James się ukłonił kobiecie, bez zwłoki ruszył do drzwi i niemal brutalnie popychając przed sobą towarzyszki, warszepnął groźnie" - warszepnął masz.
No i tyle. ;)
„— Zostanie pani, Luizo — sprzeciwił się James. — Dziewczyny mają problem, a przecież ta łachudra z hallu im nie pomoże... I żadna to konspiracja — oznajmił pewnie. — Pani Klaudia czegoś nie dopilnowała i teraz musi ponieść przynajmniej część kosztów. Pani Jenny jest przykro, bo nie widzi, bez okradania i oszukiwania pracodawczyni, innego rozwiązania. I tyle. — Kończył kanapkę” :)))
„Śmiały się już wszystkie, głośno i szczerze. Nawet Suzi zapomniała na chwilę o swoim gównianym losie” – haha, nie no spoko, sitcomowo wręcz ;) Taki sitcom w innej epoce ;) (to komplement, jakby co, jakby ktoś uważał, ze sitcomy nie są spoczi, tymczasem syćko co powoduję, że człowiek się uśmiecha jest spoczi)
„zaproponowała podwiezienie służbową bryczką i żeby wszystko grało, wzięli ze sobą Luizę za przyzwoitkę.” – bryczki, przyzwoitki, co za czasy ;)
„Złapał mężczyznę za ramię, wykręcił, aż tamten jęknął i odebrał mu tasak. Przez chwilę ważył go w dłoni, by wreszcie rzucić nim w ścianę za kontuarem, starannie wybierając punkt i dbając o to, aby ewentualne niepowodzenie nie zrobiło nikomu krzywdy” – cudnie
„— Nie rozumiem gniewu pańskiego, drogi panie! — Pokręcił głową z dezaprobatą. — Czyżbyś się pan ze mną nie zgadzał, co do kobiecości tejże kobiety...?! — Wskazał mężczyźnie własną żonę i nie czekając na odpowiedź, dodał oskarżycielsko: — Czy też tak o nią dba, jak o własny interes...?!
Zapadła niezręczna cisza.”– jeszcze cudniej! :D
bulwersujący się powoli rzeźnik... zaprotestować chciał Rzeźnik – rzeźnik raz z dużej, raz z małej
„— Co to było za mięso? (...)
— Myślę, kobieto najprawdziwsza, że pewnie nie było go wcale...
— Łopatka” :D
„Ja jestem Penny... James...” – tu też mam skojarzenia ;)
Wspaniała część, Fel! Utkana z pojedynczych scen i dopracowanych, przemyślanych wypowiedzi. Bardzom bardzom na tak :)
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania