Pokaż listęUkryj listę

Z rozmaitości Czarownika Fabloka: Łajerłulf albo potyczka ku pokrzepieniu sakwy cz.2 - ostatnia

W chacie cuchnęło choróbskiem i uryną. Powała przedsionka zwisała o wiele niżej niż w kolejnej izbie. Czarownik i jego kompan zgarbieni przedostali się doń. Tam, przy piecu chlebowym na stołku siedział ten, który przeżył. Oparty o bieloną ścianę palił fajkę, a ocalałą dłonią co jakiś czas drapał się po czuprynie zbełtanej w łoju, pocie i brudzie.

– Sposobności, dobrodzieju – powiedział Zwolitraper.

Tamten kiwnął głową w odpowiedzi. Potem spojrzał na nieznanego mu maga. Wyjął ze spierzchniętych ust fajkę.

– A kim to jest ten odziany w togę?

– Czarownikiem, pomocnym mi i zaufanym.

– Twoja łatwowierność, Zwolitraperze, zwiastuje rychłą dekapitację.

– A na ciebie jak wołają? – wtrącił się Fablok.

– Buzdygan. Choć lata już nie słyszałem tego imienia z obcych ust. Dla tutejszych jestem dobrodziejem, po prostu.

Czarownik kątem oka dostrzegł ruch za niewielkim oknem. Instynktownie spojrzał w stronę drzwi. Zaryglowane jak drut.

– Mamy gości? – zapytał Zwolitraper, spostrzegając w czarowniku niepewność.

– Miałem wielce dosadne wrażenie…

– Ach, już pora, moi mili – wtrącił gospodarz chałupy. – Wszak ciemność nastała.

Zwolitraper spojrzał na Fabloka zmieszanym wzrokiem.

– O czym do nas prawisz, dobrodzieju? – Czarownik podszedł bliżej okna. Za jednoszybowym kwadratem szkła oprawionym w drewno i zlepione mieszanką naturalnie kleistą starał się dostrzec to, co przykuło jego uwagę wcześniej.

Buzdygan podparłszy się na ciosanym kijaszku, pokuśtykał do pryczy. Usiadł na niej wygodnie i z taboretu nocnego zażył łyka wody w glinianym garnku.

– Ze stresu zawsze wysuszają mi się bebechy – rzekł.

Tymczasem na zewnątrz rozległ się okropny jęk, jakby przeciągłe wycie, lecz w swej naturze żałosne,  by nie powiedzieć wielce sromotne. Zawodzenie żalu, złamanych marzeń. Nie wyglądało, że to dźwięki z paszczy bestii.

– Zwolitraperze, znasz ten skowyt niedorobiony? – zapytał Fablok, oglądając przez okno rozległą za nim ciemność.

– A skąd! Pierwsze słyszę te gamoniowate ujadania.

Na te słowa Buzdygan ze złości cisnął glinianym garnuszkiem w stronę swego znajomego kompana. Ten w porę uchylił się przed nacierającą przeszkodą

– Rozum ci odjęło, popaprany kaleko?

– Waż słowa, gadzino! W mej chacie o małżonce mej nie mają prawa jakieś pospolite wypierdki mówić inaczej niźli słowami kwiecistymi!

I znowuż ów żałosne pojękiwanie, ni to wycie, ni szloch na wyrost.

– O czym ten schorowany przygłup mówi, Zwolitraperze?

Fablok miał coraz większy mętlik w łepetynie. Nie zdążyli porządnego rozeznania w sprawie uczynić, a już jej obrót srogo poza możliwości intelektualne czarownika wybiegł. I to sprintem.

 – Buzdyganie, odpowiedz. Czy ta maszkara… ten pieprzony Łajerłulf to…

– Żebyś wiedział. Moja najukochańsza…

Czarownik powoli zaczynał łączyć synapsy i tworzyć logiczny, jak na niego, ciąg przyczynowo skutkowy. A potem niczym grom z nieba… nie myśl, a łapsko owłosione przez okno wdarło się do wnętrza chaty. Trzasnęła szyba, pazury zaryły po ścianie. Fablok zdołał nieco odskoczyć, ale jeden pazur chwycił pewnie za togę.

– Pomocy mi trzeba, natychmiast! – wrzasnął czarownik, jednak bestia zdążyła już poprawić chwyt.

Potworne przesiąknięte furią ślepia wodziły po obecnych w chałupie. Jednakże najbardziej łypały na Fabloka.

– Żono moja, serce moje! – zawołał z eskalacji uczucia Buzdygan. – Zachowaj ostrożność, wszak to czarownik.

– Jak mogłeś?! Twoja żonka zarżnęła już z tuzin wieśniaków! – Zwolitraper doskoczył do gospodarza i począł okładać go sążnie po nieogolonym licu. Klepał nieboraka, aż trzeszczało.

Widząc ten bolesny spektakl stwór odrzucił jednym ruchem Fabloka  i wtargnąwszy przez wybite okno do chałupy, na ratunek Buzdyganowi ruszył. Czarownik zaś przeleciał półprzytomny przez całą izbę. Zatrzymała go ściana na drugim końcu. Mocny pocałunek i szybkie lądowanie.

– Pomszczę ich! Pomszczę każdego, miernoto! – sadził w eter Zwolitraper.

Pazurny kundel już zamachiwał się na niego, wtem jednak poczuł ból w krzyżu, jakby korzonki albo dysk.

Robota to była czarownika. Otrzepawszy się z szoku nadzwyczaj szybko, choć obolały, wyjął z pamięci zaklęcie nacierające, jedno z pierwszych, jakie na zajęciach praktykował.

Maszkara włochata zatoczyła się i odstąpiła na chwil kilka od Zwolitrapera. Ten wykorzystał okazję i podbiegł do czarownika.

– Nie ma rady, dajemy w długą. Zaciuka nas, łachmyta.

Fablok wpierw jakby przystał na ten pomysł, jednak w kolejnej sekundzie przypomniał sobie o denarach. Licho wie, kiedy nastąpi inna okazja do zarobku.

– Daj ać ja poklepię, Zwolitraperze, a ty poczywaj.

Czarownik stanął na środku izby. Zebrał w sobie moce życiowe i spojrzał w ślepia potworzyska. Bestia zajęczała niezgrabnie, jak kurtyzana w błogim stanie szczytowania. Ruszyła pewnie, bez lęku, z furią. Gospodarz nie posiadał się z radości, widząc ten osobliwy obrazek.

– Śmieszy cię to? Nie pamiętasz, jak nieomal cię ukatrupiła, durniu?

– Żywota nie znasz, Zwolitraperze. To był nasz najlepszy numerek!

Bestia podskoczyła, nastroszyła pazury. Fablok wyczekał do ostatniego momentu. W końcu z jego piersi wystrzeliła jakby przeźroczysta tarcza, a może taran magiczny. Pazurny kundel odbił się od zaklęcia i z impetem cielsko rozłożył na Buzdyganie. Gospodarz jęknął jeszcze, usmarowany w krwi własnej małżonki. Sam podobnego koloru juchą z pyska smarkał, jako fontanna obleśna.

– Niech cię, czarowniku! Masz ty dzwony pod tą togą!

Fablok machnął tylko dłonią. W oczach poczerniało mu, świat trochę się zakołysał, dźwięki jakiś czas do uszu nie dochodziły.

– Ona… ona… moja – zdołał jeszcze wykrztusić Buzdygan, nim zmiażdżony cielskiem stwora skonał.

 

                                                                  ***

 

– Cholerny wieśniak. Tyle lat się z tym krył, dasz wiarę? A my go za bohatera mieli. Tfu!

– Szczwany był, albo wasze łebki niepojęte zanadto – skwitował Fablok.

– A i możesz rację mieć, czarowniku. Dzielimy się po równo?

– Taka i była umowa. Nie patrzę kto i jakie zasługi czynił w potyczce. Gdzie nagrodę możemy odebrać?

Zwolitraper wskazał na karczmę. Świtało. Pierwsze chórki skacowanych kmieci ciągnęły ku pokrzepiającej lufce browaru.

– Karczmarz nagrodę wystawił. Bestia mu córę zaciukała. Ale ma jeszcze trzy, więc i żal tylko na sto pięćdziesiąt denarów liczony. Dobre i to

– Na malunku pisało, że najwyższej próby one – zdziwił się czarownik.

– Bo i są. Najwyższej próby tych stron, naszych. Wy, miastowe mówicie o takich średniaki. Jakby to przeliczyć na wasze, wyjdzie z pięćdziesiąt.

Fablok posępniał. Nagle cała radość wyparowała z trzewi. Oto nadstawiał karku dla ledwo dwudziestu pięciu denarów na łeb.

– Potwarz! Nie godzi się tak traktować ludzi. Oszustwo.

Zwolitraper pokiwał głową z uznaniem.

– Pewnie tak, pewnie tak. Cóż, chodźmy do karczmy. Masz czarowniku kilka kolejek z mojej kieszeni. Należą się. Bestyja ubita aż miło, niech teraz gnije we chałupie

Odeszli w stronę karczmy spacerowym krokiem. Fablok podążał nieco z tyłu.

– Spalicie ją? – zapytał.

Zwolitraper wzruszył ramionami.

– Możliwe, że spalą. Nie moja już w tym głowa. Ale jak całą okolicę przemierzyłem, nie spotkałem człeka co sobie na pazurnym kundlu chciałby folgować.

Średnia ocena: 4.3  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • Wianeczek 5 dni temu
    Nie zabieraj Fabloka do obecnych czasów, w tym świecie on ma pełną moc, a we współczesnych jest jedynie chyrlawym i niedołężnym magikiem.
    Może skombinuj jakomś inną postać do tej drugiej serii.
    Ten kawałek jeden z najlepszych pod wieloma względami.
  • Aleks99 5 dni temu
    A to cieszę się, że opowiadanie dowiozło. Będę się starał dla każdego coś fajnego mieć. I ze świata fantasty i ze świata mniej magicznego, choć tam też szykuję niespodzianki :)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania