Poprzednie częściBanalne wierszyki IV

Banalne wierszyki (jesteś ze mną tej nocy która trwa trzeci miesiąc)

bezsenność to chodzenie boso

 

ranienie stóp o miękki bursztyn

 

topienie w suchym piasku

 

macanie bosą stopą po omacku

 

po drzazgach rozbitej szalupy ze statku

 

miłości po wiosennym sztormie

 

zamykanie oczu w nadziei na sen

 

jak pocieranie lampy w nadziei że wyskoczy dżin

 

dżina nie ma i tylko palce mokre od oliwy od paliwa

 

i te przebłyski jak płomyki na chwilę

 

nie parzą nie dają możliwości zobaczenia

 

patrzy ciemność

 

chcesz wtulić się w

ciemność

bezsenność to sen ciemności

jest tuż obok

niedoprzytulenia

 

siedzi nad morzem i gada do niego

 

leży tam gdzie dopiero będzie i udaje falę

 

łapie ten moment kiedy chmury zakrywają księżyc

 

i nie rozumie gwiazd

 

liczy spokojne oddechy domu

 

chodzi na palcach powoli dystyngowanie

 

rozmierza odległości każdego kroku

 

i to powietrze i wrażenie snu ocierające się

 

kotem o nogi

 

mówi

 

bądź słowem

 

westchnieniem szaleństwa nad przekwitłym kwiatem

 

zrodzi on owoc i stanie się ciałem

 

weź w dłonie

 

zamknij i chuchaj

 

chcę czuć oddech ciepły wilgotny wiosenny

 

poranek wśród mgieł

 

jesteś jeszcze słowem nie wypowiedzianym

 

obietnicą że ptaki powrócą po zimie

 

uwiją gniazda w dłoni i chuchaj

 

chcę poczuć twój oddech jak bicie serca

 

uspokaja

 

unosi w sen

 

 

porannieję

 

jeszcze noc wydaje na pokuszenie

 

mrugnięcia jako możliwość snu

 

otwórz oczy zobacz ciemność

 

jaka gęsta namacalna

 

w bólach zwija się pod latarnią

 

kolejny dzień jak bezdomny na dworcu

 

jedyny podróżny prawdziwy

 

bez punktów przystanków

 

wieczny banita

 

mijamy go

 

prosił o drobne na jedzenie i dostał jabłko

 

jakby z nienawiści

 

skrajnego okrucieństwa

 

ja

 

którymś pociągiem dotrę do celu

 

do ciebie

 

ale nie umiem się zdecydować

 

miałem iść za gwiazdą

 

ale to nie takie proste

 

noc jest gęsta

 

organiczna ciemność brzucha wieloryba

 

zatrutej prawdy że nie chcesz mnie

 

ale póki co jest kłamstwo

 

słodka ułuda od której psują się zęby

 

mamidło chwyta za rękę

 

chodźmy już

 

jesteś moim cieniem

 

urojeniem

 

tęsknotą za niezaistniałym

 

rajem a on piekłem

 

szukam w słowach odpowiedzi na mit

 

istnienia Boga

 

gdyby istniał to czemu nie miałabyś istnieć

 

to jest kwestia wiary a wiara to zawieszanie

 

kogoś czegoś na drzewie

 

najlepiej żeby było martwe lub na nim zabite

 

więc może nie chcę

 

nie wierzę w ciebie

 

zostanę z nadzieją przez ten jeden dzień

 

do nocy

 

po nocy na kolejny

 

każdy taki sam aż będziesz

 

zalepisz we mnie mrok

 

wstawisz świeczkę

 

będę ją w sobie nosił mimo wiatru

 

na przekór

 

porannieję już

 

jeszcze nieodczuwalnie

 

to nawet nie oddech na szyi

 

to wspomnienie szaleństwa

 

nitka przywiązana do szypułki jabłka

 

i powieszona na iglastym drzewie

 

coś jak wiara w słowo co stanęło w gardle

 

na igle było ziarno i kiełkuje

 

zapuszcza we mnie korzenie

 

mimo że

 

świat nas poronił przeżyliśmy cudem

 

bez krzyku bez woli bez nocy bezsennej

 

codziennie obracam wskazówki martwego zegara o dobę

 

daję mu życie mimo że nie wiem która jest godzina

 

jesteśmy podobni

 

szepczesz kołysanki dla poduszek

 

a to one miały przynieść sen

 

jak wodę ze studni

 

ze stu dni pozostała nam godzina

 

zawsze godzina i nie pytaj

 

bo nie ma czasu na odpowiedzi

 

 

tabletki na sen na sens na życie i nie

 

wypluwam jak zęby po ciosie a to od akuszerki

 

i pierwszy krzyk pierwszy brzask pierwsze nieporozumienie

 

poronieni i przeżyci cudem

 

bo to cud móc przeżyć przed żyć po żyć zżyć się i zżymać

 

na zawartość szuflady

 

zamknij na kluczyk którego nie ma

 

kłód pod nogi nie zabraknie przyrzekam

 

kłódeczko ale nie wpuszczaj nikogo

 

nikogo tu nie ma i tylko zegar

 

nie tyka więc ruszam wskazówki o dobę

 

w to samo miejsce gdzie jestem ty jesteś

 

podobna

 

poduszce szepczesz kołysanki i głaszczesz

 

na sen

 

nie płacze nie krzyczy nigdy

 

grzeczne dziecko

 

kiedyś cię poznam

 

po krawędzi szuflady dotknę

 

pogładzę i wpuszczę do środka kropelkę krwi na pamiątkę

 

na noc znów bezsenną kiedy nucisz kołysanki poduszce

 

niech śpi

 

jak przykryte cylindrem magika

 

myśli zamieniają się w słowa i dalej w formie

 

porozrzucanych kamyków z plaży

 

toczą się jak ziemia

 

szukam ciebie kolejną noc szukam siebie

 

całymi dniami

 

po omacku tu i tu bo jestem ślepcem

 

kaleczę opuszki o ostre krawędzie trwania

 

inne jak mydlana bańka jak bajka

 

na dobranoc na dzień dobry samotny

 

kiedy nawet siebie nie odnajduję

 

kiedy ciebie chwytam tylko za ostre krawędzie

 

więc puszczam a krople krwi na opuszkach

 

są ciepłe i gęste

 

skapują myśli pod cylinder magika

 

tam zamieniają się w słowa i dalej w formy

 

kamyków znalezionych na plaży

 

toczą się jak ziemia

 

kolejną noc staram się ciebie odnaleźć

 

odnaleźć w sobie którego też nie mam

 

i tylko dłonie drżą jak gdyby w szale

 

kolejnym wydechem celebruję jestestwo

 

jesteś w nim by krążyć wraz z tlenem w krwi

 

aż do opuszków co rozcięte

 

rozdarte o ostre krawędzie

 

wypływasz tam i znikasz w tym strachu

 

kolejną noc ciebie szukam kolejny dzień

 

szukam siebie by w sobie odnaleźć spokój

 

kolejny oddech

 

za ścianą

 

przykładam ucho

 

oddycha

 

sen

 

w pół mroku pokój

 

w pokoju pół mrok

 

zawieszamy liściki żeby o sobie nie zapomnieć

 

przykładamy uszy do ścian - oddychają

 

jeszcze

 

mijanie ma w sobie przyzwolenie

 

oddychaj mną

 

poczuj wewnątrz

 

w pokoju w pół mroku zawieszamy swój zapach

 

dla smaku

 

konsumujemy nieobecności

 

dotyku nie ma

 

w mrok wyciągnąłem rękę

 

wciągnąłem powietrze

 

jeszcze jesteś jestem

 

przykładam ucho do ściany

 

mijam się z tobą tuż przez nią

 

jeszcze oddycha

 

to wszystko jak sen

 

to sen

 

sen

 

zawieszamy sobą liściki

 

czytane wewnątrz oddechem

 

chciałbym dotknąć

 

gładze ścianę

 

szorstka jest

 

beznamiętna

 

mnę list i wyrzucam

 

ostatni

 

każdy

 

w pokoju pół mrok

 

jak szklanka do połowy pusta lub pełna

 

wypijam do dna pokój

 

teraz jasny czy ciemny

 

Pusty.

 

przykładam ucho do ściany

 

jeszcze oddycham

 

kiedyś cię poznam poznam się na tobie zobaczysz

 

póki co mam wewnątrz twój zapach

 

ostatni wdech roznosi krew

 

i

 

krzyczę żeby wejść w posiadanie czasownika

 

tupię w podłogę bezsilności

 

rozbijam knykcie o kolejną ścianę w poszukiwaniu drzwi

 

uderzam głową w końcu

 

na końcu jest oddech na początku krzyk

 

pomieszczenie życia zmienia formy

 

groteska której nie zauważyłem nigdy

 

szafy nadymają się od ubrań

 

szafki nocne wypijają kolejne kawy i nie śpią zgrzytając szufladami

 

w kuchni otłuszczony czajnik zapomina

 

grzechocze kamykami na dnie

 

a to tylko chwila od krzyku po oddech

 

w jedno uderzenie serca respiratora

 

nie szukaj mnie

 

zniknę

 

ludzie znikają jakby zawarty w tym był sens ich nazwy

 

ich rdzeń od krzyku po oddech

 

porusza skrzydłami martwego motyla

 

rozbija o zmierzch o poranek

 

patrzę przez okno pokoju życia jak spada księżyc i wędruje słońce

 

po nic

 

to jak pijackie rozmowy od krzyku po oddech

 

oparłem się o ścianę

 

osunąłem się po ścianie i nic

 

nic takie piękne

 

został

 

oddech

 

głęboki i równy zawieszony na szyi

 

oddech

 

wygładza i dreszczy

 

drży na krawędzi listka

 

oddech głęboki i równy

 

porusza włosy jak kłosy aż słychać ten szelest

 

aż słychać by bezdech nagły i ciche dzwonienie

 

kiedy powrócą do pionu

 

oddech

 

to jestem to jesteś

 

motyl narodzony zimą na strychu

 

na oknie mróz wymalował kwiaty tak martwe

 

jak motyl co na nich zastygł

 

to oddech to jestem to jesteś

 

i tylko

 

zakłóca sen

 

przemyka od zamknięcia powiek

 

teoria mrugnięć

 

upada kiedy zaczyna się budzić

 

to że coś się przespało

 

coś umknęło i znalazło gdzie indziej

 

zgubiona moneta w rękach magika

 

przetacza się po dłoni zwykłego pijaka

 

za to z zacieńciem i tym jednym talentem

 

bezsenność to lepienie ciasta z nieznanych składników

 

sięgasz ręką po ciemność

 

zbierasz owoce

 

ucierasz i trzesz by mieszać i zgniatać

 

w bezsenności można odnaleźć spokój

 

powoli odrywać winogrona godzin

 

zamieniając się w godziny które chwilami gubią minuty

 

powypluwane pestki

 

czarne na białej kartce

 

mapa skarbów

 

wymyślam tym antygwiazdom nazwy

 

wiatr wieje coraz śmielej

 

przegania chmury

 

wywraca kartkę

 

komu by się chciało zbierać pestki

 

minuty z godzin

 

mały cichy sen tuż obok mnie

 

głaszczę po głowie żeby nie przestał

 

śnić o tym że go głaszczę po głowie

 

i nie mogę przestać

 

wieczność przeskakuje jak w grze w klasy

 

jest kulawa ale to bez różnicy kiedy skacze

 

czarna po czarnej planszy

 

sam nie wiem kiedy przestała zamierać

 

gubić kroki dookoła zasadzonych

 

pojedynczych liści między podmuchami

 

dać się unosić i przewracać na równe nogi

 

przywracać spokój po panice utraconego

 

wątku

 

bez snu

 

przytulam ucho do ściany

 

oddycha

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (1)

  • Dementor Biały dwa lata temu
    Ostatnio czytałem to w miejscu publicznym i ludziom chyba się podobało, mimo że to chyba z 15 minut wyszło

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania