Poprzednie częściKrwawy szlak, prolog
Pokaż listęUkryj listę

Krwawy Szlak, rozdział czterdziesty czwarty - Finał

Przez kolejne tygodnie, Daniel przygotowywał wszystko na ten ostatni, szalony zryw. Dziwiło go, jak łatwo podporządkował sobie swój nowy oddział. Gdy ludzie naprawdę chcą tego, co ich dowódca, wystarczyło jedno słowo, by robili wszystko, co rozkaże.

– …Dobrze. To połóżcie tam, a tamto przenieście bliżej krawędzi. Zróbcie też więcej strzał. Macie już gumę? Co? Cholera mówiłem wam, że…

Przerwał w pół zdania, dostrzegając kątem oka jakąś sylwetkę, biegnącą wzdłuż przesmyku. Przyjrzał się bliżej i natychmiast rozpoznał Byarama, dzisiejszego wartownika. Żołądek ścisnął mu się w supeł, gdy pomyślał, co oznaczał jego powrót.

– Nadchodzi! – wykrzykiwał mężczyzna, biegnąc wzdłuż terenu zasadzki – Już tu jedzie ludzie! Kryć się!

Daniel zaklął przez zęby. Jak on do cholery dotarł tu tak szybko?! Minęło dopiero dziesięć dni, nadal nie byli gotowi. Zrobili dopiero połowę tego, co planował!

– Ilu ma ludzi?! – krzyknął do Byarama

– Dziesięciu najmniej, panie Daniel!

Daniel zaklął raz jeszcze, po czym zaczął wydawać nowe rozkazy. Niedługo później prawie wszyscy zniknęli za murami i wśród gruzu, niewidoczni dla nikogo, kto nie wiedziałby dokładnie, gdzie i kiedy należy się ich spodziewać.

Wisenhert, rzecz jasna, wiedzieć nie mógł.

Następne pół godziny Daniel spędził leżąc na brzuchu, przykryty gruzem, nerwowo ściskając nóż, który miał służyć mu za broń. Zastanawiał się, czy dobrze zrobił, wkładając Ząb. Choć niemożność odczuwania bólu miała swoje plusy, ale utrudniała też ocenę sytuacji i osłabiała przepływ adrenaliny.

Raz jeszcze przeanalizował cały plan i wszystko, co udało im się zrealizować. Żałował teraz, że wykonali tak niewiele łuków.

W końcu, usłyszeli z oddali dźwięk kopyt. Daniel patrzył uważnie przed siebie, czekając aż zobaczy przed sobą nogi nadchodzącej grupy. Chciał dokładnie ich policzyć. Zwiadowca mówił o dziesięciu, ale mogło ich być jeszcze więcej. Musieli być ostrożni.

W końcu przed oczami przejechała mu straż przednia, a za nią kilku pieszych i dwa konie – wóz z łupami i obstawa. Następny był Wisenhert, eskortowany przez czteroosobową gwardię.

Daniel przygotował się na sygnał.

– TEEERAAZ!! – usłyszał krzyk z góry, po czym dwie wielkie kupy gruzu spadły po obu stronach przesmyku, odcinając Wisenherta od całej jego obstawy. W tej samej ktoś otworzył zagrodę szaleńców, którzy z opętańczym rykiem ruszyli w stronę zasadzki. Jeźdźcy próbowali wyciągnąć broń, lecz ich konie spłoszyły się w nagłym chaosie.

Teraz była kolej Daniela.

Wraz z czterema innymi ludźmi, wyskoczył zza zasłony i zaczął biec prosto w kierunku zdezorientowanych ludzi.

Rzucił się na najbliższego konia, celując nożem w jego kark. Jeździec próbował zaatakować pałką, ale Daniel miał już doświadczenie w walce z konnicą. Przed pierwszym ciosem się uchylił, drugiego nie było. Dopadł do karku konia, wbił nóż i odskoczył. Zwierzę kwiknęło, zawierzgało i runęło na ziemię, przygniatając swojego jeźdźca. Zaraz potem kilku szaleńców zdążyło rzucić się na mężczyznę, dosłownie rozszarpując go żywcem. Kilku odczuło kopyta i pałkę na swojej twarzy, ale to nie zmieniło niczego.

Daniel dopadł nieszczęśnika i wyrwał mu broń z wciąż jeszcze zaciśniętej pięści. Nie kłopotał się już z szukaniem noża. Teraz miał lepszą broń.

Rozejrzał się szybko dookoła. Szalało piekło. Kilkanaście osób walczyło z ludźmi na koniach, a żołnierze ze straży przedniej i tylnej wspinali się po gruzowiskach, witani przez grad pocisków i deszcz podpalonej benzyny. Pancerze na niewiele się tu zdawały, lecz kusze przeciwników zbierały okrutne żniwo. Niektórzy próbowali przedostać się do środka przez budynek, ale najbliższe drzwi i okna zostały zabite deskami.

Ktoś ciął mieczem jednocześnie dwóch ludzi, zabijając obu na miejscu, by zaraz potem jego szyję przebiła strzała. Kolejny próbował zdjąć z siebie wierzgającego szaleńca, którego zęby zatopiły się głęboko w jego prawej ręce. Wrzask był ogłuszający.

Daniel odwrócił wzrok, akurat w porę, by zobaczyć mężczyznę na koniu, szarżującego w jego kierunku. Na swojej drodze zmiażdżył trupy trzech innych ludzi.

Daniel cofnął się szybko o dwa kroki, po czym przygotował pałkę. Wiedział, co należy zrobić.

Poczekał, aż jeździec się zbliży i zamarkował cios w nogi cwałującego wierzchowca. Gdy ten skoczył, szybko zabrał broń i tym razem uderzył naprawdę, w okolicę tylnego kopyta. Zwierzę zakliwiło z bólu, ale jeździec zdążył wziąć zamach. Jego pałka uderzyła Daniela w potylicę, niemalże rozbijając mu głowę na pół. Trzask był ogłuszający, przed oczami błysnęły mu gwiazdy. Padł na kolana i na chwilę stracił czucie w ciele. Gdy znów otworzył oczy, zalewała je krew, klęczał na chodniku, a całą czaszkę przepełniał jakby krzyk. Zobaczył czerwone plamy i kawałki własnej czaszki na ziemi, ale powtarzał sobie, że nie mogło być tak źle. Dalej mógł się ruszać, więc było lepiej niż z połową ludzi dookoła.

Podniósł głowę i zobaczył, że jego oponent leżał pod własnym koniem, wierzgającym jak oszalały. Daniel cieszył się teraz, że postanowił włożyć Ząb.

Dzięki temu mógł wstać i podejść do swojego przeciwnika, który nadal próbował wydostać się spod spanikowanego konia. Gdy zdał sobie sprawę, kto do niego idzie, sam także zaczął panikować.

Daniel uniósł pałkę, patrząc prosto w oczy swojej ofiary. Zdążył dostrzec w nich strach. Strach, błaganie, złość. Proste uczucia człowieka, któremu przyjdzie umrzeć pod końskim grzbietem. Człowieka, który nie dbał już o żadne głupie idee, kraje, postęp czy cokolwiek innego. Który chciał już tylko przeżyć, uciec od tego koszmaru i zapomnieć o wszystkim.

Nie wzruszyło go to.

Uderzył raz, potem drugi, aż poczuł pękającą kość i rozgniatane mięso. Gdy mężczyzna znieruchomiał, odwrócił się. Walka nie dobiegła jeszcze końca.

Kolejni ludzie padali na ziemię, bici kamieniami, podpalani, przeszywani przy pomocy mieczy, bełtów i strzał. Wrzątek i gruz raziły teraz wszystkich tak samo, nie mogąc odróżnić zbrodniarzy od mścicieli, ani przestępców od krajowej władzy.

I ostatecznie, obie strony umierały po równo. Mimo pancerzy, mimo elementu zaskoczenia, mimo przygotowanej zasadzki, mimo przewagi konnej i lepszej broni. Rebeliantów ginęło dwóch na jednego żołnierza, ale było ich też dwa razy więcej, więc chociaż raz było w miarę sprawiedliwie.

W końcu piekło zaczęło zmieniać się w cmentarz. Ludzie ginęli lub uciekali, amunicja się kończyła, spłoszone konie wracały tą samą drogą, z której przybyły. W końcu, na polu walki pozostał właściwie tylko Daniel.

Z przewagą swojego zęba i trzymając się z tyłu, zdołał dożyć aż do samego końca. On, kilku szaleńców i pojedynczy ludzie kryjący się na dachach. Wszyscy ciężko ranni. Wszyscy, poza nim, śmiertelnie wyczerpani.

Ogień zdążył już wygasnąć, a ci Janczarze, którzy przeżyli, uciekali. Z reguły tylko po to, by i tak umrzeć, bo najbliższa osada była daleko stąd, a oni i tak nie mieli co liczyć tam na pomoc. Jedyną szansą na przetrwanie było mieć medykamenty ze sobą.

Strona Daniela miała, ale niewiele. Za mało dla wszystkich.

Sam Daniel miał wiele krwawiących ran, naderwane ścięgna, zgniecione palce i przede wszystkim, poważny uraz czaszki. Nie czuł bólu, ale świat dookoła wirował nieznośnie, a on chwiał się przy każdym kroku. Potrzebował pomocy, wiedział to nawet z dziurą w głowie.

A jednak zwlekał. Wiedział, że może go to kosztować życie, ale jeszcze nie mógł tego skończyć. Nie, dopóki nie miał absolutnej pewności.

Nigdzie nie widział ciała. Nieważne gdzie patrzył, na całym polu nie było zwłok. Musiał je znaleźć. Musiał wiedzieć na pewno, choćby miał to przypłacić życiem. Dlatego szedł wzdłuż pobojowiska, opierając się o niedawno odzyskany miecz, by nie stracić równowagi. Czuł krew ściekającą mu po głowie, ale nie zatrzymywał się. Przeczesywał wzrokiem uliczkę, w poszukiwaniu tego jednego, jedynego człowieka. Sprawdzał każdy kawałek ziemi, każde zmasakrowane truchło.

Aż wreszcie dostrzegł drzwi, przez które wypuścili na pole walki szaleńców. Nadal były otwarte, a do środka ciągnęła się czerwona smuga. Więc jednak. Zatrząsł się ze strachu i podniecenia. To on miał to zakończyć, niemal tak, jak zawsze to sobie wyobrażał.

Przeszedł przez drzwi, podpierając się na własnym mieczu, by w ogóle utrzymać równowagę. Gdy był już w środku, zaczął rozglądać się za Wisenhertem. Gdyby uciekł na samym początku bitwy, mógłby już być kilometry stąd. Ale tego nie zrobił.

Daniel to czuł.

Ruszył dalej. Ścieżka zaschniętej krwi poprowadziła go za ścianę, gdzie zobaczył trójkę żołnierzy. Martwych. Wszyscy trzej leżeli na ziemi, z wielkimi dziurami ziejącymi z głów. Przynajmniej dwóch, a najpewniej wszyscy trzej zginęli od jednej kuli. Dookoła rozlała się kałuża krwi, ale to nie ona tworzyła smugę, za którą tu doszedł. Ta jucha należała do Wisenherta, siedzącego właśnie pod przeciwległą ścianą. Był blady i miał zamknięte oczy, ale bez wątpienia nadal żył. Był tylko śmiertelnie wyczerpany.

Gdzieś w okolicach podbrzusza wbito mu nóż. Rana na pewno była bardzo bolesna, ale nie wyglądała na śmiertelną. Z dostatecznie silną wolą, którą na pewno miał, mógł to jeszcze przeżyć.

Daniel podszedł do niego, zataczając się niczym wielkie, pijane zwierze. Nawet pomimo swoich artefaktów, ledwie utrzymywał się na nogach. Nie musiał czuć bólu, by zdawać sobie z tego sprawę.

Ale musiał to skończyć. Teraz, albo nigdy.

Przeszył go dreszcz, gdy zobaczył, jak Wisenhert powoli otwiera oczy. Wcale nie wydawał się przestraszony. Ani obecnością Daniela, ani niczym innym. Zasadzka, martwi ludzie i wszystko, co miało miejsce przez ostatnie pół godziny, zdawało się tylko bardziej go uspokoić, zmusić, by w pełni skupił się na swoim zadaniu. Niczym klif, który przez tysiąclecia opiera się wpływowi fal.

I który w końcu musi się od nich zawalić.

Wisenhert podniósł nagle głowę i spojrzał na Daniela. Po chwili splunął soczyście i zacisnął zęby. Podniósł z ziemi pistolet z miną człowieka, który wie, że powinien robić coś szybciej. Dyszał ciężko, jego łysa głowa błyszczała od potu. Wciąż jednak żył.

Daniel podszedł bliżej, chwiejnym, niepewnym krokiem. Spojrzał na pokrwawione nogi i wyraźnie przetrącony lewy bark Wisenherta. Potem przeniósł wzrok na oczy. Płonęła w nich nienawiść. Sztywna, kamienna i niezwykle spokojna nienawiść.

– Cholernie… jesteś… uparty… – sapał, starając się trzymać pistolet prosto. – Szkoda, że nie zabiłem cię za pierwszym razem.

– Wielka szkoda – odparł Daniel – Żebyś wiedział.

– Zatem spróbuję ponownie.

Wisenhert wycelował, szykując się do strzału. Daniel przypomniał sobie wtedy, co Azail powiedział mu i innym słuchaczom podczas jednej z nocnych opowieści. "…niestety, oni także polegli. Wszystko zaś za sprawą artefaktu Wisenherta. Nie można pokonać czegoś, co zabijało ludzi jeszcze w czasach wojny. Niektóre rzeczy są poza ludzkimi możliwościami."

Daniel westchnął. Azail miał tutaj rację. W pewnym sensie.

Wisenhert wycelował, na chwilę usztywniając zmęczoną rękę, i położył palec na spuście. Daniel poczuł, jak kilka ostatnich tygodni przelatuje mu przed oczami.

Przypomniał sobie swój pokój w Wyzogocie. Przypomniał sobie Azaila, opowiadającego mu o magii i jej możliwościach, przypomniał sobie, jak każdego dnia trenował, by opanować tę magię jak najlepiej. Jak ledwie nauczył się, jak przesunąć mały przedmiot, nim musiał odejść. Jak wyruszył przez góry, każdego dnia próbując osiągnąć kolejny poziom.

I jak uznał, że tyle wystarczy.

Machnął ręką, a lufa Wisenherta sama odchyliła się lekko, akurat w chwili, gdy ciągnął za spust. Pocisk minął cel o centymetr, rozpryskując się gdzieś na ścianie. Następne dwa już nawet go nie musnęły. Wisenhert strzelał dalej, ale nie ważne jak się starał, nie mógł nakierować lufy w odpowiednim kierunku. Równie dobrze mógłby strzelać ślepakami.

Po chwili Daniel był już przy nim. Wytrącił, lub raczej wyciął pistolet z jego dłoni. Wisenhert wrzasnął z bólu, po czym spojrzał raz jeszcze na swojego oprawcę. Nie mógł w to uwierzyć. Tyle lat planów, walk, zabijania, knucia intryg i zabić go miało jedno dziecko? Jeden miecz i trochę magii było wszystkim, czego było trzeba, by obalić imperium? Jeden jedyny raz popełnił błąd i przyjdzie mu za to zapłacić taką cenę?

Czy na pewno jedyny? Nie miał pojęcia. Zresztą teraz nie miało to już znaczenia. Dla tego dzieciaka ten jeden raz znaczył sto procent.

Daniel wzniósł miecz i wycelował prosto w tułów Wisenherta. Nim to skońćzył, w oczach króla pojawił się słabiutki, dawno nie widziany płomyczek.

Pojedynczy płomyk. Strachu.

Ostre żelazo przebiło pierś Wisenherta, rozlewając krew na kamienną posadzkę, brudząc dawno zapomniane pomieszczenie świeżą, ciepłą krwią. Dokonało się. Daniel dokonał tego, za co życie oddał Mark, Ash, Bonhart, Fabio, Martin, Graice, ojciec Asha, czterdziestu członków wyprawy, ośmiu szalonych osadników, osiemnastu obrońców bezimiennej uliczki i niezliczeni inni ludzie, których Daniel albo nie poznał lub nie zapamiętał. Mężczyzna złapał jeszcze za dłoń Daniela i ostatni raz spojrzał mu w oczy, w których być może po raz pierwszy w całym jego w życiu widać było choć cząstkę szczerej ludzkiej skruchy.

– Ty pomściłeś swojego ojca… – wysapał. – Teraz ktoś pomści… swego pana, a potem… ktoś inny pomści mściciela… Zaczęliśmy… paskudny cykl… wiesz?

Daniel nie odpowiedział. Wyszarpał tylko miecz, rozchlapując dookoła kolejną falę krwi. Wisenhert próbował złapać oddech, osuwając się powoli na ziemię. Choć ledwie był w stanie mówić, Daniel wciąż odczytał z jego ust jedno, ostatnie pytanie.

– Było… chociaż warto?

Jeden szybki ruch przeciął kark niedoszłego króla, posyłając jego głowę kilka kroków dalej. Zapadła cisza, jaka zawsze gości, gdy końca dobiega burza. Daniel wyciągnął ze szczęki swój ząb i upadł bez sił ziemię. Czuł się tak zmęczony, że żaden ból nie mógł się już przebić do jego świadomości.

Zobaczył, albo raczej domyślił się, że jakiś szaleniec, najwyraźniej usłyszawszy strzały, ostrożnie idzie do niego z bandażami. Gdy był już przy nim, wcisnął mu medykamenty do ręki i patrzył z wyrazem strachu. Daniel przyjął podarek, ale zamiast opatrzyć rany, głaskał swojego przyjaciela po poranionej, łysej, nic nierozumiejącej głowie. Szaleniec patrzył na niego, jakby próbował coś powiedzieć.

Daniel wiedział, że zmniejsza właśnie swoją, i tak już małą szansę na przeżycie, ale nie obchodziło go to. Jedyne co robił, to raz razem powtarzał w głowie jedną, jedyną rzecz, jaka jeszcze go obchodziła. Odpowiedź na ostatnie pytanie, jakie w swym życiu zadał Wisenhert.

„Było… chociaż warto?"

„Było warto?”

No właśnie, było?

Spojrzał w niebo, przebijające się przez zrujnowany sufit, i wykonał głęboki wydech. Nie potrafił znaleźć słów, które opisałyby, co teraz czuł. Miał wrażenie, że całe jego istnienie zatoczyło okrąg. Że znów był tym naiwnym dzieckiem, które niegdyś pędziło na rachitycznej szkapie, jakby była to władczyni świata. Że nic nie musi już robić i dokonał wszystkiego, czego chciał od życia. Że już wygrał. Ostatecznie.

– Nie – wyszeptał, choć tyle go to przecież kosztowało, a słuchać nie było komu. – Nie było. Ale gdybym musiał, zrobiłbym to jeszcze raz.

Następne częściKrwawy Szlak - Epilog

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania