Selekcja rozdział 25
— Gdzie ty się podziewałaś? — Jane przed domem zauważyła, właśnie wchodzącą Katherine i krzyknęła za nią.
— Cicho, bo zaraz tata tu przyjdzie, a chcę najpierw porozmawiać.— Odwróciła się w stronę znajomego głosu. Jej policzki były zaróżowione, a włosy i ubrania przemoknięte. Kobiety stały w deszczu, wymieniając spojrzenia.
— Mam parę wiadomości od Cornelii. Nie są przyjemne, ale powiedziała, że nie wyjedzie bez żadnego słowa. — Blondynka pociągnęła córkę na ganek i obie oddychając z ulgą, usiadły na ławce, słysząc w oddali wyłącznie opadające krople wody.
— Babcia wyjeżdża? Gdzie? — Jane zrobiła wielkie oczy i zaczęła szybciej oddychać.
— Właściwie nie wyjeżdża. Nie chce ryzykować, Selekcjonerzy są wszędzie. — Rozejrzała się po okolicy, by po chwili wrócić do wypowiedzi. — W nocy przeniesie się jednorazowym portalem, cokolwiek to znaczy.
— Powiedziała gdzie?
— Nie, postanowiła, że nikt się nie dowie. Wróci, gdy coś wymyśli. — Matka wręczyła Jane papierowe zawiniątko, zgniecione i dotknięte paroma kroplami wody.
Jane rzuciła okiem na kartkę i zaraz po tym ją schowała do tylnej kieszeni spodni.
— Później to przeczytam, mam jeszcze coś do załatwienia, a umieram z głodu. — Jane wstała i skierowała się do drzwi. Za nią ruszyła jej matka, zdziwiona postawą córki. Jeszcze niedawno Jane nie mogłaby wyjść z histerii, a gorzkie łzy spływałyby po jej policzkach. Tak się nie stało. Katherine nie miała pojęcia dlaczego. Dziewczynę uodporniły rozpaczania po bracie.
Jane biegiem ruszyła do lodówki. Napełniwszy żołądek, poszła do swojego pokoju. W drodze jej uwagę przykuły walizki przed pokojem Lucy.
— O nie! — jęknęła niezadowolona.
— Czego jęczysz, krasnalu? — Z łazienki wyszła nieprzeciętnie wysoka szatynka. Jej włosy były skręcone w grube fale i sięgały biustu. Z jej oczu biła czysta nienawiść do kuzynki. Ich blask zniknął, a źrenice zmniejszyły się.
— Nie mam czasu, daj mi spokój. — Jane, nie mogąc dłużej patrzeć na Lucy, wstąpiła na ostatni schodek i weszła do swojego pokoju. Niewiele później, za nią wkroczyła znienawidzona kuzynka.
— Nie ignoruj mnie, spytałam, czego jęczysz? Mieszkasz w naszym apartamencie, a ciągle chodzisz z niezadowoloną miną.
— Daj mi spokój, Lucy.
— Nie dam ci spokoju, stęskniłam się za wkurzaniem ciebie. — Uśmiechnęła się zadziornie i zarzuciła włosy do tyłu. Usiadła na kanapę, zarzucając nogę na nogę.
Jane szukała świeżych ubrań, gdyż chwilę wcześniej dostała wiadomość od Karen, że będą spać w zamku. Zabrała te najwygodniejsze, najbardziej adekwatne do walki. Chociaż nie miała pojęcia, jak wygląda strój, walczącego na śmierć i życie.
Lucy bardzo uważnie przypatrywała się Jennifer, nie mogąc wyjść z podziwu, że dziewczyna ją zwyczajnie ignoruje. Wcześniej mogły dogryzać sobie godzinami, a teraz Jane miała na głowie niepewną przyszłość i przyswojenie podstaw walki wręcz. Nie zapomniała także o rozmowie z Alexem. Dlatego też, zamiast słuchać gadaniny Lucy, przygotowywała scenariusz na spotkanie. Spojrzała jeszcze raz na zdjęcie rodzinne. Zasmuciła się, że już nigdy nic nie wróci do normalności. Teraz była Błękitną, członkinią świata magicznych.
Wyszła z pokoju z torbą treningową Josha, którą zatrzymała po jego śmierci. Nie zdążyła całkiem opuścić przedpokoju, a usłyszała za sobą głos.
— Jak podoba się nowe życie?
Stanęła jak wryta i doznała nagłego ataku gorąca.
„Jakie nowe życie? Skąd ona wie? Oby to były tylko moje paranoje". — W jej głowie rozgorzały dziwne myśli.
— O czym ty mówisz? — spytała nerwowym tonem.
Lucy tylko parsknęła śmiechem i odeszła do swojego pokoju. Jane zaabsorbowana innymi problemami machnęła ręką na kuzynkę, którą już od dawna traktowała jak osobę niespełna rozumu.
Zeszła na dół, do salonu, gdzie po raz pierwszy od dłuższego czasu kłócili się jej rodzice. Dziewczyna przerwała im ostrą wymianę zdań, zatrzymując się przed sofą. Patrzyła z bólem na do niedawna szczęśliwe małżeństwo. Nigdy nie wtrącała się w ich sprawy. Dzisiaj nie było wyjątku.
— Idę do Karen — oznajmiła, odwracając się i przymierzając do wyjścia.
— Zaczekaj, Jennifer — Greg zatrzymał ją wpół kroku. Takim tonem i pełnym imieniem zwracał się do niej, będąc niezwykle wściekły.
Dziewczyna tylko obróciła głowę.
— Jutro jest szkoła, lekcje odrobione?
Przewróciła oczami jak nie ona. Owszem zdarzało jej się, ale nie do ojca. Miała po prostu dość nierealnej rzeczywistości. Pragnęła obudzić się z tej sytuacji, uważała ją bowiem za najgorszy koszmar. W historiach, które opowiadała jej Cornelia w dzieciństwie, nie było mowy o brunetach, siejących zniszczenie i wybijaniu słabych jednostek. Jane nie chciała już dłużej uczestniczyć w tym, co miało miejsce.
— Nie, odrobię je z Karen — odparła beznamiętnie. Chciała jak najszybciej znaleźć się gdziekolwiek indziej.
— Nie możesz tak po prostu nocować u koleżanek w ciągu roku. Miałaś dwa tygodnie wolnego, mogłaś wtedy zaliczyć dom każdej koleżanki, teraz masz się uczyć.
„Szkoda, że zamiast tego zamieniłam się w potwora i przepytywał mnie przerażający Selekcjoner" — westchnęła.
— Nie było cię cały ten czas, więc nie praw mi morałów — wyszła ze łzami w oczach.
— Odwiozę ją do Karen, tam jest przynajmniej spokój — rzuciła gniewnie Katherine i pobiegła za córką, po drodze chwytając kluczyki.
Kobiety weszły do samochodu. Jane przez całą drogę nie wypowiedziała żadnego słowa. Wycedziła jedynie przez zęby, gdzie znajduje się zamek. Była już zmęczona wszystkim, co ją otaczało. Przez większość lat mieszkania w Dallas nikt się nią nie opiekował. Matka zajęta poszukiwaniami syna, a ojciec w innym stanie, łapiący fuchy.
Przed bramą czterdziestolatka poprosiła córkę o to, by chwilę została.
— Jane, kochanie. Wiem, że jest ci ciężko, ale nie możesz nas tak traktować. Jesteśmy twoimi rodzicami — zaczęła.
— Nie zauważyłaś, że od dłuższego czasu nie zachowujemy się jak rodzina? — wysyczała. Gniew, który odebrała od Sebastiena właśnie zaczął na nią wpływać. — Ty zabawiałaś się w detektywa przez cały poprzedni rok. Traktujesz mnie jak koleżankę, nie umiesz nawet mi się sprzeciwić. Idziesz na wszystko, co powiem.
Matka osłupiale patrzyła na Jane. Powoli docierało do niej, że to, co mówiła córka, było prawdą.
— To nie tak...
— Właśnie tak... — głos jej się załamał.— Uciekłam z domu, a ty mnie jeszcze podwiozłaś. Nie możesz nazywać się matką — wypowiedziała te słowa, zaraz żałując. Wybiegła z samochodu. Zabolało ją to, jak potraktowała rodzicielkę, ale nie zatrzymała się ani na chwilę. Nie mogłaby spojrzeć w jej zaszklone oczy.
Zapłakana Jane wbiegła wprost w drzwi do pokoju, gdzie zwykle mieszkała Karen. Spodziewała się właśnie jej, a zamiast tego, po otwarciu wrót, oczy dziewczyny ujrzały Alexa. Chłopak siedział na starej kanapie i wpatrywał się w opadający na sufitowe okno, deszcz. Myślami przebywał w bardzo odległym miejscu.
Wydała z siebie dźwięk zdziwienia. Alex natychmiast zerwał się na równe nogi, a zaskoczenie opanowało jego twarz. Zaczął ciężej oddychać i nie wiedział jak się zachować. Chciał tak jak zawsze podejść do niej i przytulić. Nie mógł. Nie potrafił. Wiedział, co dziewczyna zamierza, ale zdawał sobie sprawę, że jej nie przekona.
— Przepraszam, nie wiedziałem, że tu teraz będziesz — wydukał, drżącym głosem.
Jane nie wiedziała co powiedzieć. Owszem, długimi godzinami zastanawiała się jak ubrać słowa w myśli, ale nie sądziła, że będzie musiała to robić w tamtej chwili.
Alex, nie słysząc odzewu ruszył w stronę korytarza.
— Poczekaj... — odezwała się.
Brunet jak na zawołanie stanął przy samych drzwiach i obrócił głowę.
— Dobrze wiem, co chcesz powiedzieć, Jane. Nie będę tego słuchać. Odejdę, jak tylko skończą się walki — powiedział pewnym głosem, podnosząc przy tym głowę coraz wyżej. Jego głos przeszedł z niepewnego do donośnego i lekko zachrypniętego. Chwilę stał w tej samej pozycji, lecz potem odwrócił się do dziewczyny.
— Nie rób mi tego — wyszeptała, roniąc łzy.
— Jane zdecyduj się, proszę. — Już pewnym krokiem podszedł do Jennifer, mocno chwycił i zbliżył ją do siebie. Patrzył na nią swoimi czarnymi oczyma i oddychał niespokojnie. — Kocham cię i wiem, że to tylko przejściowe. Nie kochasz go.
— Może kocham, może nie. Nie wiem tego jeszcze, Alex. Sebastien pokazał mi, że nie chcę być z tobą.
Zrezygnowany Alexander uwolnił Jane z uścisku i odsunął się.
— Jak możesz tak po prostu z nas rezygnować? Błagam cię, przemyśl to. — Zacisnął szczękę i głośno przełknął ślinę. Wodził wzrokiem po całym pomieszczeniu, by za chwilę spiorunować nim Jane. Chłopak nie chciał takiego rozwoju sytuacji.
— Myślałam wiele razy i za każdym nasuwało mi się jedno: Skończ to, Jane.
Alex westchnął i wypuścił powietrze przez nos. Zamknął oczy i nic nie mówiąc, zaczął wychodzić.
— Widzisz, co robisz? Uciekasz! Zawsze tylko uciekasz od problemów... Nie potrafisz się z nimi zmierzyć. Proszę, nie skazuj nas na porażkę. Proponuję ci przyjaźń, bo wiem, że to nam się uda, ale nie mogę walczyć za nas dwoje.
— Jane...— Alex podszedł do niej i położył dłoń na jej bladym policzku, na którym jawiły się zaczerwienienia od zimna. Dziewczyna zamknęła oczy, prawdopodobnie ostatni raz czując jego dotyk na sobie. Zimny, lecz delikatny. Obcy, a taki bliski. — Jesteś pierwszą, ważną osobą w moim życiu. Zakochałem się w tobie jak szaleniec i nie żałuję. Wiedz, że o ciebie zawalczę. Wierzę, że jesteśmy sobie przeznaczeni.
— J-ja...— Otworzyła oczy i spojrzała w bok, czując, że ktoś ich obserwuje. Nie myliła się.
W drzwiach stał Sebastien, za nim Karen, Josh, dwie dziewczyny i blondyn, których widziała tej nocy, gdy śledziła Alexa. Nie zareagowała na żadne z nich. Wybiegła z zamku za blondynem, trącając po drodze jedną z dziewczyn, która ze złości wysunęła kły.
Jennifer nie dała rady dogonić Sebastiena. On był wampirem, a ona Błękitną. Nie miała żadnej mocy, którą mogłaby wykorzystać, by dorównać chłopakowi.
Stała w deszczu, patrząc na drogę, gdzie chwilę temu biegł chłopak, a teraz go nie było. Drżała z zimna. Jej szczęka telepała się, a ciało wykonywało mimowolne skurcze. Łzy zlewały się z deszczem. Dzisiejszy dzień był dla niej nie do opisania. Powoli dobiegał końca, ale dalej nie pozwalał jej zaznać szczęścia.
— Gwiazda, nie przejmuj się, on wróci, to jest Sebastien. — Za Jane nagle pojawiła się Karen, przytulając przyjaciółkę.
— Ze mną jest coś nie tak. — Spojrzała na przyjaciółkę, posyłając jej uśmiech. — Uganiam się za Sebastienem Clarkiem. — Obie parsknęły śmiechem.
*
„Ona nigdy nie będzie moja. Już więcej nie będę się łudził. Ja nie zasługuję na nic, na nią szczególnie. Po walkach stąd wyjadę, dam już sobie spokój. Nie dam rady patrzeć na to, jak ona wciąż wybiera". — Sebastien biegł przed siebie, nie mając pojęcia gdzie. Wiedział tylko jedno. Chciał zaspokoić rządzę krwi. Mimo że Jane zabrała parę godzin temu jego złość, wystarczył jeden czynnik, by uczucie powróciło. Magiczny świat nie jest łatwy. Ludzie mają swoje problemy, a bestie swoje.
Dallas powoli zostało opanowane przez ciemność. Ulice pustoszały, a Sebastien dalej biegł. Latarnie zaczynały oświetlać autostradę, którą przemierzał wampir.
Przebierał nogami, nie męcząc się przy tym w ogóle. Jego zdenerwowanie rosło z minuty na minutę. Musiał jak najszybciej uspokoić umysł, zgasić pragnienie. Nie miał wyboru. Stanął, czekając na jadący samochód. Pojazd zbliżał się coraz bardziej, a Sebastien nie miał zamiaru uciekać. Prędkość, z jaką jechał kierowca nie była duża, jednak ledwo zahamował. Pisk opon zabolał Sebastiena, gdyż nie wyłączył nadludzkiego słuchu. Zwinął się z bólu, opadając na kolana. Nieznajomy wysiadł z brązowej Dacii. Nie zamknął drzwi, spiesząc do leżącego na ulicy Sebastiena. Chłopak oddychał ciężko, a w jego uszach dzwoniło niemiłosiernie. Ból głowy narastał, a wraz z nim nieopanowana złość. Zacisnął mocno szczękę i zaczął wstawać. Całe jego ciało drżało.
— Nic panu nie jest? Nie zauważyłem pana.
Sebastien milczał. Gdy już stanął na równe nogi, okazało się, że nieznajomy jest wyższy od chłopaka o całą głowę. Mimo tego wzdrygnął się trochę, widząc szalone spojrzenie blondyna.
— Nazywam się Brandon, zawiozę pana do najbliższego szpitala. Proszę ze mną wsiąść — mówił, przejęty losem chłopaka. Ten jednak ani myślał wypowiedzieć choć jedno słowo.
Oczy wampira zmieniły kolor. Nieznajomy nie miał o tym pojęcia, bo Sebastien nosił kontakty, co pozwalało mu na więcej. Wysunął kły, a Brandon zadrżał i odsunął się. Powolnym krokiem zaczął się cofać. Sebastien uwidocznił cyniczny uśmieszek na twarzy i ruszył do samochodu, gdzie mężczyzna zdążył uciec. Szarpał klamkę, próbując wejść do Dacii. Z każdą chwilą panikował coraz bardziej.
— Nie chcesz tego robić, stary. Będziesz żałował — wymruczał piskliwym głosem, przyklejając się plecami do drzwi samochodu.
— Sebastien Clark nigdy nie żałuje — odpowiedział zachrypniętym głosem. Pokazał ofierze pełną formę, po czym wpił kły w jego szyję. Odpłynął, wreszcie czując ciepłą krew. Lek na jego rany i strapiony umysł. Dobrze wiedział, że nie poprzestanie na łyczku. Wyssał Brandona do cna. Nie zostawił nic.
Odetchnął z ulgą. Czuł, jak ciepły, życiodajny płyn osiada w niezaspokojonych punktach witalnych. Ulżyło mu niebywale, jednak zaraz po uspokojeniu żądzy, zaczęły nim targać wyrzuty sumienia. Z obrzydzeniem patrzył na swoje odbicie w szybie. W jego nogach leżało bezwładne, martwe ciało, które jak najszybciej musiał wyrzucić. Wpakował je na tylne siedzenie, uprzednio wyjmując z kieszeni nieznajomego kluczyki.
Wsiadł do auta i odjechał.
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania