Pokaż listęUkryj listę

Z rozmaitości Czarownika Farloka: Bez pamięci cz.5

Wiziriusz dostał niesłychanie ważne zadanie. Być może najistotniejsze w jego jak dotąd marnym, oddanym łasce i służbie króla, żywocie. Kiedy władca udał się do swych komnat tajemnych, przejściem na zapleczu supermarketu, sługa czym prędzej stawił się w dziale pieczywa. Z kącika, skąd wystawiano na lady świeże bułki, bagietki i chleby, dochodził znajomy głos.

– Wstawaj obiboku! Mamy misję! – Wiziriusz trącił kuksańcem swego oddanego druha.

– Ledwie zasnąłem, a już raban. Dałbyś odpocząć. – Sant-Kruła, naczelny mistrz piekarski i jeden z przytomniejszych, w godzinach pracy, sług władcy przeciągnął się niedbale, a potem z trudem wstał, rozcierając skronie.

– Będzie proces, rozumiesz? Będzie cholerny proces. Musimy pojmać oskarżonego!

Na te słowa Sant-Kruła zbystrzał, jakby właśnie podano mu dożylnie zastrzyk z koncentratu kofeinowego. Otarł migiem zaspane oczy, wziął łyk świeżej, zimnej wody z kubeczka stojącego na małym stoliku obok.

– Władca rozkazał? – zapytał.

– Tak jest, przed momentem. Proces jutro.

– Jak to jutro? Przecież to cholernie długaśna procedura. Papierologia, przesłuchania i tak dalej. Najmniej za dwa dni zakończą wstępne przygotowania. Nasze służby…

– Protokół przyspieszony, z racji możliwej wysokiej szkodliwości dla ogółu Gniazda. Trzeba zwołać straż z nocnej zmiany i pojmać gościa.

Wiziriusz ruszył w stronę wyjścia głównego. Jego kompan jeszcze przez moment analizował sytuację, ale po chwili i on szedł długimi zakusami, mając w głowie mętlik, który próbował przezwyciężyć myślą, że racja króla jest priorytetem.

Noc, jak zwykle, była gwiaździsta i cicha. Aleja tonęła w półmroku. Sodowe światło lamp rozcinało pelerynę ciemności, jak dalece tylko mogło.

– Nocni mają służbę w czwartym komisariacie. To spory kawałek, bierzemy jeździdło – powiedział Wiziriusz z miejsca przeszedł na zachód, w stronę zabezpieczonej aż dwiema średniej klasy wytrzymałości kłódkami bramy.

– To nie trzyma się trochę kupy – krzyknął Sant-Kruł.

Wiziriusz wyprowadził jeździdło model 126p w kolorze seledynowym i załączył przednie reflektory do jazdy nocnej. Mocne światło oślepiło na moment jego kompana.

– Wsiadaj, nie pieprz tyle – polecił ostrym tonem.

Sant-Kruł niechętnie z kwaśną miną zajął miejsce pasażera. Ruszyli niezgrabnie. Wiziriusz nie miał wprawy w obsłudze jeździdeł. Nie zdał szkolenia przygotowawczego ani egzaminu końcowego. Władca zezwolił mu na poruszanie się tymże z racji funkcji przybocznego.

– Czyli mamy skombinować służbę i pojmać jakiegoś faceta? Tak nagle, bez uprzedzenia, król ci o tym powiedział? – dociekał Sant-Kruł.

– Władca musi mieć ważny powód, skoro kazał zająć się tym niezwłocznie. Nie nam osądzać, czy właściwy. Mamy zadanie – odparł przyboczny, z rozmysłem omijając fakt wizji władcy, z których ten mu się zwierzył.

– A dowiem się chociaż, jak na imię temu gagatkowi?

– Farlok. Jakiś Farlok.

 

                                                                         ***

 

– To jakieś szaleństwo! Paranoja! Toć to potwarz niesłychana! Powiadam!

Linda spojrzała na Farloka z lekkim uśmiechem politowania. Wydanie, w którym jego sztywna, stonowana część duszy mieszała się z obłąkanym dziwakiem, którym był, zanim stracił pamięć, zaczynało ją coraz bardziej bawić, a nie przyprawiać o dreszczyk konsternacji.

Wyszli z klatki i pobiegli w alejkę między blokami. Jakimś cudem nikomu z tamtych nie przyszło do głowy, żeby zawczasu ustawić patrole. Zrobią to zapewne nad ranem. Mieli jeszcze kilka godzin na przygotowania.

– Dokąd mnie zabierasz, pannico? – zapytał Farlok, łapiąc się coraz mocniej za głowę.

– W bezpieczne miejsce, na razie. A ty spróbuj opanować swoją gadkę. Brzmisz co najmniej komicznie.

– Nic nie poradzę. Nie mam pojęcia co plotę. Samo jakoś tak wychodzi.

Szli szybko, Linda oddychała niespokojnie. Rozglądała się na wszystkie strony. Unikali alejkowych latarni. Przedzierali się pasami zieleni, między żywopłotami i przez pomalowane wszystkimi kolorami tęczy ogrodzenia osiedlowych place zabaw, zakończone śmiercionośnymi grotami, jakby udawały miniaturowe spacerniaki dla pomniejszonych przestępców. Gdyby szli w dzień, Farlok zapewne zauważyłby na jednym z tych grotów ślady zaschniętej krwi. Należała do dziesięciolatka z okolicznego bloku. Dzieciak o mało nie wykrwawił się na śmierć. Zabawa w skoki na punkty zakończyła się dla niego śpiączką. Rodzice z samego rana zamierzali złożyć swego syna w ofierze, nakłonieni przez lekarza, który swoim zwyczajem, zgodnie z dekretem królewskim, po pierwsze wypełniał misję ponad życiem ludzkim.

Zatrzymali się przy budce osiedlowego kiosku.

– Będziesz musiał uciekać z Gniazda. Nie ma innego wyjścia. Przetrzymamy cię aż burda przycichnie. Tłum jest rozszalały, ale szybko straci parę. Potem znajdą kogoś innego.

Farlok cofnął się o krok. Poczuł pierwszy raz od ucieczki autentyczny strach, jego paraliżującą siłę, dłoń zaciskającą się na gardle, upiorne myśli galopujące w umyśle.

– Tam przecież… nie ma ratunku. Sama mówiłaś.

– Tu też nie ma dla ciebie już miejsca. W końcu cię znajdą. A wtedy nie tylko ty trafisz na ofiarę.

Zapadła cisza. Farlok chwilę gapił się na ścianę bloku obok. Oddychał niezgrabnie, co chwila masował skronie.

– Niech was diabli, pomyleńcy czerstwi!

Zaczął biec na oślep. Wrzeszczał ile sił w gardle. Linda próbowała go zatrzymać, ale skubaniec miał dobry refleks. Wyrwał się z łatwością i pognał jak spłoszona klacz. Okna zaczynały rozświetlać się jedno po drugim. Kolejni mieszkańcy wybudzeni ze snów wstawali i podchodzili zdenerwowani do okien. Ktoś zaczął wzywać straż nocną.

– Ty idioto – powiedziała sama do siebie, skrywając się w cieniu wąskiej alejki. – Od teraz radzisz sobie na własną rękę.

 

                                                                 ***

 

Komisariat numer cztery był niewielkim budynkiem, przebudowanym z niegdysiejszego warzywniaka. Odkąd plony Gniazda zaczęły drożeć, małe sklepiki nie wytrzymywały presji głównego marketu i jego mniejszych oddziałów. Ludziom wpajano, iż ma to związek z zarazą, jedną z najgorszych od lat, ale tak naprawdę chodziło o zmniejszenie postępującej działalności prywatnej. Król zarządził redukcję własnościowych warzywniaków, aby zwiększyć bezpośrednie dochody budżetowe. Aby lud nie wszczął buntu, przebudowano budynki po sklepikach na lokalne odziały przychodzi lekarskich i dodatkowe posterunki strażnicze. Wszystko w imię bezpieczeństwa i dobra ogółu.

Wiziriusz wszedł do środka pewny swego. Zobaczył dwójkę przysypiających strażników, siedzących przy biurkach. Obaj, widząc go, niewiele zmienili w swym zachowaniu.

– Nocne zmiany powinny liczyć co najmniej czterech – powiedział surowym tonem.

Jeden ze strażników przetarł zaspane oczy i przyjrzał się gościowi.

– Przyboczny Wiziriusz. Co cię do nas sprowadza o tej porze?

– Jest sprawa, od samego władcy.

Na te słowa nocni od razu się rozbudzili. Nadal wyglądali, jakby właśnie wrócili z zakrapianego baletu, ale przynajmniej zaczęli słuchać.

– O co chodzi? – zapytał drugi z obecnych strażników. – Jestem sierżant Mallory.

– Dziwne nazwisko. Zatwierdzone w urzędzie?

– Oczywiście.

– Gdzie wasi ludzie? Na panienkach?

Sierżant wstał od biurka, sprawdził rejestr wezwań.

– Ależ skąd. Pojechali na wezwanie. Był telefon. Awantura w sektorze Dolinki Cichutki. Tamtejsi mieszkańcy są zwykle przewrażliwieni, ale tym razem mieliśmy dużą liczbę podobnych zgłoszeń.

– Cichutka to rejon szóstego posterunku. Dlaczego wy odebraliście wezwanie?

Sierżant przełknął nerwowo ślinę. Jego podopieczny tylko spuścił wzrok i czekał na wyrok.

– No już, gadajcie. Władca czeka - poganiał Wiziriusz.

– Mamy wymianę. Szósta baluje w burdelu. Tydzień temu…

– Nie nam będziecie się z tego tłumaczyć, konowały – wtrącił Sant-Kruła wchodząc do środka posterunku. – Wasze zabawy na pewno będą jeszcze omawiane, ale teraz jest robota.

– Tak jest! Co mamy robić.

Wiziriusz spojrzał na swojego kompana nielicho zdziwiony. Nigdy nie widział go w roli bezwzględnego emisariusza królewskiego, o cynicznym, pozbawionym uczuć wzroku i oschłym sprawozdawczym tonie.

– Macie pojmać niejakiego Farloka. Jutro odbędzie się proces. I żadnych dodatkowych pytań.

Sierżant spojrzał na swojego podwładnego. Ten od razu domyślił się, o co chodzi. Nawiązał połączenie z patrolem wysłanym na Cichutkę.

– Macie go? Dobra. Wylegitymujcie i podajcie personalia, na wczoraj.

Przez długi moment panowała kompletna cisza. Wszyscy czekali w skupieniu. W końcu z głośnika wydobył się głos:

– Mówi, że Farlok, teoretyk wiedzy magicznej.

Średnia ocena: 3.0  Głosów: 4

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • OGBaran 2 tygodnie temu
    Nazwa "Cichutka - Dolina Cichutki" bardzo mi się podoba.
    Dużo się dzieje, zręcznie opowiedziane.
    Tu się spotykają dwaj panowie P - Pratchett i Piekara ("Książę i Tchórz")
  • Aleks99 ponad tydzień temu
    dziękuję, połączenie faktycznie trafne :)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania