Poprzednie częściKrwawy szlak, prolog
Pokaż listęUkryj listę

Krwawy szlak, rozdział dwudziesty pierwszy - Postój Wśród Piasku

Czas pochodu: 35

Stan pochodu: 32+1

 

Marsz trwał przez kolejne kilka dni, podczas których nie minęli niczego poza piachem, kurzem i pustynnymi roślinami.

Pewnego ranka, Daniel zobaczył widnokręgu niewyraźny kształt, przypominający taflę szerokiego jeziora. W pierwszej chwili myślał, że widzi wyjątkowo dużą połać roztopionego piachu. Nie była to dobra wiadomość, bo leje bombowe bywały radioaktywne. Miejsce tej wielkości mogli normalnie przejść, ale nie wiedzieli, jak daleko sięgało skażenie, a oni musieli rozbić obóz nim nastanie pełny świt. Obozowanie tam wiązało się więc ze zbyt dużym ryzykiem. Musiał zasięgnąc od Martina więcej informacji.

On wciąż miał swój samochód, ale obecnie zamiast Przewodników, wisiało na nim kilku nowo ochrzczonych Kenbrystów. Głównie byli to ci, którzy najbardziej prosili się o pobicie oraz ci, którzy sami bić się nie umieli i powinni uważać na co silniejszych, którzy Kenbrze nie służyli. Ale Daniela nie obchodziły obecne koneksje w wiosce. Teraz dbał tylko o to, by wreszcie przejść bezpiecznie przez pustynię.

-Martin, czy w tej okolicy miały kiedyś miejsca bombardowania atomowe?

Zawołany oderwał wzrok od sterty piachu i kurzu dookoła, po czym bardzo nieprzyjemnym spokojem spojrzał na Daniela. Odezwał się obojętnie i służalczo, jakby był nagraniem.

-Nie wiem. Nigdy nie słyszałem o bombardowaniach w tej okolicy, ale nie wiemy o wszystkim, co mogło mieć tu miejsce. Jednak wątpię. Lej bombowy, nawet nie radioaktywny, z pewnością zostałby zauważony przez którąś ekspedycję.

-Więc czym w takim razie to jest? – wskazał na kształt daleko przed nimi.

-Nie wiem. Nie widziałem dotąd czegoś takiego.

-To oznacza, że zboczyliśmy z kursu?

-Możliwe, ale co najwyżej nieznacznie. Na pewno uda nam się na niego wrócić, gdy wieczorem przekalkuluję gwiazdy. Taki rozrzut jest naturalny.

-Dlaczego twoi ludzie dotąd nie wiedzieli o takiej konstrukcji?

-Pustynia jest ogromna, a burze piaskowe stale ją zmieniają. Nie wspominając o tym, że rzadko ta sama trasa jest tak samo opłacalna za drugim razem. Mamy kilka ścieżek i chodzimy nimi na zmianę.

-Niby po co?

-Kenbra tak kazał.

Oczywiście, pomyślał Daniel. „Kenbra tak kazał” zdawało się dla tego ludu odpowiedzią na każde niewygodne pytanie.

-Nieważne. Myślisz, że konfrontacja z… tym terenem może być niebezpieczna?

-Nie sądzę. Gdyby czekały nas tutaj niebezpieczeństwa, inni Przewodnicy opowiedzieliby nam o nich jeszcze w Mieście. Albo ostrzegłby nas Kapłan.

Daniel na samo wspomnienie słowa Kapłan omal nie wyciągnął miecza z pochwy. To był już jego warunkowy odruch.

-Radzisz więc utrzymanie kursu?

-Myślę, że to rozsądne. Cokolwiek tam znajdziemy, na pewno nie będzie dla nas zbyt dużym zagrożeniem, byśmy nie mogli wycofać się w porę.

-Dziękuję. – rzucił Daniel i wrócił na czoło pochodu. Nie zdążył jednak zrobić ani kroku, nim usłyszał za plecami czyjąś rozmowę:

-Ja też mógłbym powiedzieć, żebyśmy szli dalej.

-Właśnie. – odpowiedział mu zaraz drugi głos. - Czy on myśli, że my nie znamy pustyni? Też na niej byliśmy! Dlaczego nie radzi się naszych mędrców?!

-Dokładnie! Nie potrzebujemy tu jakiś jebanych inteligentów! Też umiemy przeżyć do cholery!

Tyle właściwie wystarczyło. Daniel zacisnął mocno zęby i odszedł, zanim zrobiłby coś, co potem miałoby złe konsekwencje. Wolał nie znać dalszego ciągu tej rozmowy.

To trwało od dnia tej masakry, jaką urządzili Przewodnikom. Nikt nie mówił tego głośno, nikt nie wypominał, ale Daniel wiedział, co się dzieje. Słowa Martina, celowo czy nie, dały wszystkim do myślenia. „Inny niż to bydło” „Prawdziwy człowiek” „Myśląca istota”. To były zwroty, jakimi wtedy go nazwał. A on nawet nie myślał, że powinien zaprzeczyć. I choć nikt nie powiedział tego jeszcze wprost, to zaczęli zastanawiać się, czy nie ma w tym prawdy. Czy Daniel, tak samo zresztą jak Mark, nie jest nieco inny niż oni. Czy bardziej nie przypominają Martina, niż kogoś z ich społeczności. On przecież umiał pisać, znał się na historii, liczył, wtrącał się w planowanie, dyplomację. Większość ludzi w wiosce tego nie robiła. Do tego on wprosił się do rady i jeszcze Binna traktowała go przez długi czas jak syna. Czy on w ogóle był jednym z nich? Co go właściwie różniło od tych Przewodników? Może naprawdę nie był taki, jak oni? Może to nie jemu powinni ufać? Może w ogóle nie powinni byli iść na tę wyprawę, wywołaną przez jakiegoś inteligenta, który całe dnie czyta, liczy i w ogóle jest jakiś inny, niż oni? Czemu mają za nim chodzić? Kto im niby kazał?!

Daniel wiedział dobrze o tym, co się dzieje, utrzymywał się jednak w ryzach. Nikt nie miał odwagi by powiedzieć to głośno, więc nie dbał o to. Zdradzili go, ale Binna nie działała już w ogóle w życiu wioski, a nikt inny nie miał odwagi, by przejąć po niej pochodnię. Ludzie mogli go nienawidzić, ale wciąż był ich władcą. A oni nie mieli zamiaru sprzeciwić się władzy. Tylko o to teraz dbał. O to, i żeby przejść przez pustynię. To się liczyło.

Po kilku godzinach dotarli do zagadkowej gry światła. Okazało się, że była to okrągła, głęboka dziura w ziemi, z zaokrąglonymi od piasku brzegami i płaskim kamiennym spodem. Wewnątrz dziury nie było właściwie niczego, jeżeli nie liczyć kilku kamieni i paru skorpionów.

Gdy ludzie osiągnęli ten przystanek, do pełnego wschodu słońca pozostał czas, ale Daniel zdecydował, że to tutaj zatrzymają się na postój. Decyzja była zrozumiała. Miejsce obok którego stali było głębokim naturalnym wgłębieniem, które nawet w czasie zenitu dawało dużo cienia i było w nim nieco chłodniej, a do tego zawierało mniej tego wszechobecnego piachu. Mogli osłonić się tam przed słońcem i odpocząć, bez marnowania czasu i energii na kopanie dołów i leżenia w ciasnocie.

Skorpiony nie były dużym problemem. Radzili już sobie z jadowitymi stworami, które potrafiły nie tylko żądlić, ale też pluć, latać, tworzyć jednoświadomościowe hordy, hodować w kilku sekund dodatkowe żądła, albo po prostu eksplodować kwasem, więc te małe skorupiaki stanowiły raczej miłą przekąskę.

Do wnętrza wąwozu weszli poprzez związanie razem dwóch lin przymocowanych do wozu i spuszczenie się po nich na dół. Większości osób takie działania nie były obce, wszystko poszło więc gładko.

Kilkanaście minut później wszyscy byli już na dole, rozstawiając swoje skromne bagaże i likwidując te najśmielsze pajęczaki, podczas gdy te szybsze i bardziej rozsądne chowały się natychmiast w rozpadlinach. Daniel niemal natychmiast rozrzucił swój dobytek pod jedną ze ścian schowaną w cieniu, po czym oparł się o nią, chłepcząc chciwie wodę z plastikowej butelki. Miał wrażenie, że świat dookoła niego wrzeszczy i wiruje jak szalony, ale i tak czuł ulgę. Pij jak szaleniec, choć ledwie mógł trafić butelką do swoich ust. Czuł się, jakby miał natychmiast umrzeć, gdyby tylko oderwał wargi od naczynia.

Po opróżnieniu całej butelki, zjadł nieco chleba, zagryzionego niezidentyfikowanym mięsem ze swojej torby. W ogóle nie miało ono smaku, ale czuł, że z jego żołądka ustępuje tępa, nieprzyjemna pustka.

Gdy skończył jeść, położył się na twardych kamieniach i próbował spać. Nie mógł naprawdę zasnąć, nie wśród tego palącego skwaru, piachu i bandy zdrajców śledzących go na każdym kroku, ale wkrótce zapadł w przyjemną, pustą obojętność. Jakby wstąpił w świat, w którym nie było wrogości, zdrady, głodu, zabijania, ani zemsty. Jakby otaczało go jedynie cisza, ciemność i chłód, bijący od lekko wirującego podłoża. Bez pragnień, bez wspomnień, bez szaleństwa. Inny świat, w którym mógł poczuć swobodę.

-Mark może być spokojny. Jestem już blisko. Nie było łatwo, ale jestem coraz bliżej - szepnął w niebo, samemu nie wiedząc, czy mówi do Marka, siebie, Wisenherta, Kenbry, czy do świata w ogóle.

Ciszą i spokojem dane mu było cieszyć się niestety krótko, bo już po kilku chwilach usłyszał zbliżające się kroki Asha. Wybudził się z tego stanu prawie-drzemki i uchylił powieki, patrząc z wyraźną niechęcią na nieproszonego gościa. Nie miał sił ani ochoty, żeby podnieść się do pozycji siedzącej, przyjął go więc jak był, leżąc dalej na kamieniach.

-Czego chcesz? Próbuję spać do cholery.

Po tak ciepłym powitaniu, Ash spojrzał na niego nieco niepewnie, zaraz jednak zebrał się w sobie i zaczął się mówić.

-Rob, miejscowy z brązową brodą i tatuaże…

-Wiem, który to Rob, kurwa. Przecież tu mieszkam.

-No tak... Znaczy, on przeszukał dokładniej ściany tego miejsca, i znalazł małe wejście… dokądś. Wygląda na wyżłobione, ale trudno powiedzieć, co może być w środku.

-I?

-Pomyśleliśmy, że może chcesz ją zbadać. W środku może być coś wartego uwagi.

Daniel westchnął i zmusił obolałe ciało oraz przygasły mózg do powolnego działania, by z jednak podźwignąć się do siedzenia. Gdy już był w tej pozycji, świat dookoła niego zawirował nagle mocniej, a jego nadużywane mięśnie wydarły się w wewnętrznym krzyku. Stał tylko przez chwilę, jednak to już mu wystarczyło, by uznać, że zdecydowanie nie ma zamiaru gdziekolwiek iść. Chciał odpocząć.

-Nie, nie dam rady. - rzucił, powoli kładąc się z powrotem. - Idźcie sami. Niech Dante wybierze sobie kilku ludzi i sprawdzi, co tam jest. Jeśli znajdzie coś ciekawego, niech to weźmie.

-Dlaczego Dante?

-A dlaczego nie on? To mój przyjaciel i wiem, że można na nim polegać. Niech on poprowadzi ludzi.

-Tak jest. Idziemy, zobaczymy co tam jest i zaraz wracamy. - powiedział Ash, po czym odwrócił się żeby odejść, jednak po kilku krokach zatrzymał się i odpiął od pasa mały karton z sokiem, który wypatrzył sobie wcześniej pośród zapasów z wozu, a następnie podał go Danielowi.

-Trzymaj. Tobie bardziej się to przyda.

-Wściekły do cna Daniel otworzył oczy, gotów zwymyślać go soczyście za przerywanie snu. Widząc jednak dłoń z wyciągniętym w jego stronę naczyniem, nie powiedział nic, a jedynie chwycił je w obie ręce i spojrzał na Asha z zaskoczeniem. Ciche dziękuję, jakie wypowiedział, zdawało się nie móc nawet dojść do jego uszu, ale on i ta był zadowolony z ulgi, jaką wyraźnie mu sprawił.

Obaj czuli teraz satysfakcję. Ash cieszył się widząc, że jego przyjaciel trzyma się jakoś, mimo miotającego się wokoło szaleństwa, zaś Daniel czuł ulgę, wiedząc, że jest tu jeszcze ktokolwiek, kto wciąż mu jeszcze ufa, mimo całej tej zawieruchy, którą z takim trudem przechodzili. Otworzył karton i wypił kilka pośpiesznych łyków.

Wrażenie było wprost wspaniałe.

Martin siedział spokojnie oparty o pionową kamienną ścianę, okutany od stóp do głowy w swoje cienkie szare szaty, by ochronić się od palącego słońca. Mimo potężnego upału, nie miał zamiaru przejść do części wąwozu skąpanej w cieniu. Słusznie uznał, iż w jego obecnym położeniu odpoczynek lepiej jest odbywać w upale, ale nie mierzwiąc nikogo swoją obecnością, niż pośród chłodnego cienia i jeszcze chłodniejszych spojrzeń, które w każdej chwili mogą przejść w bardzo zimne czyny.

Siedział spokojnie, gryząc upolowane niedawno skorpiony i odrzucając ich kolce jadowe na rosnący stosik. Miał dużo zwykłego jedzenia, ale rzadko miał okazję, by spróbować tych stworzeń, a wprost przepadał za ich suchym mięsem. W głowie wciąż odtwarzał niedawny... incydent, ale nie miał zamiaru pogrążać się w żałobie lub rozpaczy. Powtarzał sobie, że taka była wola Kenbry, a on nie może teraz pozwolić sobie na słabość lub zwątpienie, jeżeli chce przeżyć i ochronić swoją wspólnotę. Gdy wróci do wioski, odda zmarłym cały należny im hołd i należycie ich opłacze, na razie jednak musiał pozostać silnym. Teraz nie było czasu na łzy. Na razie, musiał zaplanować kolejne ruchy.

Gdy on pogrążał się w rozmyślaniach, nagle podszedł do niego Dante, niezbyt dobrze znany mu mężczyzna o potężnej budowie i zbójeckich rysach. Stanął nad nim i patrzył z góry, gestem dając mu znak do podniesienia się. Martin wstał więc spokojnie i powoli, po czym z maksymalną dozą uprzejmości zapytał, co go do niego sprowadza.

Dante najpierw zmierzył go od stóp do głowy, dotykając nieznacznie swojej broni. Wyglądał, jakby tylko czekał, aż Martin nagle wyciągnie skądś nóż i rzuci się na niego z krzykiem. On oczywiście, nie miał ani takiego zamiaru, ani możliwości.

-Chcemy dowiedzieć się więcej o dziurze, o której mówiłeś.

Martin skinął głową. Wiedział, o co chodzi.

-Nie wiem już nic na ten temat, proszę pana.

Nazwany "panem" Dante drgnął nieznacznie. Nie czuł się dobrze z tym, że ktoś zwraca się do niego w ten sposób. Normalnie powiedziałby, że wystarczy Dante, ale akurat z tym człowiekiem nie miał zamiaru się bratać. Najmniejszego.

-Rob twierdzi, że to ty pokazałeś mu to miejsce.

Martin obdarzył Dantego spojrzeniem i tonem, jakim tylko on potrafił patrzeć. Zdawał się sugerować, jakby już udzielił odpowiedzi na pytanie, tylko ktoś nie potrafił jej zauważyć. Robił tak często. Doprowadzało to ludzi do szału, tym bardziej, że darzył nim każdego, kto tylko z nim rozmawiał. Poza Danielem.

-Owszem, zrobiłem to. Ale nic więcej na ten temat nie wiem. Chciałem mu tylko pokazać, dokąd uciekło dużo skorpionów. To wszystko. Nie wiem, co jest w środku i żadne zagadnienia speleologiczne mnie nie interesują.

Dante spojrzał na swojego rozmówcę tak, jakby został uderzony. Martin nie mógł powstrzymać lekkiego uśmiechu satysfakcji. Patrzenie jak pali go on wzrokiem było lepsze, niż całe potencjalne ryzyko, jakie mogło się wiązać z użyciem takiego terminu.

-Skończ się kurwa zgrywać! Co jest w środku tej jebanej jaskini?!!

-Ależ mówię panu, że nie mam pojęcia. Wszystko czego chciałem, to pomóc wielbicielowi skorpioniego mięsa, takiemu samemu jak ja. Nie znam wypełnienia tej jaskini i przedmiot ten kompletnie mnie nie interesuje. Ja, na pana miejscu, nawet bym tam nie zaglądał.

-Przecież tu mieszkasz. Mam rozumieć, że nie znasz okolicy własnego domu?

-Owszem. Nie znam.

-Więc czemu do kurwy nędzy tu jesteś?!

-Z prostej przyczyny. To miejsce to już nie są moje okolice. To daleko od miasta, proszę pana, a my nie mamy w zwyczaju sprawdzać każdej rozpadliny.

-Chcesz mi więc powiedzieć, że nigdy wcześniej tędy nie przechodziliście?

-Nie. To po prostu zaledwie ja nie miałem nigdy wcześniej okazji, by tędy wędrować.

Dante z trudem powstrzymał się od dania mu w mordę. Nie tylko za to, że przeciągał ich rozmowę,nie tylko za to, że patrzył na niego jakby już dziesięć razy powinien domyślić się odpowiedzi, nawet nie za to, że wyraźnie miał go za bydło i zdawał się czekać aż dostanie podziękowania, że z nim rozmawia. Za całokształt. Nie mógł znieść tych pieprzonych małych, wszystko wiedzących oczu, tej jebanej postawy, której na niczym nie zależało, tego stroju, który mógł znieść ciepło i chłód, gdy oni kopali w ziemi i zdychali z zimna. Chciał dać mu w mordę za medalik z Kenbrą, za inteligentną mowę, za bycie pieprzonym Hutnikiem, za wszystko. Nienawidził go. Po prostu nienawidził. Za całokształt.

Martin tymczasem, wciąż mówił najspokojniej w świecie.

-Nie, nie zboczyliśmy z drogi. W każdym razie, nic nie wiem o takiej ewentualności.

-Więc czemu do diabła ciężkiego, mówisz, że nie znasz tej okolicy?!!!!

Wzrok Martina przyprawiał Dantego o bezsilne łzy. Miał wrażenie, że może czytać w jego myślach i właśnie słyszy jasny, prosty komunikat.

„I co się drzesz, ty bydło? Ja przecież mówię spokojnie.”

-Nie znam jej z bardzo prostej, oczywistej przyczyny. Po prostu nigdy wcześniej mnie tu nie było. To moja pierwsza wyprawa poza miasto.

-Naprawdę? Mam więc wierzyć, że miastowi wysłali nam za przewodnika kogoś, kto dopiero zalicza swoją pierwszą misję?!

Martin się uśmiechał.

-Owszem. I nie widzę jednak powodu, dla którego miałoby to pana dziwić. Wbrew waszym zapatrywaniom, nam nie wydawaliście się materiałem godnym specjalnej uwagi. Jesteście tylko zwykłymi ludźmi, tak przynajmniej wtedy myśleliśmy, nie byliście więc warci traktowania lepszego niż zwierzęta snujące się dookoła Miasta. Uznaliśmy więc, że skoro godnie wypełniliście swoją część umowy, nam pozostaje tylko wypełnić swoją, a wtedy wszystko będzie w stanie należytym. Nie spodziewaliśmy się, że sprawy przybiorą podobny obrót. Potraktowaliśmy was jedynie jako dodatkową grupę ludzi, która będzie z nami iść. Grupę dodatkowych gęb, jakie trzeba było wykarmić i się nimi zaopiekować. Nie myśleliśmy, że powinniśmy byli wypełnić naszą kadrę jakiegokolwiek typu specjalistami tylko przez to, że wy tu jesteście. Potraktowaliśmy was jak ludzi. Okazało się to błędem, ale wtedy nie mogliśmy o tym wiedzieć. Nie przewidzieliśmy zgotowanej nam przez was odpłaty za wyżywienie, przeprawę i broń. Dlatego dostaliście naszą standardową grupę podróżniczą, złożoną z maksymalnie dwóch młodych i niedoświadczonych ludzi oraz reszty osób z wiekową wiedzą. Wśród nich zapewne był ktoś, kto mógłby udzielić panu treściwej odpowiedzi na pańskie pytania, teraz niestety jest już niedysponowany.

Dante był wściekły, jednak nie miał powodu, by cokolwiek mówić. Próbował za gniewem ukryć jakoś fakt, że rozumiał co piąte wypowiedziane przez Martina słowo. Patrzył na inteligenta intensywnie, próbując oszacować, czy go nie okłamuje, ale nie miał pojęcia. Ledwo zrozumiał co ten człowiek mówi, jak więc jak mógłby wyłapać kłamstwo? Poza tym, nie zwykł rozmawiać z ludźmi, którym nie mógł zaufać.

-Dobrze. – powiedział wreszcie twardo. - W takim razie, pójdziesz z nami, i sprawdzisz, co jest w środku tej rozpadliny. Rozumiesz?

-Słucham?

-Idziesz z nami. Będziesz szedł na szpicy i zwiedzisz tę jaskinię.

-Z jakiej racji?

-Z takiej kurwa racji, że taki dostałeś rozkaz! Możesz sobie być tym pierdolonym inteligentem, wiedzącym rzeczy o pustyni i mówiącym, że gada z jakimś bogiem na górze w kosmosie, ale pozostajesz pierdolonym poddanym, rozumiesz? Jesteś tu sam, więc tutaj rządzimy my. A ty nie masz nic do gadania!

Martin zamarł się na chwilę, gdy to usłyszał. To było nieznaczne, trwało może sekundę. Przez krótką chwilę w masce jego chłodnej i dumnej postawy powstała rysa, a w jej miejsce wpełzł dziwaczny grymas człowieka, który przeczuwa wyjątkowo zły los. Dante tego nie widział, ale wprawny obserwator mógłby ten fakt zauważyć. Martin przeczuwał już, że czeka go paskudna przyszłość.

-Oczywiście. - odpowiedział po krótkiej chwili, tak naturalnie, że trudno było uwierzyć, że mógłby się czegokolwiek bać. - Pójdę z panem, gdziekolwiek tylko pan zechce.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania