Poprzednie częściKrwawy szlak, prolog
Pokaż listęUkryj listę

Krwawy Szlak, rozdział dwudziesty czwarty - Pożegnanie 3/3

Zdziwiony, odwrócił się w stronę głosu. Należał on do Binny. Wstawała właśnie z piasku, cały czas patrząc na niego przenikliwie.

- Binna?

- Powiedziałam: Nie.

Prawie przetarł z niedowierzania oczy. To było wręcz surrealistyczne, znów słyszeć jej głos, silny i stanowczy, tak jak był kiedyś. Po wszystkim co się wydarzyło, był pewien, że nigdy już tego nie doświadczy.

- Co nie? – zapytał, choć sam nie wiedział, po co. To było dosyć jasne, o co jej chodziło.

- Nie idziemy dalej.

- O co ci chodzi? – spytał głupio. - Przecież jeszcze za wcześnie na postój. Cały dzień przed nam!

- Wiesz, że nie o tym mówię. - odparła Binna, podnosząc się do końca i splatając ręce na piersiach. - Nie idziemy już w tym kierunku. Nie idziemy za NIM.

- O czym ty bredzisz? – zapytał, mimo, że przecież wiedział już, o co chodzi. - Przecież nie zostaniemy na tej pustyni! Chcesz tu zginąć, do diabła?!

- Nie chcę. I ty na pewno też nie. Teraz to wreszcie do mnie dotarło. Pozwoliłam, żeby ogarnęła mnie słabość. Żeby ktoś, kto nie ma do tego prawa, decydował za mnie. Żebyś robił rzeczy, do których nie masz prawa. Ale koniec z tym! Nie mam zamiaru pozwolić, żebyś zabijał kolejnych ludzi. Dość już umarło, synu. Kończymy to. Tu i teraz.

- Co? Niby dokąd chcesz pójść?!

- Do miejsca opisanego w dzienniku. Pisze tam, że zabrali do niego lekarzy i wykwalifikowanych miejscowych. To zaledwie sześćdziesiąt kilometrów stąd, nie więcej, niż dwa dni drogi. A Wisenhert na pewno nie zabił tamtych lekarzy. Czemu by miał? Jeśli tam pójdziemy, będziemy mogli znaleźć pomoc. Nikt więcej nie będzie musiał umierać!

- Postradałaś rozum?! Nie możemy teraz zmienić kursu! Wisenhert jest już zaledwie trzy dni drogi stąd, jeżeli teraz zawrócimy…

- Nie rozumiesz. - Przerwała mu kategorycznie kobieta - Nie rozumiesz i uparcie nie chcesz zrozumieć. Nie idziemy DALEJ. Zawrócimy teraz, pójdziemy do miasta, znajdziemy tam opiekę, wyleczymy kogo się da i wrócimy do wioski, od której to wszystko się zaczęło. Potem na powrót zjednoczyć się z naszymi braćmi i wrócimy do dawnego życia. To koniec tej chorej wyprawy, rozumiesz? Na zawsze.

- Żartujesz sobie?! Trzy dni przed końcem, po tylu poświęceniach, tylu ofiarach, ty chcesz się wycofać?! Czy ty oszalałaś?!

- Pytasz, czy JA oszalałam?!! Pytasz, co wstąpiło WE MNIE?! A co tobą?! Rozejrzyj się wreszcie! - wykrzyczała. Jej oczy płonęły niczym piekło. – Nie widzisz tych ludzi?! Tych rozpadających się trupów?! Tych resztek, niedobitków, z plemienia, które poprowadziłeś na śmierć?! Spójrz co stało się przez to, że dałam ci się zdominować! Spójrz na to! To koniec, rozumiesz? Nie będziemy walczyć już ani chwili dłużej!

- Jak śmiesz, ty suko! – krzyknął, przybliżając się o krok - Zapomniałaś już, po co to było?! Zapomniałaś o co walczymy?! Mieliśmy się zemścić! Za Marka, za mojego ojca!

Uderzenie. Nagłe, okrutne, zadane z całej siły w twarz. Tak mocne, że Daniel upadł na piasek, po czym wypluł na niego kilka ciężkich kropel karminu.

- A czy ty zapomniałeś, w czyjej osadzie jesteś?! Nie tylko ty straciłeś tam bliskich! Ale spójrz na nas! Spójrz, rozejrzyj się wreszcie, ty tępaku! Było nas pięćdziesięciu, gdy to się zaczęło! A teraz?! Popatrz na to wreszcie, ty kretynie! Popatrz, do czego doprowadziliśmy! Przegraliśmy Daniel, przegraliśmy już dawno temu! Zrozum to! To koniec!

Daniel, nie wstając nawet z ziemi, złapał się jedną ręką za głowę. Drugą znów gładził głownię swojego miecza, chociaż teraz nie pomagało mu to w ogóle.

- Nie! Nie. Nie nie nie nienienienienienie!!!! - zaryczał patrząc jak łzy wściekłości kapią na piasek. Pustynia dookoła niego zdawała się wirować. – To nieprawda!!! – krzyczał, nawet się nie odwracając. - To nie może być prawda, do kurwy nędzy!!! Binna, tam zginęli ludzie! Nie możemy ich porzucić, nie teraz!

- Oni nie żyją! - wycharczała przez łzy kobieta. - Oni od dawna nie żyją, Daniel! Obudź się, wreszcie! Ludzie giną teraz, dookoła nas! Im możemy jeszcze pomóc! Pamiętasz chociaż imiona pozostałych dwóch? Jak mieli na imię synu, jak nazywali się pozostali dwaj?!

-Ja... Ja.... - Daniel nie wytrzymał. Padł na kolana, patrzył na glebę tak, jakby miał zamiar zwymiotować. Trzymał teraz miecz swojego ojca, jakby cały świat zależał tylko od tego. - Nie. To się nie może tak skończyć! Nie zgadzam się! Musimy iść, rozumiesz? MUSIMY! IŚĆ!

-Weź się w garść, Daniel! – wykrzyczała Binna raz jeszcze, wściekle nachylając się nad swoim synem. - To już koniec, zrozum to! MUSIMY zawrócić! MUSIMY! Wstań! WSTAWAJ, JASNE!? NATYCHMIAST! - szarpnęła go za połę kurtki, tak mocno, że materiał się rozdarł.

-NIE DOTYKAJ MNIE!!!!!! - wykrzyczał Daniel, na całe gardło drąc się do swojej matki, machając ręką w jej kierunku, opluwając ją przy tym śliną i łzami. Dopiero po fakcie spostrzegł, że ma w ręce swój miecz. Ten sam miecz, który zawsze gładził odruchowo, by się uspokoić. Nie pamiętał nawet, kiedy go dobywał. Ledwo pamiętał też, kiedy zdążył nim machnąć. Ale do końca życia miał już nie zapomnieć, największych, najbardziej przerażonymi oczu, jakie widział w całym swoim życiu.

Na niecałą sekundę wszystko ucichło. Binna stała, patrząc na niego, nie wierząc w to, co się działo. Peter patrzył z boku, oszołomiony, nie mogąc dopasować do siebie absolutnie sprzecznych wiadomości. Ludzie zaczęli podbiegać, krzycząc coś między sobą i wskazując na nich palcami.

A Daniel stał. Stał, patrząc na swoją matkę, na swojego towarzysza, na lejącą się dookoła niego krew i odcięte, drgające spazmatycznie palce, których ciepła krew wsiąkała właśnie w wysuszoną ziemię. Patrzył i powoli już rozumiał, że popełnił właśnie największy w swoim życiu błąd.

Gdy tylko ta niesamowicie długa sekunda minęła, rozległ się najgłośniejszy, najboleśniejszy krzyk, jaki kiedykolwiek usłyszał. Chciał podejść, porozmawiać, wytłumaczyć jakoś, że nie chciał, że nie wie co się stało, że może pomóc, ale Binna machnęła ręką w jego kierunku, a on poczuł, że dziwna siła rzuca nim jak szmacianą lalką. Grunt zniknął spod jego stóp, a on przekoziołkował jeszcze kilka razy, przy każdym dotknięciu ziemi czując ból kończynach, żebrach, głowie, uderzających raz za razem o zaskakująco twardy piasek. Gdy cały okrwawiony i poobijany zdołał wstać, zobaczył wszystkich wioskowych, zdrowych i chorych, ustawionych dookoła Binny, zwabionych jej krzykiem. Kilku z nich wysłuchiwało nieskładnej relacji Petera, inni próbowali zawiązać opatrunek uciskowy i bandaż na szarpiącej się, wrzeszczącej wniebogłosy kobiecie. Gdy Daniel podszedł, wszyscy natychmiast unieśli broń, w większości kompletnie nie rozumiejąc, co właściwie się dzieje.

- Binna, czekaj, nie... Ja nie… ja…

- Wynoś się! - krzyknęła do niego, wściekła niczym burza. - Wynoś się, natychmiast! - Złapała się za wciąż krwawiący opatrunek i wstała, choć ledwie mogła utrzymać się na nogach.

- Binna ja...

- Odejdź. - syknęła. Stała teraz naprzeciw niego, bujając się na boki niczym wisielec. - Nie chcę cię więcej widzieć. To dotyczy wszystkich! – krzyknęła, patrząc w stronę zgromadzonego tłumu. - Jeżeli którykolwiek pośród was chce trwać w misji po zemstę, niech stanie za tą linią. - nakreśliła stopą długą, prostą kreskę na piasku. Ci, którzy ją przekroczą, odejdą na zawsze. Ci, którzy tego nie zrobią, porzucą to szaleństwo i udadzą się ze mną, żeby znaleźć lekarstwo na zarazę. Ale Daniel nie może przekroczyć tej linii już nigdy więcej! On zrobił to o raz za dużo.

Zapanowała cisza. Słońce wisiało wysoko nad horyzontem, piach leciał słabo wśród kępek rachitycznej trawy. Pierwszym, który postawił krok był wysoki milczący mężczyzna. Ustawił się tuż za Danielem. Nawet on patrzył przerażonym i nic nierozumiejącym wzrokiem na to, co się właśnie działo.

- To nie jest dla ciebie powód do radości - szepnął. - Robię to, bo moja wioska potrzebuje kolejnej dostawy. Potem każde z nas pójdzie w swoją stronę.

Następny ochotnik był młodszy. Gdy Daniel go zobaczył, wydało mu się, że Ash to jedyny przyjaciel, jakiego miał w życiu.

Trzeci podszedł powoli. Wyglądał, jakby nie był pewien, czy to dzieje się naprawdę. Zdawał się wcale tego nie chcieć, ale i tak przekroczył linię, zostawiając na niej ślad swojej stopy. Za nim poszło jeszcze dwóch. Żaden z nich nawet nie spojrzał w jego stronę.

To byli wszyscy. Nikt więcej się nie zdecydował, mało kto choćby się wahał. Daniel długo patrzył na Dantego, jakby próbując połączyć niepasujące do siebie fragmenty układanki, ale nie dostrzegł w jego twarzy ani cienia wątpliwości, żalu czy choćby odrobiny wahania. On już zdecydował. I nie miał zamiaru za to przepraszać.

Przyniesiono im prowiant. Dużą, sportową torbę, wypełnioną zapasami jedzenia i wody na co najmniej kilka dni. Przy dobrym racjonowaniu nawet na dłużej. Podał mu ją Dante, unikając przy tym patrzenia mu w oczy i dotykania jego dłoni. Poczekał aż Daniel przerzuci pakunek przez ramię, po czym odwrócił się i odszedł, nie oglądając się za siebie.

- Dziękuję Dante – szepnął Daniel. Nie doczekał się odpowiedzi.

Ludzie zebrali się dookoła Binny, wciąż krwawiącej i bladej z przemęczenia. Po krótkiej chwili, nikt nie zwracał już uwagi na Daniela.

- Więc… To już koniec? - zapytał, ale gdy nikt nie zareagował na jego słowa, poprawił jeszcze raz torbę i spojrzał ostatni na wszystkich pozostałych przy życiu towarzyszy, których miał już więcej nie zobaczyć. Po długiej chwili wahania, wyjął jeszcze z kieszeni owinięty w liście palec, który zdobył dawno temu na bagnach. Następnie rzucił go w stronę swojej dawnej, nieistniejącej już matki.

- Weź go. Pomoże na ból.

Binna milczała, patrząc na niego wzrokiem, którym tylko zdradzona matka może patrzeć na syna. Wzrokiem pełnym bólu, cierpienia, zawodu ale przede wszystkim, miłości. Głupiej, dziwacznej, niepowstrzymanej miłości. Tak właśnie na niego patrzyła. Ale nie powiedziała nic. A on odwrócił się i odszedł. Nie mógł już dłużej znieść tego wzroku.

I to był już koniec. Ostatnie spotkanie, ostatnia rozmowa tamtych dwojga. Nigdy więcej się nie spotkali, nigdy nie zobaczyli się ponownie. Nie dane im już było po tym, jak malutka drużyna Daniela poszła własną drogą, na zawsze odcinając się od wszystkiego, co znali i czym żyli przez tak wiele lat.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania