Poprzednie częściSelekcja

Selekcja rozdział 21

Karen prze­cze­sała pal­cami mokre od desz­czu, kru­czo­czarne włosy. Zarzu­ciła je do tyłu i przygła­dziła nie­sforne, suche już kosmyki, pra­gnące roz­prze­strze­nić się na każdą stronę świata.

 

Speł­nił się jej naj­gor­szy kosz­mar. Kosz­mar, chcą­cej zawsze ide­al­nie wyglą­dać divy. Wyglą­dała jak zmo­kła kura, a obok stała piękna Pau­lette, która nie stro­niła od kąśli­wych uwag. Karen Van der Bilt stała się ofiarą swo­jego wła­snego zacho­wa­nia. Ani myślała jed­nak zmie­nić postępowa­nie w przy­szło­ści. Dum­nie podnio­sła głowę i obda­ro­wała rudo­włosą pięk­ność jed­nym ze swo­ich mor­der­czych spoj­rzeń, pełnych jadu i gniewu.

 

— Przed przy­stą­pie­niem do głów­nej czę­ści naszego spo­tka­nia, chcia­ła­bym sko­rzy­stać z oka­zji i ogło­sić, że Karen z rodu Van der Bilt, przed­sta­wi­cielka Księ­ży­co­wych Bestii została przeze mnie mia­no­wana przy­wód­czy­nią pół­noc­nej czę­ści Dal­las. Reszta repre­zen­tan­tów bez żad­nych zmian.

 

Kiedy słowa Gret­chel wresz­cie dotarły do Karen, nie mogła powstrzy­mać uśmie­chu. W jej oczach ska­kały iskierki szczę­ścia. Po pracy, jaką wło­żyła przez pra­wie rok od prze­miany, w końcu została doce­niona. Szkoda jej jed­nak było, że wspięła się szcze­bel wyżej, zbi­ja­jąc z niego Alexa. Jej duże oczy wodziły po sali. Napot­kały dumne rodzeń­stwo i nie­spe­cjal­nie prze­ję­tego Seba­stiena, który stał dalej, niż go wcze­śniej widziała. Był roz­ko­ja­rzony i zaci­skał szczękę. Na twa­rzy zero emo­cji. Karen nie obcho­dził udrę­czony demonami chło­pak. Czym prę­dzej powró­ciła spoj­rze­niem do dwóch naj­bliż­szych jej osób i posłała im pełny szczę­ścia uśmiech. Zigno­ro­wała nawet Pau­lette, która czu­jąc, że jej obe­lgi nie dzia­łają, prze­stała się odzy­wać i pode­ner­wo­wana tupała nogą niczym małe, nie­za­do­wo­lone dziecko.

 

Karen napa­wała się otrzy­maną wła­dzą, którą wcze­śniej miała, ale nie ofi­cjal­nie. Pomagała Alexowi dosłownie we wszystkim. Czasem nawet wyręczała w obowiązkach.

 

— Karen...— panna Gret­chel ode­zwała się do czar­no­wło­sej dono­śnym gło­sem, uci­sza­jąc tym samym roz­mowy na sali. Dziew­czyna wyszła z letargu i spoj­rzała na sta­ruszkę, która niczym — z wyjąt­kiem wyglądu, nie przy­po­mi­nała tam­tej pani Moon, pozna­nej pierw­szy raz. Nadal miała surowy wyraz twa­rzy, ale nie pomy­liła imie­nia Karen, patrzyła na nią naj­ła­god­niej, jak tylko mogła, a ton jakim się posłu­gi­wała, był cał­kiem spo­kojny i nie­wy­peł­niony żadną nega­tywną emo­cją. — Od teraz ty będziesz dbała o swój teren, bro­niła go i ty będziesz tą czę­ścią mia­sta wła­dała. Z czy­stym sumie­niem oddaję ci tery­to­rium po Ale­xan­drze Jor­da­nie. On już nie zosta­nie dopusz­czony do wła­dzy. Nigdy. — Ostat­nie słowo pod­kre­śliła surowo i gło­śno, patrząc znad okularów na zebranych.

 

Karen przełknęła gło­śno ślinę. Pra­gnęła tego, od kiedy wdro­żyła się w wir życia magicz­nych istot. Czuła, że było to jej powo­ła­nie. Wmó­wiła sobie, iż została ugry­ziona z jakie­goś powodu. Dąże­nie do bez­pie­czeń­stwa swo­jego mia­sta potrak­to­wała, jako główny cel życia Innej. Pomimo rado­ści czuła pewne ukłu­cie w sercu. Bała się, że może stra­cić przy­ja­ciela. Po raz pierw­szy od dobrych paru mie­sięcy miała poważną roz­terkę.

 

Wil­czyca otwie­rała usta, gdy Gret­chel znów doszła do głosu.

 

— A teraz moi dro­dzy, chcę pogra­tu­lo­wać każ­demu z osobna wytrwa­nia pierw­szej próby Selek­cji. I zło­żyć szczere wyrazy współ­czu­cia dla tej reszty, która nie zdo­łała prze­żyć. Zdaję sobie sprawę, że jest to nie­ła­twy spraw­dzian. Musimy jed­nak jemu podo­łać, choćby wytrwała garstka. — Kaszl­nęła gło­śno i mocno, wytrzesz­cza­jąc tym samym zmę­czone oczy. — Nie będę ukry­wać, że walki wcale a wcale nie będą łatwiej­sze. Na polu bitwy trzeba wyka­zać się siłą i zdol­no­ściami wyko­rzy­sta­nia swo­ich mocy. Jest to wyłącz­nie efekt cięż­kiej pracy. Jeste­śmy nie­spra­wie­dli­wie wybi­jani przez sys­tem panu­jący w magicz­nym świe­cie. — Spoj­rzała gniew­nie na grupkę Selek­cjo­ne­rów, bacz­nie wypa­tru­ją­cych Cor­ne­lię Jame­son, oni zaś zigno­ro­wali wście­kły wzrok kobiety.

 

— Kto by się spo­dzie­wał, że ist­niej gor­sze prawo, od tego w świe­cie zwy­kłych ludzi — kon­ty­nu­owała. — Jeste­śmy mario­net­kami w rękach bez­li­to­snych tyra­nów — podno­siła ton, by na końcu wykrzyk­nąć.

 

— Star­czy już tej papla­niny, bab­ciu. — Odziany w czerń, bru­net wściekł się na Gret­chel. Kole­dzy kazali mu igno­ro­wać gada­ninę kobiety, ale ten nie posłu­chał. — Albo koń­czysz, albo twoja głowa pozna mój miecz.— krzyk­nął tak mocno, że wiele Innych pod­sko­czyło z prze­ra­że­nia. Jane pisnęła wystra­szona, gdyż pod­czas wykładu Gret­chel nie słu­chała jej, a krą­żyła myślami gdzie­ in­dziej. Seba­stien wciąż stał z bólem wypi­sa­nym na twa­rzy, a Josh tra­dy­cyj­nie sączył krew z torebki. Jego głód był na tym samym pozio­mie, co u Pau­lette. Chło­pak w prze­ci­wień­stwie do niej nie polo­wał na ludzi, zadowa­lał się krwią z lodówki, jed­nak z więk­szą czę­stotliwością. Jednakże w jego torebkach nie było substytutów, tylko ludzka krew. Kombinował, ile wlezie, byle nie pić tego, co tworzyła Organizacja.

 

Gret­chel patrzyła gniew­nie na Selek­cjo­nera przez kilka chwil. Nim spu­ściła z tonu, musiała wziąć kilka głęb­szych wde­chów i wyde­chów. Harold prze­jął się jej sta­nem na tyle, że przy­szedł jej z pomocą. Wysu­nął krze­sło sto­jące przy stole za nimi i zapro­wa­dził sta­ruszkę na nie. Kazał Pau­lette zająć się kobietą, a sam zabrał głos.

 

— Bez zbęd­nych prze­cią­gnięć, moi mili. Pozwolę sobie życzyć wam powo­dze­nia i dużo szczę­ścia; bo bądźmy szcze­rzy, tylko szczę­ście może utrzy­mać was przy życiu. — Jego głos nie był tak dono­śny, jak głos pani Gret­chel, dla­tego na sali zapa­no­wała zupelna cisza. Każdy chciał wsłu­chać się w przy­jemną barwę dźwięku, wycho­dzą­cego z ust bur­mi­strza. — Na drzwiach wyj­ścio­wych zoba­czy­cie listę, na któ­rej zapi­sane są godziny i dni waszych walk. Prze­ciw­ni­ków tym razem nie znamy. Wła­dze mają dla nas nie­spo­dziankę. — Ostat­nie zda­nie wymó­wił w cyniczny spo­sób, poka­zu­jąc swoją pogardę dla Selek­cjo­ne­rów. Ci zaś wyszli z pomiesz­cze­nia, lecz nie ode­szli na dobre. Poszli obser­wo­wać oko­licę.

 

Tłum na nie­spo­dziankę nie zare­ago­wał dobrze. Niek­tó­rzy burzyli się tak bar­dzo, że towa­rzy­sze musieli ich uspo­ka­jać. Długo trwało, zanim w sali obrad zapa­no­wała kom­pletna cisza. Wszy­scy wyszli. Została tylko Star­szy­zna wraz z Karen i Jane, Josh oraz Seba­stien cze­kali na grupę. Wil­czyca kazała zacze­kać im na sie­bie, gdyż chciała prze­szko­lić Jane z pod­staw walki. Musiała coś zro­bić. Choć obu­dziła się tak późno, mogła jesz­cze wpoić w przy­ja­ciółkę kilka przy­dat­nych rad. Grupa zgo­dziła się. Seba­stien, pomimo psy­chicz­nej walki rów­nież posta­no­wił pomóc. Nie zro­biłby, tego gdyby cho­dziło o kogoś innego, ale tu szło o jego miłość.

 

— Panno Moon. — Karen ukuc­nęła przy krze­śle, na któ­rym sie­działa Gret­chel. Jej skóra zbla­dła. Kobieta spra­wiała wra­że­nie opad­nię­tej z sił. Pod oczami poja­wiły się ciemne zasi­nie­nia. Sta­ruszka była już w pode­szłym wieku. Gorzej reago­wała na stres. Nie spo­tkała się z żad­nym elik­si­rem mło­do­ści w swo­jej magicz­nej karie­rze. Mimo że była bar­dzo cenioną cza­row­nicą nie mogła uciec od natu­ral­nej kolei rze­czy; bowiem wiedźmy tak samo jak wil­ko­łaki i wróżki, a nawet Selek­cjo­ne­rzy, sta­rzały się nor­mal­nie. Tylko wam­piry zostały obda­rzone nie­śmier­tel­no­ścią. — Dzię­kuję za taką wła­dzę, jestem pani nie­zmier­nie wdzięczna. — Gret­chel chwy­ciła rękę Karen i z led­wo­ścią wykrze­sała parę słów.

 

— Nie musisz nic mówić, dziecko. Źle cię oce­ni­łam na początku. Prze­pra­szam za moje zacho­wa­nie — mówiła, dys­ząc.

 

— Nie jestem na panią zła. — Pogła­skała pomarsz­czone ręce Gret­chel i ode­szła od niej. Chwy­ciła pew­nie pana Harolda za rękę i ode­szli na parę metrów.

 

— Czy ona... Czy coś z nią nie tak?

 

— Nie będę ukry­wał, jest już star­szą kobietą. Ten atak stresu z pew­no­ścią prze­żyje, ale jeśli cho­dzi, o walki wiem, że nie da rady. — Kręcił głową.

 

Oboje szep­tali, lecz wścib­ska Pau­lette pod­słu­chi­wała ich wymianę zdań. Prze­wra­cała oczami i nie­cier­pli­wiła się. Cho­dziła po drew­nia­nej podło­dze bal­ko­no­wej mów­nicy, roz­prze­strze­nia­jąc tym samym gło­śny stu­kot obca­sów po prze­stron­nej sali.

 

— Nie pozwolę na to — powie­działa zde­ter­mi­no­wana i już zaczęła obmy­ślać plan pomocy. — Do zoba­cze­nia na wal­kach, panie Shawny. Do widze­nia pani Moon — powie­dziaw­szy te słowa, obrzu­ciła rudą wam­pi­rzycę nie­na­wist­nym spoj­rze­niem. Pau­lette oddała jej w zamian cyniczny uśmie­szek. Wil­czyca zeszła spi­ral­nymi scho­dami w dół i spiesz­nym kro­kiem ruszyła przed drzwi wyj­ściowe, gdzie cze­kali na nią przy­ja­ciele.

 

— I co? Wie­cie już, kiedy macie walki? — zapy­tała, będąc dalej myślami z panią Moon. Z zamyśloną miną patrzyła przed siebie.

 

— Wszy­scy mamy jed­nego dnia. Każdy zaraz po sobie — odpo­wiedział jej Josh. — Pojutrze, tam, gdzie była pierw­sza próba.

 

— Mamy tro­chę czasu na to, aby prze­szko­lić Jane w pod­sta­wach.

 

Jen­ni­fer przy­słu­chi­wała się roz­mo­wie. Nie dość, że drżała z zimna, to doszły do tego dresz­cze prze­ra­że­nia. Do tej pory nie myślała o bitwach. Nadal sądziła, że to wszystko jest nie­praw­do­po­dobne, żeby było praw­dziwe. Tego dnia była tak wypo­częta, że zda­wało jej się, iż wszystko wró­ciło do normy. Jed­nak każda kolejna sytu­acja utwier­dzała ją w prze­ko­na­niu, że się myli.

 

— Chodźmy, musimy zacząć od zaraz — Karen pogo­niła grupę.

 

— Seba­stien! — Z końca sali docho­dził głos roz­pro­mie­nio­nej Pau­lette. Wszy­scy obró­cili głowy. Rudo­włosa machała roz­ra­do­wana w stronę Clarka. On prze­wró­cił oczami i zro­bił nie­chętną minę. Jane nie widziała jego reak­cji na upo­rczywą wam­pi­rzycę. Tro­chę się w środku zago­to­wała.

 

Co to jest za kobieta? Skąd ona go zna? Nigdy jej nie widzia­łam w jego towa­rzy­stwie. Zaraz zwa­riuję — W jej gło­wie powstała praw­dziwa burza emo­cji. Zaz­drość. Góro­wała zazdrość. Nigdy wcze­śniej dziew­czyna nie zaznała tego uczu­cia, bowiem Alex nie dawał jej spe­cjal­nych powo­dów.

 

Pau­lette pode­szła do sto­ją­cego parę metrów przed przy­ja­ciółmi blon­dyna. Ten nie chciał z nią roz­ma­wiać, ale już pode­szła i zaata­ko­wała go swoim natarczywym, przenikliwym spojrzeniem, które prześwietlało każdego po szpik.

 

— Seba­stien, mój drogi — mówiła cie­niut­kim gło­si­kiem. Przy­brała uwo­dzi­ciel­ski wyraz twa­rzy; złą­czyła wyma­lo­wane krwi­sto­czer­woną szminką, usta w dzió­bek. Spoj­rze­nia nie zmie­niła, bowiem sądziła, że było tak hip­no­ty­zu­jące, że robiło swoje. Na Seba­stiena jed­nak nie dzia­łało. Pod­nio­sła tro­chę brwi, po czym posłała mu sub­telny uśmiech. Lustro­wała go od góry, po sam dół z maśla­nymi oczkami. Stał z rękami w kie­szeni dżin­sów i roz­ba­wio­nym spoj­rze­niem.

 

— Czego chcesz? Mam coś do zała­twie­nia — rzu­cił oschle.

 

— Oj, nie żar­tuj. — Zachi­cho­tała jak mała dziew­czynka, a Jane z obrzy­dze­niem patrzyła na tę scenę.

 

Ruda przy­bli­żyła się do Seba­stiena i gła­dziła jego czarny t-shirt. Nim zdą­żył się odsu­nąć Jen­ni­fer wybie­gła, nie mogąc znieść ukłu­cia w żołądku. Zaz­drość wywier­cała w niej ogromne uczu­cie bólu. Tym­cza­sem blon­dyn zro­bił kilka kro­ków w tył i wysta­wił rękę do przodku, poka­zu­jąc natręt­nej wam­pi­rzycy, że nie chce, by go doty­kała. Ta wpa­dła w złość, lecz nie poka­zała tego po sobie. Pozwo­liła odejść wam­pi­rowi.

 

Seba­stien wyszedł szybko z pomiesz­cze­nia. Na dwo­rze spo­dzie­wał się mor­der­czego wzroku Jane i jesz­cze gor­szego od Karen. Zastał pierw­szą dzwo­niącą do matki, a drugą wście­kłą na ulewę.

 

— Właź­cie do samo­chodu — krzyk­nął. Spa­dły na niego trzy spoj­rze­nia. Obo­jętne od Jane, która na tamtą chwilę męczyła się z pró­bami połą­cze­nia z Kathe­rine. Dwa kolejne były wdzięczne. Karen za to, że nie będzie musiała stać w upo­rczy­wym desz­czu i Josh, że nie będzie musiał słu­chać marudzeń Karen.

 

— Cho­ciaż raz do cze­goś się przy­da­jesz, Clark — powie­działa ura­do­wana czar­no­włosa. Chło­pak jak zwy­kle zigno­ro­wał wil­czycę i zajął miej­sce kie­rowcy, z nadzieją, że koło niego wsią­dzie Jane. Ta jed­nak kazała bratu pójść do przodu. Sama usia­dła koło Karen, ucie­ka­jąc wzro­kiem od Seba­stiena jak naj­da­lej tylko mogła. On patrzył przez lusterko wprost na nią. Cze­kał na jaką­kol­wiek reak­cję, ode­zwę, nawet krzyk. Nic. Kom­plet­nie nic. Igno­ro­wała go.

 

— Ruszaj już!

 

Na głos wil­czycy zaprze­stał prób.

 

— Zech­ciej mi powie­dzieć, gdzie, Van der Bilt. — Zapiął pasy i cze­kał na odpo­wiedź nie­lu­bia­nej kole­żanki. Ner­wowo stu­kał pal­cami o kie­row­nicę.

 

Jane wyko­rzy­stała moment i spoj­rzała na niego. Nie mogła znieść tego, że on coś ukry­wał. Widziała, że jest spięty. Zaci­skał szczękę i roz­luź­niał, powta­rza­jąc ten rytuał dość czę­sto. Kiedy popra­wił opa­da­jące na twarz kosmyki wło­sów, poczuła dziwne cie­pło, które na chwilę zabrało zazdrość. Mogła odsap­nąć przez moment. Pogła­dziła, bolący brzuch i oparła się wygod­nie na sie­dze­niu. Dalej mogła patrzeć na chło­paka, gdyż ten cze­kał, aż Karen mu odpo­wie. Zau­wa­żyła, że tuż przy jego uchu znaj­duje się pukiel wło­sów w innym kolo­rze; brą­zo­wym. Przy­pa­tru­jąc się jego czu­pry­nie, uśpiła swoją czuj­ność i pozwo­liła na to, aby Seba­stien ją przy­ła­pał. Gdy poczuła jego wzrok na sobie, natych­miast odwró­ciła głowę.

 

— Nie mamy wielu opcji, jedziemy na zamek — powie­działa Karen, po dłu­gim namy­śle.

 

Seba­stien nie­wiele myśląc, prze­krę­cił klu­czyk i odpa­lił sil­nik. Kilka sekund po tym, jak wyje­chał z pod­jazdu, włą­czył radio, które zaraz prze­łą­czył na muzykę z płyty. Chwilę później, po jego vanie roz­brzmiał dźwięk nie­zna­nego dla obecnych utworu. Tylko Jane poznała brzmienie Aerosmith.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania