Poprzednie częściSelekcja

Selekcja rozdział 1

Zmiany to proces, poprzez który

 

przyszłość wchodzi w nasze życie.

 

Alvin Toffler

 

 

Mała Jane odprowadzona przez wujka do pokoju czekała zniecierpliwiona na Cornelię. Kobietę o spokojnym usposobieniu i talencie do opowiadania niestworzonych historii o istotach, które nazywała Innymi.

 

Jane nie mogła się doczekać, aż wreszcie nadejdą upragnione wakacje i wróci do Dallas, gdzie spędzi calutkie dwa miesiące u wujostwa Manson. Będzie grała w tenisa, dokopując starszemu bratu w każdym secie, nieświadoma, że ten daje jej fory, śmiejąc się z tego wraz z kuzynką — Lucy. Dziewczynki uwielbiały swoje towarzystwo i cały rok szkolny marzyły o spotkaniu i wspólnych zabawach.

 

— Jane, Jane! — Usłyszała kuzynkę i brata za drzwiami. Było już trochę po północy, cały dom powinien już spać. Po chwili mała blondyneczka w różowej piżamce wyłoniła się i gestem poprosiła Jane, by ta podeszła.

 

— Chcecie mieć kłopoty? — zapytała całkiem poważnie, aczkolwiek już zacierała ręce na przygodę. Zakasała rękawy i podbiegła do brata i kuzynki.

 

— Rodzice śpią, idziemy do kuchni zrobić desery! — powiedziała Lucy szeptem, ciesząc się przy tym. Spoglądała to na Josha, to na Jane, a jej jasne oczy błyszczały.

 

— Zwariowaliście do reszty — odpowiedziała Jennifer z grymasem. Skrzyżowała ręce i zmarszczyła gniewnie brwi. — Jeżeli będziemy niegrzeczni, nie pojedziemy nad jezioro!

 

— Ciszej, młoda! — odparował zniecierpliwiony Josh. Nie najadł się marnymi tostami i namówił Lucy na tę małą intrygę, by nie pójść spać z pustym żołądkiem. — Nie chcesz, nie idź, ale nie budź wszystkich. — Spojrzał na Lucy i kiwnęli sobie głowami, ruszając schodami w dół.

 

— Oj, no dobra, idę. Nie wściekajcie się! — Pognała za nimi.

 

Już dawno byli w kuchni, co zrozumiała po dźwięku szeleszczących opakowań. Zauważyła również światło lodówki oświetlające część salonu, który trzeba przejść, by dojść do kuchni. Chciała już podbiec i wyjąć ulubione lody z zamrażarki, ale coś przyciągnęło jej uwagę. Usłyszała znajomy głos, dochodzący z komórki pod schodami. Zrezygnowała z deseru i podeszła bliżej. Przypomniała sobie, jak jej ojciec wciąż powtarzał, że nieładnie tak podsłuchiwać i niemalże słyszała jego głos w głowie, aczkolwiek zignorowała to. Ciekawość wzięła górę.

 

— Nie mogę pozwolić sobie na taką utratę energii, Gretchel. Bądźmy szczerzy, Selekcja, tak czy inaczej, się odbędzie, bez względu na to, czy użyję tego czaru, czy nie, a wolałabym nie, jestem zbyt słaba po ostatnim...

 

— Cornelia? — Jane powiedziała to zbyt głośno. Chciała uciec na górę, ale najpierw musiała ostrzec Lucy i Josha. Krzyknęła na nich, żeby uciekali do pokojów, ale było już za późno. Cornelia stała przed nimi z rękami na biodrach, tupiąc pantoflem o drewnianą podłogę. Marszczyła brwi i patrzyła na trójkę dzieciaków, kręcąc głową.

 

— Co robicie o tej godzinie w kuchni, hm? — spytała, rzucając spojrzenie na bałagan na blacie. — Aha, zgłodnieliście, tak? Deser to chyba nieodpowiedni posiłek, zwłaszcza w nocy, wy małe diabełki.

 

Wszyscy troje jak jeden mąż pokiwali głowami, wytrzeszczając oczy z przerażenia.

 

— Teraz odebrało wam mowę? — zapytała już z rozbawieniem. Nie mogła się na nich gniewać. Nie, gdy patrzyli na nią tymi słodkimi oczkami. — Co ja z wami zrobię teraz, co?

 

— Babciu, babciu, nie mów rodzicom, proszę — odezwała się Lucy.

 

— Tak, prosimy! — dodał Josh.

 

Jane nie odezwała się słowem. Wciąż przetwarzała w to, co powiedziała Cornelia w tej komórce. Czy kobieta była jakąś czarownicą? Nie, to niemożliwe, to tylko bajki, pomyślała. Może chodziło o jej pracę. Ale nie, babcia pracuje tutaj, nic nie rozumiem.

 

Opuściła głowę zrezygnowana. Cornelia zauważyła jej zachowanie i ściągnęła gęste brwi w zdziwieniu.

 

— Nie powiem, diabełki, ale jak jesteście bardzo głodni, zrobię wam prawdziwy posiłek, a nie te obfite w cukier okropności.

 

— Nie, nie trzeba, babciu — odparła smutno Lucy, pójdziemy do siebie. Jesteśmy już zmęczeni. — Ziewnęła przeciągle i pognała do swojego pokoju.

 

Za nią ruszył Josh, ale w połowie stanął.

 

— Ja to w sumie bym coś zjadł — powiedział, masując brzuch.

 

— Zaraz ci coś zrobię i przyniosę, a teraz zmykaj.

 

— Jesteś najlepsza, babciu — powiedział szczęśliwy i pobiegł.

 

Nie odpowiedziała chłopcu. Od razu spojrzała na Jennifer. Dziewczynka wodziła stopą po podłodze i bawiła się palcami. Uciekała wzrokiem, gdzie to tylko możliwe. Chciała „odsłyszeć" to, co powiedziała Cornelia. Chciała nie wiedzieć, o co chodziło, bo to niewłaściwie. Nienawidziła siebie w tamtej chwili za swoją ciekawską naturę, odziedziczoną przez matkę.

 

— Co tobie, kruszynko? Coś cię boli, a może też jesteś głodna?

 

— Nie, nie. Ja tylko, ja... myślałam, że ktoś się wkradł do naszego schowka — odpowiedziała jednym tchem. Spojrzała na Cornelię, obawiając się, że ta mogła domyślić się, iż Jennifer słyszała fragment jej rozmowy i może... jej coś zrobić, ale nie. Kobieta uśmiechała się promiennie i podała dziewczynce ręce. Jane spojrzała na nią wielkimi niebieskimi oczyskami i niepewnie chwyciła dłoń.

 

— Cornelio? — zapytała cichutko, gdy już stały przed drzwiami jej pokoju.

 

— Tak, kruszynko?

 

— Opowiesz mi jeszcze raz tą bajkę, którą mówiłaś niedawno?

 

Cornelia pochyliła się do niej.

 

— Jasne, opowiem tobie wszystko, co zechcesz.

 

— Nie, nie. Ja chcę tą o czarownicach.

 

Kobieta znów zmarszczyła brwi. Przyglądała się chwilę przestraszonej dziewczynce, po czym jej twarz złagodniała. Rozszerzyła wąskie usta w uśmiechu i przytaknęła.

 

— Oczywiście, zaraz do ciebie przyjdę, słoneczko — odpowiedziała, popychając ją lekko w stronę łóżka. Odwróciła głowę, a jej twarz spowił mrok. Co, jeśli Jane jednak coś usłyszała?

 

 

*

 

 

Przecudowna, mieniąca się tafla jeziora i roztańczone na delikatnym wietrze drzewa – widok wspaniały i z pewnością przez przez wielu pożądany. Nic tak nie koiło po ciężkim dniu pracy, jak wycieczka nad White Rock Lake w Dallas. Życie w mieście pędziło niczym Bugatti, dlatego też godzina w otoczeniu przyjaciół i natury zdawała się najlepszym pomysłem na odreagowanie i psychiczne przygotowanie, by na drugi dzień rzucić się w wir kolejnych obowiązków.

 

Zgrana paczka, do której należała prawie osiemnastoletnia Jennifer, także nie szczędziła sobie przyjemności, jaką było przebywanie nad jeziorem. Gdy tylko słyszeli upragniony dzwonek, migiem wbijali się w siedzenia samochodów i dociskali gaz, pędząc, by zająć najlepsze miejsce i spędzić razem beztrosko czas.

 

Niestety tego dnia nie było dane Jane posłuchać muzyki w towarzystwie przyjaciół, gdyż otrzymała niepokojącą wiadomość od swojego chłopaka, Alexandra Jordana. Na domiar złego, jej przyjaciółka postanowiła wziąć cały dzień wolnego od nudnych lekcji i dziewczyna musiała przemierzyć drogę, przesiadając się z autobusu do metra i znów do autobusu.

 

Ponad godzinę spędziła bezczynnie siedząc i wpatrując niebieskie ślipia w widok za szybą pojazdu. Co jakiś czas bezskutecznie próbowała wyłapać zasięg, a starsza pani na siedzeniu obok posyłała jej karcące spojrzenia, na co dziewczyna spuszczała skruszona wzrok na swoje czarne Martensy.

 

— Gdzie ty się podziewasz?

 

Po drugiej stronie słuchawki rozbrzmiewał podirytowany głos Alexa.

 

— Jestem na początku ulicy — odparła. Z tego wszystkiego nie wzięła wody z szafki, a jej jama ustna wołała o choćby jeden łyk. — Spieszę się, jak mogę... — wydyszała, poprawiając torbę, która cały dzień uciekała z jej ramienia.

 

Alex nie pozwolił dziewczynie na dokończenie wypowiedzi, gdyż rozłączył połączenie. Jennifer tylko zacisnęła szczękę i przyspieszyła jeszcze bardziej. Ignorancja Alexandra podrażniła jej nazbyt wrażliwą granicę, dziewczyna bowiem była nerwowa ostatnimi czasy, a każdy następny dzień tylko wzmagał jej irytację. Nie znała powodu, ale podejrzewała stres związany ze zbliżającymi się testami.

 

Na każdym kroku powtarzała przyjaciołom, że wybór studiów, to nie przelewki. Paczka niestety ignorowała jej słowa, ciesząc się teraźniejszością i bawiąc na całego.

 

W tamtym momencie nie liczyło się nic więcej, tylko Alex. Jane chciała jak najszybciej dowiedzieć się, co trapi jej chłopaka. Odkąd się przeprowadziła do Dallas, nawet gdy jeszcze byli przyjaciółmi, nigdy nie usłyszała w jego głosie, ani trochę niepokoju, ni grama złości.

 

Alexander Jordan uchodził za najspokojniejszego człowieka w całej szkole albo nawet w mieście. Nic nie było w stanie wyprowadzić go z równowagi, a teraz, jego przesiąknięty wszystkim, co najgorsze, głos, niepokoił Jane. Czuła, że coś było nie tak. Znała go prawie dwa lata, a związek tworzyli od sześciu miesięcy. Przez ten pozornie krótki czas, zdołali przejrzeć się na wylot. Dlatego też, Jane nie miała wątpliwości, że z jej ukochanym dzieje się coś niedobrego. Już nie przez to, że od jakiegoś czasu nie kontrolował emocji, ale ostatnio w dzień jej siedemnastych urodzin, kiedy miało między nimi do czegoś dojść, Alex tak po prostu wyszedł, nic nie mówiąc. Para nie rozmawiała o tym później. Jane przerażała perspektywa takiej rozmowy. Nie była pruderyjna, nawet nie o to chodziło. Przeczuwała, że odpowiedzi na nurtujące pytania mogą ją niemile zaskoczyć. Poprzestała na tworzeniu czarnych scenariuszy. Sam fakt, że Alex pobił chłopaka ze szkolnej drużyny, sprawił, że zaczęła się go bać. Oczywiście nigdy jej nie skrzywdził, lecz dziewczyna zaczęła widzieć w nim coś innego, mrocznego.

 

Minęła apartament sąsiadów, wchodząc na podjazd rezydencji wujostwa Manson. Tam bowiem trzy lata temu przeprowadziła się z rodzicami, po śmierci starszego brata, Josha.

 

Alexander stał na ganku, nerwowo tupiąc nogą. Co chwilę przeczesywał czarną czuprynę palcami. Na pierwszy rzut oka wyglądał całkiem normalnie. Nic niezdradzający wyraz twarzy tylko utrudniał Jane identyfikację problemu. Nie kipiał już złością, jak, gdy rozmawiali przez telefon, co kompletnie zbiło ją z tropu.

 

Kiedy już do niego podeszła, dziwne odczucie, że coś go trapi, tylko się spotęgowało. Jego czarne oczy zaszkliły się, Wysilił się jednak na uśmiech, po czym odwrócił wzrok na krajobraz w oddali.

 

— Cześć, kochanie — zagaiła wesoło, po czym pocałowała go na powitanie.

 

— Hej — odparł, zaciskając zęby, jakby coś go rozpraszało. Coś w niej.

 

— Chcesz spisać notatki z biologii, zanim Karen się zgłosi, czy najpierw kino? — Chciała jakoś zmusić go do rozmowy, cokolwiek, by dowiedzieć się, w czym tkwi problem.

 

— Kino raczej odpada.

 

— Super, to zamawiamy hawajską i idziemy się uczyć?

 

— To też odpada. — Ponownie odwrócił na chwilę wzrok, wracając spojrzeniem na nią. Odsunął się lekko, żeby utrzymać dystans.

 

— Czy coś się stało, Alex? — spytała zmartwiona, odgarniając kruczoczarny kosmyk z jego czoła. Chłopak znów się odsunął, a Jane patrzyła na niego zbita z tropu. O co mu chodzi?, zastanawiała się.

 

— Nic takiego — mówiąc to, patrzył w jej oczy. Złapał ją za dłoń i przybliżył do swoich ust. Musnął delikatnie, po czym dokończył. — Muszę wyjechać na kilka dni — mówił spokojnie, chcąc brzmieć przekonująco. Wewnątrz wrzał jak woda w garnku, który ktoś zapomniał zdjąć z gazu. Myślał, że sobie nie poradzi. Równie dobrze mógłby wyjechać bez pożegnania. Uniknąłby tej rozmowy. Miałby czas, żeby przygotować się na reprymendę od zmartwionej dziewczyny, ale potrafiłby w ten sposób postąpić.

 

— Dlaczego? Masz jakieś problemy? — Spojrzała na niego pytająco. — Sebastien w coś cię wciągnął, tak? Niech sam sobie radzi...

 

— Nie mam żadnych problemów, Jane. Po prostu muszę wyjechać — odparł ostro. Nie chciał mówić do niej w taki sposób, ale doskonale zdawał sobie sprawę, że jeśli teraz nie utnie konwersacji, będzie musiał tłumaczyć się dziewczynie, ta bowiem na pewno wreszcie wyciągnęłaby od niego potrzebne jej informacje, a to nie wchodziło w rachubę. Obiecał dyskrecję.

 

— Chyba jednak nie mówisz mi wszystkiego. — Rzuciła mu podejrzliwe spojrzenie, marszcząc przy tym nos.

 

— Czy kiedykolwiek cię okłamałem? — nadal silił się na spokojny ton.

 

Jane nic nie powiedziała. Skrzyżowała tylko ręce i ułożyła je pod biustem, stale obserwując Alexandra. Sądziła, że potrafi ujrzeć oznaki kłamstwa u innych, niestety tym razem nic nie wyczytała z jego twarzy. Był lekko spięty i rozkojarzony, nie miała pojęcia, co to może oznaczać.

 

— Zaufaj mi. — Ucałował jej czoło, mocno zaciskając przy tym powieki. Nie lubił jej zostawiać na dłużej, niż to było konieczne, lecz sytuacja wymagała poświęceń. — Chciałem tylko, żebyś wiedziała, że jestem bezpieczny.

 

Poszedł do swo­jego srebr­nego Che­vro­leta zaparkowanego na chodniku blisko sąsiedniego domu. Stam­tąd krzyk­nął, że ją kocha. Szybko schował się w pojeździe, żeby uciszyć wyrzuty sumienia i ruszył. Gdy samo­chód znik­nął za hory­zon­tem, Jane otrzy­mała wia­do­mość od chło­paka, że ten zadzwoni wie­czo­rem. Natych­miast wybrała jego numer i wykonała połączenie. Nie­stety jedyne, co usły­szała to poczta gło­sowa. Natychmiast, jak na zawołanie z jej oczu poleciał strumień łez. Nie radziła sobie w takich sytuacjach. Co jeśli się w coś wplątał? Co jeśli to rzeczywiście Clark wpakował ich w kłopoty? Ten chłopak to chodzące zło i problemy. Niech ona go tylko dostanie w swoje ręce!

 

Otarła mokre policzki i od razu napi­sała do Karen, przy­ja­ciółki ze Skyline High School. Musiała z kimś poroz­ma­wiać, a jej rodzi­ców jak zwy­kle nie było w domu. Przez śmierć Josha, zajęli się pracą, nie zwra­ca­jąc uwagi na córkę. Jedyną osobą, oprócz Alexa, któ­rej mogła się wyga­dać, była wła­śnie Karen. Zaprzy­jaź­niły się w pierw­szej kla­sie. Sie­działy od tej pory razem na angiel­skim, che­mii i znienawidzonej przez Jane biologii. Czę­sto wycho­dziły na zakupy i do kawiarni na Knox Street, gdzie można było zjeść naj­lep­sze cze­ko­la­dowe muf­finki. W tam­tym momen­cie na ten sma­ko­łyk Jane miała ochotę. Czę­sto zaja­dała smu­tek.

 

Zanim ruszyła w drogę, wbiegła do domu, by chwycić paczkowanego gofra i puszkę sody. Była już prawie szósta, a jedynym posiłkiem, jaki tego dnia zjadła, okazał się pączek ze szkolnej stołówki.

 

Chwilę po wysła­niu wia­do­mo­ści, otrzy­mała odpo­wiedź. Po dwu­dzie­stu minu­tach była już na miej­scu. Zastała kole­żankę palącą papie­rosa. Jane nie znosiła nałogu przyjaciółki, ale Karen ją ignorowała, mówiąc, że nic jej nie zaszkodzi. Coś w tym stwierdzeniu wydawało się Jane podejrzanego, ale całkowicie to ignorowała. Karen od zawsze cechowała się specyficzną osobowością, dość trudną do zaakceptowania.

 

Nastolatka cze­kała z ich ulu­bioną latte i upra­gnio­nymi babecz­kami. Sie­działa, ema­nu­jąc wynio­sło­ścią, ubrana w nie­zwy­kle drogą, wzorzystą sukienkę od Roberto Cavalli i czarne sandały od Chanel. Dziewczyna pocho­dziła z rodziny Van der Bilt. Mają­tek zebrany przez matkę spra­wił, że wyro­sła na rozpieszczoną i nie­zna­jącą głodu kobietę. Nigdy w życiu nie spo­tkała się z żad­nymi nie­do­god­no­ściami, dopóki nie została ugry­ziona przez wil­ko­łaka dwa lata temu. Od tam­tej pory borykała się z wie­loma pro­ble­mami, któ­rych nie mogła pozbyć się pie­niędzmi. Główną jej bolączką było to, iż musiała ukrywać swoją naturę przed najlepszą przyjaciółką.

 

Jak na praw­dziwą wynio­słą zołzę przy­stało, Karen dwa razy oskar­żyła kel­nera o nie­kom­pe­ten­cję, o czym opowie­działa Jane, zaraz po tym, jak dziew­czyna zajęła wikli­nowe krze­sełko. Przez chwilę ta igno­ro­wała narze­ka­nia przy­ja­ciółki, aby kolejny raz napa­trzeć się na cudowny kra­jo­braz za balkonem i piękno miej­sca, w któ­rym się znaj­dowała przy­naj­mniej raz w tygo­dniu. Nie potra­fiła nacie­szyć oczu tarasem. Wystrój na zewnątrz urządzono w dosyć ekstrawaganckim stylu, lecz miał on swój urok. Jane nie przepadała za przepychem, ale tę kawiarnię nad wyraz uwielbiała.

 

Wyszukana dekoracja zachwycała każdego przechodnia i aż nie mogło się nie wejść i nie skusić na słodkości i najlepszą kawę w mieście. Dlatego też, przeważnie o każdej porze przebywały tam tłumy i tu pomocne okazały się znajomości Rachel – matki Karen.

 

Jane wciąż cieszyła oczy ulubioną kawiarnią. Wpa­try­wała się w cudne obrazy, prze­peł­nia­jące ściany o odcieniu palonej kawy. Nie mogła wyjść z podziwu. Zeszła jednak na zie­mię, gdy jej wzrok spo­czął na wyraź­nie zdenerwo­wa­nej Van der Bil­tów­nie.

 

— Nie słu­chasz mnie! — Karen podniosła ton z udawaną irytacją.

 

— Oczy­wi­ście, że słu­cham — skłamała, wodząc spojrzeniem po ludziach. Ich szczęście wkurzało ją. Najchętniej zepsułaby im wszystkim nastrój, by czuli to, co ona. Bezradność i niewiedza rozsadzały jej głowę. Poczuła nagły ból w skroniach. Źle reagowała na negatywne emocje i niekorzystne sytuacje.

 

— To, co powie­dzia­łam? — Zacią­gnęła się papie­ro­sem. Jej ogromne, piękne oczy wodziły za dymem, ucie­ka­ją­cym z ust, a ich szary odcień, mógłby zlać się z kolo­rem tru­ją­cego obłoku.

 

— Narze­ka­łaś na obsługę, zawsze to robisz.

 

Uśmiech­nęły się obie.

 

— Skoro nie chcesz słuchać o mnie, to wytłumacz, co takiego wydarzyło się u ciebie? Nie­co­dzienne pro­sisz o tę super kalo­ryczną babeczkę. — Wolną od papierosa ręką zawijała pasmo czarnych włosów na palec.

 

— Wiesz, bo Alex... — Z trudem złapała potrzebny jej oddech. Nie wiedziała, czy problemy, które ją nurtują, są zwykłym wymysłem wyobraźni czy rzeczywiście jej chłopak w coś się wpakował.

 

— Kłopoty w raju? — zakpiła. Zawsze to robiła. Jednak mimo jej zgorzkniałej natury, Jane bardzo ceniła Karen za niesioną pomoc i wsparcie. To Karen pierwsza wyciągnęła rękę do Jane, gdy ta codziennie siedziała na schodach przy sali gimnastycznej, chlipiąc.

 

— N-nie — zająk­nęła się i odchrząk­nęła, po czym upiła łyk kawy, dając ulgę suchemu gar­dłu. Nie wiedziała, jak ująć swoje myśli w słowa.

 

— W takim razie, co takiego dzieje się z cudownym bożyszczem ze Skyline, że postanowiłaś do mnie napisać? — Podniosła brew i zaczęła skubać czekoladową babeczkę, co jakiś czas spoglądając na Jane wyczekująco.

 

— Co masz na myśli, mówiąc, postanowiłaś napisać? — Podniosła głowę. Na chwilę wyparła z głowy dziwne zachowanie Alexa.

 

— No wiesz, od kiedy zaczęłaś się spotykać z Jordanem. Ja i paczka poszliśmy w odstawkę.

 

— On też należy do paczki, Karen — upomniała przyjaciółkę.

 

— Gwiazda, przecież nie o to mi chodzi. — Przewróciła oczami. — Oboje odsunęliście się od nas. Od pół roku, ile razy przyszliście nad White Rock, co? Raz?

 

— Dziś już do was szłam, ale zadzwonił Alex — powiedziała ciszej, wstydząc się tego, jak bardzo zaniedbała przyjaciół. — Przepraszam Karen, nie patrzyłam tak na to — dokończyła. Zrobiła skruszoną minę i odwróciła wzrok na zapełnioną Knox Street, nie chcąc natknąć się na oceniające spojrzenie Karen.

 

Obser­wo­wała tłumy, prze­cha­dza­jące się po chod­niku i pędzące samo­chody. Tym razem Karen nic nie powie­działa, cze­ka­jąc, aż Jane wyj­dzie z zamy­śle­nia. Mogło to zająć dłuż­szą chwilę, gdyż dziewczyna ujrzała postać, przypominającą jej wyglądem zmarłego, cztery lata temu brata, Josha. Nie była pewna widoku, gdyż ta postać natych­miast znik­nęła. Rozmyła się.

 

— Mogła­bym przy­siąc, że widzia­łam Josha — ode­zwała się zdez­o­rien­to­wana, prze­cie­ra­jąc powieki, jakby to miało przy­wró­cić obraz widziany przed chwilą.

 

— Two­jego brata? Prze­cież on nie żyje... — Natych­miast żołą­dek pod­szedł jej do gar­dła. Dziew­czyna wie­działa, że to nie omamy.

 

— Masz rację, to pew­nie zwidy. Tak samo, jak oczy Alexa. Zresztą, to na pewno efekt zmę­cze­nia... i nauki. Tyle materiału w nas pakują, że można oszaleć.

 

— Co z jego oczami? — zapy­tała lekko drżą­cym gło­sem, bo zda­wała sobie sprawę, co to ozna­cza. Prę­dzej czy póź­niej sekrety ukry­wane przed przy­ja­ciółką wyjdą na jaw, a tego najbar­dziej się oba­wiała.

 

— Nie dość, że zacho­wuje się ina­czej, jest bledszy niż zwykle, wygląda, jakby był chory. A gdy się z nim żegna­łam dzi­siaj, jego oczy zmie­niły kolor na czer­wony. On jest jakiś dziwny, to wszystko wydaje się bar­dzo dziwne. Nie­moż­liwe, żeby czarny kolor nagle stał się czer­wony. Powiedz mi, co mam o tym myśleć? — Roz­pła­kała się, cho­wa­jąc głowę w dło­nie. To nie do pojęcia, jak szybko, wszystko doprowadzało ją do łez. Jej wrażliwość mogła budzić śmiech, aczkolwiek miała swój urok.

 

— Wiem, co czujesz, Jane. Także straciłam bliską mi osobę i mam świadomość bólu, jakiego doznajesz. Sama się z tym zmagam. To nigdy nas nie opuści, ale możesz sobie pomóc, nie zadręczając się. Przez takie zachowanie, wplączesz wszystkich w nieprawdziwe wydarzenia.

 

— Myślisz, że to przez tęsknotę za Joshem?

 

— To na pewno to. Z tego, co opowiadałaś, był cudownym bratem. Naprawdę rozumiem, jak się czujesz, ale nie możesz pozwolić sobie na utratę szczęścia. Patrz na to, co tu i teraz. Zostaw Josha z tyłu... Myśl o tych miłych chwilach, nie o tym, czego razem nie zrobiliście i nie zrobicie. Bądź dla nas. Dla mnie, Alexa i twoich rodziców.

 

— Dziękuję, że mnie wspierasz. Zdaję sobie sprawę z mojej marudnej natury... — Uśmiechnęła się przez łzy, które powoli przestawały płynąć.Uspokajała się powoli, aczkolwiek wciąż dręczył ją ból głowy. Powracał co jakiś czas od kilku dni.

 

— Dla ciebie wszystko. — Odło­żyła papie­rosa, któ­rego chciała zapa­lić. Przysunęła krzesło bliżej Jane i przy­tu­liła przy­ja­ciółkę, sama ner­wowo roz­glą­dała się po oko­licy, aby nabrać pewności, że postać znik­nęła na dobre. Gdy już ją uspo­ko­iła i kazała pocie­szyć się babeczką, odpa­liła upra­gnio­nego papie­rosa i pró­bo­wała posłać roztrzęsioną dziewczynę do domu.

 

— Muszę coś zała­twić, mam nadzieję, że nie będziesz miała mi tego za złe, ale dzi­siaj nie przyjdę do cie­bie, jutro się pouczymy, dobrze? Zresztą musisz się wyspać, to na pewno nic takiego. Nie zauważyłam żadnych oznak choroby u Alexa, a wiesz, że posiadam sporą wiedzę. — Wstała z krze­sła, otrze­pu­jąc sukienkę. Rzu­ciła na sto­lik pięć­dzie­siąt dola­rów, ocze­ku­jąc na ode­zwę.

 

— W tej chwili nie jestem w sta­nie myśleć o czym­kol­wiek, szcze­gól­nie o gene­tyce. — Stewar­tówna cały czas nie­ wierzyła w to, co przed chwilą ujrzała.

 

— Do jutra nad jeziorem — szybko powie­działa i ruszyła w stronę przedmieść. Jane nie zdawała sobie sprawy tak naprawdę z niczego. Do tej pory wszystkim udawało się trzymać sekrety w tajemnicy, ale niektórym sekrety ciążyły tak bardzo, że musieli je zrzucić z serca.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania