Poprzednie częściKrwawy szlak, prolog
Pokaż listęUkryj listę

Krwawy Szlak, rozdział trzydziesty trzeci - Wisenhert, cz. 1/3

- Ta historia zaczyna się jak wiele z okresu wojny. Odkrycie magii, nowe wierzenia, kulty, mieszanie religii z polityką. Zbyt wielu ludzi w zbyt krótkim czasie uwierzyło, że jest w stanie zmienić świat.

Gdy pierwsza sekta wyruszyła przeciwko oddziałom policji, wciąż byłem bezpieczny w swoim mieszkaniu. Dwa miesiące później błądziłem już wśród zgliszczy, samotny, głodny i desperacko szukając jakiejś pomocy.

W końcu trafiłem do małego, rządowego obozu dla uchodźców. Takich jak ja było tam wielu. W tym Wisenhert. W dniu gdy go poznałem, chodził po całym terenie, wołając imię jakiegoś chłopca. Oferował ludziom wszystkie swoje pieniądze oraz połowę jedzenia, jeśli tyko wskażą mu miejsce, w którym mógł być jego syn. Oczywiście nie trzeba było czekać długo, zanim ktoś spróbował go okpić. Grupa opryszków podstawiła mu obce dziecko, pasujące do opisu i zażądała za to zapłaty. To jednak nie zadziałało, więc dranie odebrali nagrodę siłą. Wisenhert nie miał szans przeciwko trzem rosłym mężczyzną.

Znalazłem go potem pod murem, zakrwawionego i półprzytomnego. Wciąż desperacko ściskał ostatnią konserwę, której tamtym nie udało się od niego odebrać.

Postanowiłem mu pomóc. Opatrzyłem go i zabrałem w bezpieczne, czyste miejsce, gdzie mógł odpocząć. Potem długo rozmawialiśmy. Opowiedziałem mu o naszej wierze, o nadziei pokładanej w Illo, o tym, że poszukujemy chętnych do przyjęcia Pomazania i wyjazdu gdzieś daleko stąd, by założyć nową świątynię. Wcześniej był Binjistą, przedstawicielem jeszcze innej religii, ale niezbyt oddanym. Szybko zgodził się przyjąć naszą wiarę i dołączył do małej grupy, z którą wtedy podróżowałem. Wyruszyliśmy kilka dni później. Obóz, w którym mieszkaliśmy przechodził wtedy kryzys, a my wiedzieliśmy, że wkrótce będzie znacznie gorzej.

Wszystkie obozy zawsze kończyły tak samo. Ci na zewnątrz chcieli dostać się do środka, a ci w środku chcieli, by jak najwięcej osób zostało na zewnątrz. To mogło skończyć się tylko katastrofą. Wpuszczeniem wszystkich i wywołaniem przeludnienia, albo utrzymaniem ludzi na zewnątrz za wszelką cenę. Tak czy inaczej, chaos był kwestią czasu.

Wiedzieliśmy o tym i dlatego uciekliśmy zanim sytuacja stała się rozpaczliwa. Niestety, straciliśmy w obozie prawie cały nasz dobytek. Dużą część żywności, narzędzia, dokumenty, godność. Wiesz czym są dokumenty, Danielu?

Chłopak akinął głową. Była to jedna z rzeczy, o jakiej opowiedział mu jego ojciec. Nie rozumiał dokładnie samego sposobu używania ich, ale znał sam zamysł. Wydawał mu się dziwny i pokrętny, tak samo jak pieniądze.

- Ojciec opowiadał mi o tym kiedyś. Dawno temu. Co było dalej?

- Ruszyliśmy dalej, byle przed siebie. Mijaliśmy wiele miejsc, poznaliśmy wielu różnych ludzi. Oszukiwaliśmy, walczyliśmy, kradliśmy, czasem przychodziło nam zabijać. Robiliśmy co było konieczne, by przeżyć.

Wisenhert nawet wtedy nie przestał szukać swojego syna i żony. Długo łudził się, że żyją. Rozpytywał o nich ludzi, obiecywał nagrody za znalezienie ich lub wiadomość od nich, czy choćby jakąś wskazówkę. Oczywiście nigdy nikogo nie znalazł, a te bezsensowne próby zakończyły się tylko traceniem przez nas cennego jedzenia. Raz próbował oddać szesnaście puszek zupy mężczyźnie który twierdził, że zajmuje się zawodowo odnajdowaniem zaginionych. Każdy normalny człowiek od razu wiedziałby, że był to oszust, ale Wisenhert był tak zaślepiony swoją nadzieją, że musieliśmy odciągać go od niego siłą. Omal go za to nie wyrzucili.

Wziąłem go wtedy na stronę i długo tłumaczyłem mu, że już nigdy więcej nie zobaczy swojej rodziny. Nie było żadnej szansy, by w konflikcie, jaki toczył się w tamtym czasie, przeżyły całe rodziny. A nawet jeśli, to szansa by znowu ich spotkał była zerowa.

Na początku nie chciał słuchać. Na początku nikt nie chce. Ale z czasem udało mi się go przekonać. Po wielu dniach rozmów, przekonywań i niezliczonych kłótniach.

Gdy zamknął wreszcie ten rozdział, postanowił złożyć ostateczne wyznanie wiary, co wiązało się do wstąpienia w jeden z naszych klanów. On wybrał Poszukiwaczy, grupę zajmującą się badaniem świata dookoła nich. Być może liczył na to, że w ten sposób jednak natknie się przypadkiem na swojego syna. Tego nigdy się nie dowiem.

Azail przerwał na chwilę i spojrzał w kierunku wymalowanego na ścianie znaku. Z jego piersi wyrwało się ciche westchnienie.

Tułaliśmy się bardzo długo. Myślę, że musiało minąć przynajmniej kilka lat, nim zaprzestaliśmy prób uciekania przed wojną. Nie miały one sensu. Gdziekolwiek byśmy nie uciekli, wszędzie odnajdywali nas zbóje, atakowały dzikie zwierzęta, zagrażały osuwające się budynku, niewypały pocisków i braki w jedzeniu. Z czasem zaczęliśmy napotykać nowe, dziwaczne stworzenia, których nigdy wcześniej nie widzieliśmy. Gigantyczne skorpiony pokryte wiecznie mokrym futrem, wielkie pająki z malutkimi odwłokami, niebieskie latające plamki, które atakowały wszystko dookoła. Wielkie i małe stwory, których nawet nie potrafię nazwać.

Na początku byliśmy tym przerażeni, ale z czasem zrozumieliśmy, że to po prostu kolejny cel. Mimo dziwnego wyglądu, nie różniły się aż tak bardzo od zwykłych rozbójników.

Strzelaliśmy do nich resztkami amunicji albo używaliśmy drągów i ostrych narzędzi, które od dawna już służyły nam za broń. I jechaliśmy dalej i dalej, i dalej. Ale wszędzie było tak samo. Szukanie bezpiecznej przystani było szukaniem wiatru w polu. Stratą czasu.

Daniel westchnął cicho. Wiedział, co jego rozmówca ma na myśli. Był taki czas, że razem ze swoim ojcem i ich przyjacielem przechodzili codziennie wiele kilometrów w nadziei, że uda im się odnaleźć niemalże legendarne, zapomniane miasto, w którym nareszcie będą bezpieczni. Przeszli niezliczone kilometry, szukając go. Niestety bezskutecznie.

- Jeździliśmy tak niesamowicie długo. Nim się poddaliśmy, straciliśmy już rachubę lat, cała elektronika wysiadła a amunicja i paliwo wyczerpało się do cna. Porzuciliśmy samochód i zaczęliśmy iść, a gdy mieliśmy dość pielgrzymki, po prostu osiedliliśmy się tam, gdzie akurat stanęliśmy. W małym, zrujnowanym miasteczku, niedaleko od tego miejsca. Nie było ono w żaden sposób wyjątkowe. Właściwie, to było chyba jednym z gorszych miejsc. My jednak po prostu nie mieliśmy już sił. Dręczyły nas tam dzikie zwierzęta, bestie, głód, bandyci i choroby, ale my już nie wierzyliśmy, że znajdziemy cokolwiek lepszego. To były ciężkie czasy.

Każdy dzień w naszej małej społeczności wyglądał podobnie. Rano jedliśmy i wznosiliśmy modły, całymi dniami pracowaliśmy bez wytchnienia, wieczorami każdy zajmował się tym, co przypadało jego kaście, a potem szliśmy spać. Mniej więcej co trzeci dzień przez nasze obozowisko przejeżdżała grupa zbójów, odbierająca nam większość jedzenia. Czasy nie były łatwe, ale w większość z nas pogodziła się z tym losem.

No właśnie, większość. Bo Wisenhert nie był do tego zdolny. Do dziś myślę, że szczerze wierzył w Illo, ale nie mógł odnaleźć się w naszej wspólnocie. Tak jak my wszyscy, miał już dosyć biedy, oglądania się przez ramię i żywienia się tym, co akurat wygrzebie ze zgliszczy. Ale podczas gdy wszyscy inni uznali to po prostu za swój los, on wciąż cierpiał. Cały czas chciał sprawić, by to wszystko było inne. By jakoś zmienić świat.

Starałem się go pocieszyć. Rozmawiałem z nim, słuchałem, zachęcałem by zaufał Illo i zaakceptował swój los. Ale on nie potrafił. Nie mógł zapomnieć o swoim starym życiu, utraconej karierze i dawnej rodzinie. Chyba nawet nie tęsknił tyle za wygodami, ile za poczuciem, że to co robi ma sens. Ale tego nie potrafiłem mu zapewnić. Nikt nie potrafił.

Azail znów przerwał opowieść i pogładził znajdujący się na jego szyi symbol, identyczny do tego na ścianie. Daniel nie mógł tego wiedzieć, ale podejrzewał, że właśnie targają nim jakieś wątpliwości.

- Gdy patrzę na to z perspektywy czasu, myślę że naprawdę chciał być częścią naszej wspólnoty. Starał się by stać się jednym z nas. Modlił się, pracował, próbował odnaleźć wspólnymi język z pozostałymi. Niestety, po prostu tu nie pasował. Być może Illo miał dla niego inny plan, a może to on po prostu nie potrafił go szczerze zaakceptować.

Ilekroć na niego patrzyłem, zawsze widziałem tego samego człowieka: ambitnego i młodego kierownika firmy, oddanego ojca, zagubionego męża, który chciał wyjść na prostą. I nieważne co się działo, on zawsze chciał dowodzić. A może nawet nie tyle dowodzić, co po prostu iść naprzód, osiągnąć coś na tym okrutnym świecie. Nie potrafił tego zmienić. Nie potrafił zaakceptować, że teraz jest nikim. Dlatego gdy pewnego dnia nadeszli oni, nie wahał się.

Przyjechali z południa. Było ich jakiś czterech, może pięciu. Grupa jeźdźców na chudych koniach, dzierżąca gumowe pałki i strzelby o naostrzonych lufach. Być może była to dawna policja konna, a może po prostu hodowcy, którzy obrabowali komisariat. Liczy się to, że wjechali do naszego schronienia, podeptali nasze zboże, wytłukli deski z okien i zażądali jedzenia, amunicji oraz leków. W razie odmowy zagrozili, że nas zabiją.

Daliśmy im wszystko, czego tylko chcieli z nadzieją; że zaraz odjadą i nie zrobią nam krzywdy. To już nie był pierwszy raz. Przez lata zdążyliśmy pogodzić się z myślą, że musimy oddawać takim jak oni jedzenie. Zebraliśmy więc ile się dało i daliśmy im, z nadzieją że nas oszczędzą. Zgodzili się, choć pobili i znieważyli kilku naszych ludzi. Praktycznie się nie broniliśmy. Pozwoliliśmy im na wszystko.

Zabrali czego chcieli i już mieli odjechać, gdy Wisenhert wyszedł przed szereg, mówiąc, że tak nie może być. Stwierdził, że nie godzi się na takie życie i nie chce tak dłużej tego ciągnąć. Próbowałem chwycić go za ramię, a wtedy on odepchnął mnie i powiedział, że dla niego to koniec tkwienia tu jak szczur. Patrzyliśmy oniemiali, jak staje przed ludźmi na koniach i wyciąga dłoń w stronę ich herszta. Ten uśmiechnął się tylko. Dla niego była to po prostu dodatkowa para rąk do wyciągania haraczy od wieśniaków. Bez zastanowienia chwycił jego dłoń, tym samym przyjmując go do bandy.

Wisenhert uśmiechnął się wtedy i pogratulował mu rozsądku. Stwierdził, że za rok od tej pory będzie miał dwa razy więcej jedzenia, niż warte są jego konie i cztery razy tyle broni, ile mają ze sobą teraz.

Zdziwiony herszt zapytał, skąd ma zamiar to wziąć.

Wtedy po raz pierwszy powiedział nam o Nowej Macedonii. Mówił, że zostanie królem i stworzy nowy, wspaniały kraj ku chwale Illo. Twierdził, że zapewni wszystkim dobrobyt, utworzy sprawiedliwe i równe prawo oraz sprawi, że nikt nie będzie już musiał kraść ani rabować. Oni zaś mieli stać się jego przyboczną strażą i chronić go od wszelkiego niebezpieczeństwa. Oczywiście, w zamian za hojne wynagrodzenie.

Myślałem, że zwariował. W sumie to wszyscy tak myśleli i trudno było się dziwić. Ledwo przestał być wieśniakiem, dołączył do losowej bandy i nagle sugerował, że powinni uczynić go królem. Tylko wariat mógłby powiedzieć coś takiego.

A jednak go przyjęli. Być może herszt miał poczucie humoru, a może po prostu uznał, że wariatem będzie łatwiej sterować.

Tak czy inaczej odjechał, a my byliśmy przekonani, że widzimy go po raz ostatni. Wsiadł na zdobytego konia, chwycił w ręce pałkę i pistolet, po czym ścisnął dłonie swoich nowych ludzi. Był nawet na tyle bezczelny, by zapytać, kto jeszcze chce dołączyć do jego armii. Oczywiście wszyscy odmówili, ale on się nie przejął. Zebrał podatek i powiedział nam "do zobaczenia", jakby sugerował, że jeszcze tu wróci. Gdy odjeżdżał byliśmy pewni, że ta historia o własnym kraju do tylko bajanie głupca, a on za dzień lub dwa, napadnięty przez potwory albo zdradzony przez swoją bandę.

Tak się jednak nie stało.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania