Z rozmaitości Czarownika Farloka: Pagórki mają nosy cz.4
Przed młodzianem, synem Ja-Rząbka, ofiarą na gościńcu okazał się pewien wieśniak. Był to mężczyzna w wieku dojrzałym, o sakwie nader majętnej jak na swój status hierarchiczny. Mimo iż mieszkał w lepiance pośród innych, na znacznych przedmieściach Pa’aarnam, gdzie gęsto usiane podobne wieśniackie chawiry były przeważającymi, posiadał solidny zapas dobrego kruszcu w denarach i nieoszlifowanych bryłkach. Lecz cóż po nich, jak i po zgrai pięciorga potomnych, skoro padł martwy na gościńcu i tyle z niego.
Podobnież szedł do karczmy, na drugim końcu miasta. Powozy nie kursowały przez część wieśniacką. Kto chciał choćby i skrócić dystans musiał wpierw nogi swe uruchomić i przejść nie lada kawałek, aż pod gęstą zabudowę miejską.
Tak też zamierzał ów wieśniak-ofiara. Jego żona, kiedy się jej wypytywano o szczegóły, dała znać, iż mąż do kufla zaglądał często, upatrując w trunku swoistego eliksiru życia.
Tamtego popołudnia, zostawiwszy chałupę na głowie małżonki, poszedł bez słowa w stronę miasta. Reszta była jedynie spekulacją… dla nich.
Wieśniak bowiem, kiedy ujrzał z traktu Pagórki w oddali, zatrzymał się, by podziwiać ich majestat. Soczyście zielone wybrzuszenia wydawały się mu falować jak prastare wody niezbadane, o których podawano w księgach, że na zachodnim krańcu świata toczą wojnę ze sobą. Pisano: Ich ogrom przyćmiewa wszelkie stworzenie świata, ich moc zagłusza ryk tysięcy smoków. Są jak żywe wzniesienia ziemi, pagórki walczące ze sobą o prym bezmiaru.
Wieśniak potrafił czytać, choć sprawiało mu to kłopoty i czynił lekturę wolno, lecz starannie.
W pewnym momencie, gdy miał już iść dalej, coś mignęło w oddali jakby kryształ odbijający światło niebios. Wstrzymał się z pochodem. Stał i patrzył, zamyślony. Reszta podziała się szybko, w mgnieniu oka. Gościniec jak zwykle przy podobnej okazji świecił pustkami. Jeden akt wieśniackiego krzyku nie sprowadził pomocy, nie uchronił przez sromotną klęską życia nad śmiercią.
***
– Pan mój cię wzywa, czarowniku – rzekł bez przekonania, czysto sprawozdawczo nieznajomy.
Farlok zadumał się chwilę nad tymi słowami jak i nad całą osobą nędznika stojącego przed nim. Karlik w tym czasie czekał zniecierpliwiony nadal w powozie.
– Kończże te dysputy! – zakrzyknął. – Syn mój w potrzebie.
Woźnica przysłuchiwał się rozmowie w ciszy i skupieniu. Konie nadal odpoczywały po lęku, jakiego doznały chwilę przed.
– Opanuj nerwy, gospodarzu. Ten nicpoń coś kręci – stwierdził chłodnym tonem Farlok. – Gadaj, parszywy natręcie, kto mnie wzywa? Kim jest twój przełożony?!
Tamten nieco zdusił ogień swej odwagi, choć pustą była i tak, wiedziona zaklęciem hipnozy. Jednak głos czarownika wywarł na tragarzu sowite wrażenie.
– Nic nie wiem więcej. Mam cię sprowadzić do Pana.
– Mam ważniejsze zadanie. Syn mego dobrodzieja, Karlika Ja-Rząbka skonał na trakcie. Trzeba ciało zabrać, nim ptaki się zlecą i czworonożne gadziny padlinożerne.
– Tam was oczekuje.
Na te słowa Karlik wystąpił z powozu. Przepełniony furią dobył do tragarza. Dosięgał mu ledwo pod brodę, ale miał siły i zaparcie. Ciężarem ciała zdołał wywrócić przeciwnika na kamienistą ulicę. Harmider potyczki wzruszył na nowo konnicę. Powóz szarpnął, lecz woźnica przytomnie opanował zaprzęg.
– Utłukę jak gadzinę! Utłukę! – wrzeszczał Karlik. Okładał tragarza zaciekle, na oślep. Czasami trafiał, a czasami pięść lądowała na kamienistym trakcie, co wiązało się z bólem okrutnym jednakowoż nieodczuwalnym w napływie gniewu.
Farlok początkowo dobiegł do skłóconych z zamiarem zażegnania potyczki. Jednak sam nie wiedząc, jak się do tego zabrać w końcu odpuścił. Siła rąk nie miała szans z zapalczywością obu gagatków. Bowiem i tamten, nieznajomy, zaczął nabierać wigoru. Sprawnie utrzymywał gardę, a ciosy wymierzane co jakiś czas trafiały tam, gdzie powinny.
Czarownik zaczął wertować pamięć w poszukiwaniu zaklęcia dogodnego do okazji.
– Pacifikatium nicponium! – zawołał w końcu, a smagany mocą maga wiatr połączony z gradobiciem iskier wtargnął między dwa cielska walczące i odepchnął je od siebie z równą, dużą siłą.
Karlik otrząsnął się z amoku dosyć szybko. Tragarz wciąż zbierał siły. Farlok doskoczył do Rząbka z rodu Ja.
– Zaprzestań tej mizernej bitki. Nie po to tu jesteśmy.
– Zejdź mi z drogi, magu. Takiś cwany, zaklęciami rzucasz w bezbronnych?
– Zachowujecie się obaj jak nieokrzesane bachorzyska slumsów! Nie miałem wyboru.
Karlik spojrzał na tragarza. Ten stał już pewnie na nogach i rozsmarowywał otwartą dłonią bolące miejsce na łepetynie.
– Dajesz słowo, że ten gamoń nie tknął mego pierworodnego?
– Jestem prawie pewien. To ścierwo. Ma zadanie przyprowadzić mnie do większego odeń łachmyty.
– A więc ruszajmy. Czeka tam, gdzie i my zmierzamy.
Weszli obaj do powozu, zostawiając tragarza bez słowa. Ten więc nie wiedząc co ze sobą robić, usiadł na podwyższonej krawędzi traktu i niemalże zasnął. Farloka zadziwił ten stan rzeczy. Był wielce przekonany, że gdzieś już widział podobny obrazek.
***
– A oto i nasz cel! – krzyknął woźnica.
Karlik z oporem rozejrzał się po trakcie. W końcu wzrokiem trafił na ciało. Sterczał przy nim jeden ze straży porządkowej, a sam młodzian okryty został płachtą płócienną, by nie gorszyć trupim widokiem przemykających przez gościniec.
Farlok wysiadł jako drugi. Nim zdążył stopę ustawić pewnie, Karlik już dobył do ciała i macał z żalem ojcowskim po bladej, martwej twarzy pierworodnego. Nie sączył łez, ale marazm z twarzy aż bił po oczach. Strażnik zezwolił na ostatni akt pożegnania.
– Wystarczy już. Odejdź od ciała i okryj płótnem. Na pokaz wystawiać tego widoku nie wolno – nakazał surowo.
– A bo to twoje, że rościsz sobie prawo doń? Syna jedynego straciłem. Żałość mi nie pozwala odejść.
Na te słowa strażnik trącił sztyc-lancą obronną Karlika. Rząbek osunął się po gościńcu i zanotował trwały upadek, nieco bolesny. Farlok spróbował podejść bliżej, ale porządkowy tylko spojrzał nań z dezaprobatą.
– Jeszcze nie zrozumiałeś, co należy czynić, magu?
– Wiem doskonale.
– Kto was wezwał, strażniku? Od kiedy to wy… – zaczął Karlik.
– Ja go wezwałem – odezwał się głos z odmętów lasu.
We trójkę spojrzeli w otchłań głuszy. Czarownik był najbliżej, pierwszy dostrzegł postać wyłaniającą się zza drzew. Lewitowała.
Strażnik cofnął się na kilka kroków, odstępując od ciała młodziana. Był przelęknięty jak bezbronne dziecię.
Ujrzeli płynącego w powietrzu maga, siwobrodego, odzianego w szaty wysokiej próby. Karlik wydawał się jedynie zadziwiony całą sytuacją. Farlok zaś po krótkich oględzinach nieznajomego pojął wszystko dokładnie.
– A więc to ty – rzekł wrogim tonem.
Tamten spojrzał na czarownika z obrzydzeniem.
– Spotykamy się w końcu ponownie, skołtuniona, pogardliwa, ośmieszająca ród magów glisto. Jakże to moja sposobność wielka, ukrócić w końcu twe mierne egzystowanie, Farloku, teoretyku wiedzy magicznej.
Komentarze (7)
słabe to, poronione"
Znaczy dobyłeś bełkot.
zaraz zaraz... taki odcinek był, z incydentem w karczmie, co to wydawał się sam w sobie mocno niewystarczający... tamten koleś też tego typu rzeczy gadał...😏
No chyba tak. Tamten odcinek był taki wprowadzający dla postaci, ale bez rozwinięcia. Teraz będzie więcej mięsa:))
Będzie jadka na różczki. 😉
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania