Poprzednie częściKrwawy szlak, prolog
Pokaż listęUkryj listę

Krwawy szlak, rozdział szestasty - Ten czas, kiedy wyruszamy dalej 2/2

Dante wstał i bez słowa udał się do wyjścia. Zmarnowali już zbyt wiele czasu, nadeszła pora, by wychodzić. Daniel bez słowa ruszył za nim, starając się myśleć o tym, co usłyszał. Gdy opuścił wreszcie ich kwaterę, na zewnątrz zastało go słabe, ledwie dostrzegalne światło zbliżającego się poranka i słaby zapach niedawno minionej mżawki. Pierwszym, co zobaczył, gdy jego oczy przyzwyczaiły się do mimo wszystko jaśniejszego otoczenia, był wielki drewniany wóz, dookoła którego kłębiły się dziesiątki ludzi, wywijających dookoła maczugami, mieczami, bawiących się nowym pancerzem, zbrojami, czy pałkami każdej możliwej wielkości, wagi i z niezliczoną różnorodnością dodatków, od kolców po łańcuchy. Wszyscy ludzie odebrali już swoją broń, teraz zaś machali nią w najlepsze, bawiąc się niczym małe dzieci, cieszące się nowymi zabawkami.

-Wszyscy dookoła mają już wyposażenie. – mruknął Daniel. - Ty też odebrałeś już swoje?

-Aha. Spójrz. – usłyszał w odpowiedzi, po czym jego towarzysz wyciągnął z pochwy przytroczonej do paska dwa długie, myśliwskie noże, oraz wcale nieźle wykonaną maczugę. – Te dwa dali mi ekstra. Ludzie tutaj to kurwy, ale co by nie mówić, mają gest.

Daniel skinął głową. Podchodząc do wozu, u którego wciąż stało z założonymi rękami czterech Hutników, ubranych pokazowo w pełne żelazne zbroje, spotkał Asha, który niemalże podbiegł do niego, kipiąc wprost z entuzjazmu jak małe dziecko i z trudem powstrzymując się od podskakiwania ze szczęścia. Danielowi nietrudno było zgadnąć, co sprawiło, że chłopak cieszył się jak przedszkolak. W jego zaciśniętej kurczowo pięści widniał długi, elegancki łuk wykonany z szarego metalu, z płaską rękojeścią i oszczędnie ozdobionym gryfem, złączony z dwóch stron długą i grubą cięciwą z nieznanego mu materiału. Łuk, mimo że miał dobre pół metra, musiał być bardzo lekki, bo chłopak wymachiwał nim jak zabawką, ciesząc się szaleńczo i śmiejąc jak dziecko. Patrząc na niego, Daniel pomyślał, że przynajmniej te trzy tygodnie nie były do reszty zmarnowane.

-Daniel, Daniel! Spójrz na to! Spójrz na to cudo! Czy on nie jest wspaniały?! O Kenbro, nie wierzę, że wykonali dla mnie ten łuk! To cud! Dzieło sztuki! Arcydzieło!!! Spójrz na jego strzały, spójrz na te lotki! To jest papier człowieku, najprawdziwszy papier!! Czy w całym swoim życiu widziałeś podobne?! A kilka z nich to artefakty, są z włókna szklanego! Wiesz w ogóle, co to włókno szklane?!! To jest piękne, po prostu doskonałe!

Daniel uśmiechnął się szczerze, zwyczajnie nie mogąc się nie zgodzić z argumentami swojego przyjaciela. Cieszył się, widząc go, zawsze tak poważnego i czającego się gdzieś z boku, a teraz stojącego przed nim i śmiejącego się jak niemowlę. I to samo czuli chyba czterej pełniący przy wozie wartę Hutnicy, bo od słów Daniela wszyscy wyprostowali się z dumą, jakby każdy z nich był osobiście odpowiedzialny za wykonanie tej broni. Daniel i do nich się uśmiechnął, tym razem dlatego, że rozbawiła go wisielczo wizja tego, co już za kilka godzin znaleźć mieli w swojej piwnicy. Na razie jednak nie dał po sobie poznać, co czuł. Podszedł do wyładowanego skrzyniami z prowiantem wozu i wyciągnął dłoń po ostatni leżący na nim sprzęt, wtedy jednak jeden z Hutników powstrzymał go ruchem ręki i sam podał Danielowi sprzęt. Chłopak przyjął dwa karwasze i swój dawno nie widziany miecz ze szczerą radością. Przez cały ten czas, zdążył już zatęsknić za swoim ekwipunkiem. Stary miecz, którym walczył tyle razy, został wyczyszczony z rdzy i naostrzony, a do tego wymyto go dokładnie i dodano do niego pochwę. Do tego dodane zostały dwa elegancko wyglądające karwasze, które natychmiast założył. Metal dobrze przylegał do ciała i nie był ciężki, ocierał się jednak nieprzyjemnie o skórę. Powód tego był dosyć oczywisty - wszystko to zostało wykonane w całości ze stali, żaden element nie był skórzany ani z drewna. Nietrudno było mu domyśleć się, że w okolicy zapewne brakowało im i jednego i drugiego, oszczędzali go więc jak tylko mogli.

Nim pozwolono im po raz ostatni odejść z największej metropolii jaką w życiu odwiedzili, kilku ludzi podjęło długą i absolutnie bezsensowną próbę ustawienia ich w szeregu, by wygłosić krótki apel, mający być podziękowaniem za to, co dla nich zrobili. Przemówienie jednak, jak można było się spodziewać, nie ciekawiło ludzi. Mało kto w ogóle chciał się ustawiać, a ci którzy to zrobili, od razu zaczęli ziewać ostentacyjnie lub nie ukrywając znudzenia rozmawiać między sobą, wyraźnie pokazując, gdzie mają całą ich mowę.

Lekceważąca postawa osadników nie trwała jednak długo. Gdy tylko zobaczyli, kto będzie przemawiał, dookoła zapanowała totalna, pełna grozy cisza, gdy wszyscy patrzyli, jak w ich stronę kroczy On. Kilka osób westchnęło nerwowo, kilka innych natychmiast wyprostowało się, stojąc teraz niemalże przyzwoicie, a niektórzy zaczęli ziewać jeszcze bardziej ostentacyjnie, gdy tylko się pojawił. Daniel też poczuł na ten widok supeł zawiązujący się w żołądku, zrobił jednak wszystko, by zachować spokój. Nie bał się. Nie aż tak.

Kapłan wkroczył jak zawsze, powoli, spokojnie, godnie, a przede wszystkich w na swój wyjątkowy sposób pogodnie. Taką pogodą, jaką potrafią z siebie wykrzesać tylko ludzie, którzy stracili już wszystko i nie mają nic, a mimo to wciąż są niemożliwie szczęśliwi.

-Witajcie, słudzy Kenbry! – wykrzyczał mężczyzna, gdy tylko znalazł się w zasięgu wzroku ludzi. Jego powitanie spotkało się z pełną napięcia ciszą. – Dziś oto, widzimy się po raz ostatni! Wasza i moja droga, rozchodzą się. Dwadzieścia jeden dni, w czasie których przekazałem wam moje słowo, zostało zakończone! Od dnia waszych narodzin, byliście obserwowani przez waszego Boga, lecz dopiero dziś, od tej chwili, stajecie się jego prawdziwymi dziećmi! Odchodzicie, na zawsze jednak pozostaniecie w jego mocy! Pamiętajcie, że słowo Kenbry usłyszeć można z każdego zakątka świata! Pamiętajcie go, proście o jego ochronę, słuchajcie jego słowa! Nie zapomnijcie tego nigdy, aby nigdy was nie opuścił i nigdy nie skaził was grzech człowieczeństwa! Teraz, po raz ostatni, przypomnijmy siedem nakazów, aby każdy z was pamiętał je po wsze czasy:

Głos Kapłana wzniósł się, a wraz z nim kilka opętańczo podnieconych osób wyciągnęło swoje różańce, ze łzami szczęścia w oczach ucałowało swoje znaki, które wymalowali sobie na dłoniach i powtarzało za nim w słowo w słowo z oddaniem, trwogą i ekstatyczną radością. Były to jednak głosy nielicznych. Większość osady mówiła cicho i jakby do siebie, udając, że wcale nie trzyma różańców, lub uciekając wzrokiem z rękami w kieszeniach. Ale wciąż, mówiła większość osady.

-Pierwszy nakaz - Człowiek doskonały gwałtu unika i rękę swą od czynienia zniszczeń powstrzymuje!

-Drugi nakaz - Człowiek doskonały złota ni srebra nie pożąda i za skarbami nie goni!

-Trzeci nakaz - Człowiek doskonały pychą ni honorem się nie unosi!

-Czwarty nakaz - Człowiek doskonały nigdy spoczynku ni przyjemności nie szuka!

-Piąty nakaz - Człowiek doskonały rodziny nie pamięta, kobietom nie służy i mężczyzn nie spotyka!

-Szósty nakaz – Człowiek doskonały każdym swym czynem, każdym słowem i wszystkimi myślami Kenbry szuka!

-Siódmy nakaz - Człowiek doskonały śmierci się nie obawia i nigdy kroku wstecz nigdy nie czyni, gdy słowo Kenbry usłyszy. Pamięta bowiem, że życie przemija, że czas niszczy i wykrusza, że wyginają się miecze i wzgórza rozsypują, morza schną i lasy zanikają, a Kenbra tylko pozostaje wiecznie.

-Po czym przemówił jeszcze Kenbra! – krzyczał dalej Kapłan, teraz już samotnie cytując z pamięci pierwszy ustęp jego świętej broszury. - Oto znak mój i siedem nakazów moich! Pamiętajcie te słowa i wolę moją zachowujcie, a błogosławić was będę, noście z dumą znak mój i szacunkiem kapłanów moich otoczcie, a unikniecie kary! Gdy jednak woli mojej się sprzeciwicie, znak zdejmiecie, gdy na daremno imię moje wypowiecie i kapłanów mych odepchniecie od siebie, - w tym momencie, Kapłan spojrzał krótko na Daniela. To był tylko moment, ale chłopak wiedział to i poczuł ciarki na plecach. - gdy siedem nakazów przekroczone zostanie, wyniszczę was z tej ziemi i przywrócę ją sługom mym doskonalszym, do których należeć ona miała!

Ostatnie zdanie Kapłan wypowiedział bezpośrednio do Daniela. Chłopak to poczuł. Patrzył się bezpośrednio na niego, uśmiechając się przy tym wyraźnie. Danielowi krew zwolniła w żyłach. Wyniszczę was z tej ziemi, jeśli przekroczycie siedem nakazów. Więc o to chodziło? To był jego plan? Używał go do tego?! Od samego początku?!

-Dziękuję wam, słudzy Kenbry, za nadejście! Dziękuję wam za ciężką pracę i oddanie! Dziękuję, za nadstawienie uszu i otwarcie serc, gdy przemówił do was głos Kenbry! Dziękuję wam!

Tłum zahuczał, z początku nieśmiało i krótko, potem jednak coraz głośniej i bardziej otwarcie. Ludzie zaczęli klaskać i krzyczeć, cieszyli się, wiwatowali. Daniel musiał ze złości zagryźć wargę. Ale nie skomentował tego. Nawet w myślach.

-Nim jednak odejdziecie po raz ostatni, chcę podzielić się z wami radosną nowiną, jaka znana mi była od sześciu dni! – wykrzyknął Kaplan, tym samym sprowadzając ciszę z powrotem - Jest was tu dzisiaj trzydziestu ośmiu, lecz zaledwie trzydziestu sześciu spośród was opuści mnie, dwóch zaś pozostanie z nami, by dopełniać najwspanialszej spośród służb! Dwóch z was, młody mężczyzna którego zwaliśmy Mirin i kobieta, którą zwaliśmy Sara, nigdy już nie wypowiedzą swoich imion! Pozostaną tu, by służyć Kenbrze wraz ze mną! Chodźcie tu, Kapłani, chodźcie, by cała wasza społeczność mogła was pożegnać! Chodź tu i ty Binna, królowo pośród swojej owczarni!

Binna i dwójka osadników podeszli, mając za sobą wiwatujący tłumek i szczerzącego się Kapłana przed nimi. Królowa wyraźnie wiedziała o tym już wcześniej, bo nie widać było po niej żadnego zdziwienia. Choć równie dobrze mogła to być oznaka rezygnacji, to nawet teraz aż trudno było uwierzyć, że kimkolwiek kiedyś rządziła. Podczas gdy dwójka nowych sług poruszała się z gracją i dostojeństwem, ich dowódczyni szła powoli, leniwie, jakby nic już nie czuła. Wydawała się niesamowicie, nieludzko wręcz zmęczona. Gdy Kapłan uścisnął jej zniszczoną, brzydką dłoń, nic nawet nie powiedziała. Wydawała się pokonana. Martwa. I wiedziała o tym.

Gdy parada uścisków dłoni i podziękowań dobiegła końca, na plac przybyli wreszcie przewodnicy. Nikt jednak nie spodziewał się tego, co zobaczyli. Wraz z ich wejściem, przed parking wtoczył się powoli i ociężale wtoczył się stary i zdezelowany ale bez wątpienia najprawdziwszy i działający samochód. Pojazd był pozbawiony wszystkich drzwi, zardzewiały, bez świateł i mający zaledwie jedno, przednie okno, a mimo to ludzie nie potrafili powstrzymać westchnięcia podziwu widząc prawdziwy, wyładowany aż po dach bronią i opancerzeniem pojazd, wiozący do tego czwórkę ludzi, od stóp do głów owiniętych bandankami, z których trzej z braku miejsca wewnątrz wehikułu musieli chwycić się palcami dachu, a stopy wbić w karoserię. To właśnie ci ludzie zostali wybrani, by jak co roku wieźć broń, którą zamieniali u Wisenherta na jedzenie i zasoby.

Gdy tylko samochód do nich dojechał, jedna z czterech postaci wstała i podeszła w stronę Binny, której uścisnęła dłoń. Mężczyzna odwinął szmatkę zasłaniającą twarz i wtedy ludzie zobaczyli, że był nim Carl, mężczyzna, który aż do niedawna pełnił funkcję nadzorcy na ich budowie.

-Witam cię pani Binno, raz jeszcze. – powiedział mężczyzna typowym dla siebie, urzędowym tonem - Nie kłamiąc, miałem nadzieję, że więcej się już nie zobaczymy, wygląda jednak na to, że pozostaniemy razem jeszcze jakiś czas, bo w tym roku to ja zostałem wybrany na przewodnika, który poprowadzi was po tej pustynnej wędrówce.

Binna praktycznie nie odpowiedziała. Krótkie i oszczędne skinięcie głową było jej jedyną reakcją na to stwierdzenie, po którym wróciła do swojego małego, niekoniecznie lepszego świata, z którego z każdym dniem wychodziła coraz rzadziej.

W ciągu następnych kilku minut dopełniono ostatnich przygotowań, nim ludzie byli gotowi by wyruszyć. Kilka osób pożegnało się raz jeszcze z Kapłanem, inni zabierali ostatnie przedmioty z parkingu, by mieć pewność, że nie zostawili niczego ze swojego bardzo skromnego dobytku, sześciu osobom kazano zaś chwycić wóz, który, jak się okazało, mieli ciągnąć samodzielnie, siłą ludzkich mięśni. O dziwo nie wzbudziło to dużego sprzeciwu, wybrani przyjęli to z cichą rezygnacją, przyzwyczajeni już do niełatwych warunków i ciężkiego traktowania. Wszystko, byleby wreszcie stąd odejść. Zardzewiały i przeładowany samochód, drewniany wóz ciągnięty przez szóstkę ludzi oraz trzydzieści sześć milczących, szarych postaci wyruszyło wreszcie w swoją drogę, postępując krok za krokiem na zniszczonej, nierównej, ledwo już widocznej warstwie asfaltu, która prowadziła ich z powrotem na łono okrutnej, zgrzanej słońcem pustyni.

W pochodzie czuć było strach. Ludzie nie przyjęli wcale opuszczenia miasta aż tak optymistycznie. Choć oznaczało to koniec ciągłej pracy i maniakalnych prześladowań, to był to także powrót na niebezpieczne, mordercze pustkowie. To było bez znaczenia, że mieli teraz więcej jedzenia i nie musieli już pracować całymi dniami. Wszyscy aż zbyt dobrze pamiętali, ile osób złożyło życie na ołtarzu tego miejsca, a ilu było tak blisko, by do nich dołączyć.

Ale Daniel, mimo wszystko, cieszył się gdzieś w głębi wymęczonej, oziębłej duszy. Nie dlatego, że zostawili za sobą Miasto, Kapłana, morderczą pracę i głód, ani nawet nie dlatego, że nikt nie dowiedział się o czynie, którego się dopuścił. Cieszył się, bo nareszcie szli dalej. W końcu, po prawie miesiącu pracy, na powrót zbliżali się do końca. Zostało już tylko kilka dni, marne kilka kilometrów, nim staną na ostatniej prostej. Wtedy już nic ich nie zatrzyma. Wciąż liczni, nareszcie uzbrojeni, ostatecznie gotowi. Wkrótce czekała ich ostatnia walka, końcowy wysiłek przed dokonaniem tego, o czym wszyscy marzyli. Szczerze wierzył, że zwycięstwo jednak nadchodziło. A wiary tej dodawał mu wibrujący, ciepły zwierzak zawieszony na jego karku, oraz zielony, lśniący kryształ, ukryty w głębi jego kieszeni.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania