Pokaż listęUkryj listę

Merks i magiczny medalion: Wyrocznia, Trójkąt Mocy i podstępny czarownik / 6

Parę dni później po śniadaniu Morfus z Merksem udali się jednym z rozległych korytarzy jaskini do miejsca, które staruszek wybrał na drugą lekcję zapanowania nad opornym wisiorem. Na samym końcu wąskiego przejścia widniała wysoka grota, zalana po kolana zimną wodą.

– Ciii – szepnął starzec. – Spójrz w górę. – Wzniósł wzrok i zasłonił usta dłonią. Chłopak poszedł w jego ślady z tą różnicą, że zamknął najpierw usta, co w przypadku jego towarzysza niestety się nie odbyło. Morfus przygryzł skórę i pisnął pod nosem – pojawiły się kropelki krwi.

Nieliczne, wąskie szparki, przez które wpadały skąpe promienie słońca, oświetlały śpiące na sklepieniu nietoperze. Starzec pochwycił przedramię Merksa i pociągnął delikatnie do tyłu. Poruszali się na palcach i ograniczyli odruchy do minimum.

Wyglądali jak rabusie szykujący się do napadu: przygarbieni, spłoszeni, a tym bardziej nie skoncentrowani, bo pomimo starań, robili nieznaczny hałas.

– Lekcja na dzisiaj to właśnie one – oznajmił szeptem Morfus, uśmiechnął się i poklepał chłopaka po ramieniu, aby dodać otuchy.

Po wykrzywionych ustach Merksa można było wyczytać, że nie spodobało mu się to, co tam było i na pewno nie zachęcało, aby tam wrócić. Nie miał miłych wspomnień odnośnie do drzemiących tam ssaków. Jak był jeszcze małym bąblem, jeden ugryzł go w rękę, kiedy zaglądał na strych. Lustrował teren i wytężał wzrok. Zaglądał w najciemniejsze zakamarki, jakby myślał nad strategią działania. Poruszające się w górę i w dół brwi nasuwały na myśl, że za bardzo nie wie, jak podejść do zadania.

– Nietoperze? – Nie dowierzał własnym oczom.

Były tam, chrapały, a ich pyszczki pracowały, jakby coś przeżuwały. Merks nigdy nie widział aż tak wielkich nietoperzy. Rozłożył ręce, chcąc w ten sposób określić ich ogrom i puknął się w czoło, przewracając oczyma.

– Musisz wrócić, uaktywnić medalion i sprawić, aby potworki, które przebudzą się pod wpływem rozbłysku, powróciły na miejsca i ponownie zasnęły. – Starzec tłumaczył miękkim głosem, ale wcale nie był rozluźniony. Króciutkie włosy na głowie stanęły na baczność, a drżące ręce, zdradzały, jak bardzo był przejęty.

– Postaram się, ale nie licz na zbyt wiele. – Miał w oczach strach i z trudem przełykał ślinę.

Merks podejrzewał, że kompan pokłada w nim wielkie nadzieje, ale z logicznego punktu widzenia, to nie jemu będą za chwilę latały nad głową olbrzymi krwiopijcy. To, że czuł przed nimi respekt, to mało powiedziane – powstrzymywał nogi, aby nie dać dyla.

Chłopak wszedł bezszelestnie do ponurej i przewiewnej groty, a starzec spuścił żelazną kratę, najciszej jak umiał, odcinając drogę ucieczki. Uaktywnił medalion bez większego problemu, a blask, który wypełnił pomieszczenie, zbudził drzemiące smacznie zwierzęta. Zaczęły latać jak oszalałe, obijać się o siebie i zlęknione ciało chłopaka – ssaków było dużo, a miejsca mało.

Myślał, że oszaleje od tych piskliwych dźwięków, które świdrowały mu uszy i docierały do najgłębszych zwojów mózgu. Nie mógł zatkać uszu, bo musiał trzymać artefakt i osłaniać twarz przed podrapaniem.

– Działaj, nie bój się tych skrzydlatych wampirów! – Morfus przekrzykiwał szelest skrzydeł i niskie tony zdezorientowanych zwierząt, stojąc bezpiecznie za kratą. Zacisnął palce na prętach i wcisnął głowę w lukę pomiędzy nimi, aby lepiej widzieć.

Chłopak stał w wodzie po kolana, które latały jak wstrząśnięta pulpa. Przemawiał do medalionu stanowczym głosem, wydawał rozkazy, lecz starania spełzały na niczym. Wisior rozjaśniał, zaczął emanować nieznośnym ciepłem, które parzyło zaciśnięte na nim palce. Wymuszał, aby dano mu spokój – nie miał zamiaru słuchać rozkazów i osiągnął cel. Merks wypuścił parzący artefakt i wsadził dłonie do chłodnej wody.

Bibelot nie chciał mieć pana – chciał być samowystarczalny.

– Nakazuję ci uspokoić zwierzęta, niech idą spać! – ryknął, pochwycił gasnący wisior w czerwone palce. Pod wpływem wrzasku ze sklepienia oderwało się parę płaskich kamieni. Przelatywały pomiędzy rozlatanymi nietoperzami, które ani na chwilę nie zwolniły tępa – trzy osobniki wpadły do wody, a ich skrzydła zostały unieruchomione pod sporymi głazami.

Po kilkunastu nieudanych próbach wpłynięcia na oporny medalion Merks zanurkował pod wodę. Drżał z zimna i czekał, aż ssaki osiądą na sklepieniu, nierozpraszane jakimkolwiek szmerem, czy blaskiem; artefakt przy aktywowaniu syczał i trzeszczał. Po upływie kilku minut – dla zrezygnowanego chłopaka wieczność – hałas znacznie stracił na sile.

Przygniecione kamieniami osobniki mąciły wodę i popiskiwały żałośnie, próbując uwolnić ciała z potrzasku. Skrzydła krwawiły od intensywnego uderzania w powierzchnię głazów i zmąconą toń, pyszczki ziajały, a języki zwisały bezwładnie.

Chłopak podszedł do przegranych zwierząt i podniósł zawały, uwalniając spanikowane zwierzęta, po czym usiadł na pobliskim kamieniu i spuścił głowę w geście rezygnacji. Uratowane przed powolną i okrutną śmiercią nietoperze pokręciły się chwilę nad jego głową, po czym wczepiły pazury w sklepienie i zasnęły.

– Nie mogę dotrzeć do medalionu. Nie słucha mnie – przyznał ściszonym głosem, dygocząc z zimna i strachu, a chłodna woda ściekała po nim obficie.

– Przy pierwszym zadaniu, powtarzałeś to samo. – Morfus uniósł brew i wbił wzrok w rozbiegane oczy szczękającego zębami niedowiarka. Podniósł kratę i przepuścił przemoczoną kulkę nerwów. – To zadanie będzie wymagać więcej poświęcenia i zapału – tłumaczył, kiedy truchtali ślimaczym tempem do azylu starca. – Spróbuj myśleć odwrotnie, niż chce tego ta rzecz, może to coś da. Musisz mieć więcej wiary w siebie, bo inaczej szkoda twojego i mojego czasu na dziecięce zabawy.

– Wiem. – Skinął głową, telepiąc się coraz mocniej z wychłodzenia.

– Zmień, proszę, tę głupkowatą minę nadmuchanej ropuchy, bo nie dodaje uroku nawet najbrzydszym. – Starzec pokręcił głową i wypuścił dość głośno powietrze z płuc.

– Jestem za miękki. – Zacisnął szczękę i zassał wargi. – Następnym razem spróbuję stanowczością i jak będzie trzeba, mocą.

***

 

Kolejnego dnia Merks udał się w to samo miejsce, odprężył, wszedł bezszelestnie do groty, po czym uruchomił artefakt. Pomieszczenie pojaśniało od czerwonego światła – tym razem chłopak był lepiej przygotowany i założył zieloną, zmechaconą papachę na głowę. Nie pomyślał, że to jednak beznadziejne posunięcie, bo poprzez zmechacony materiał, pazury ssaków będą miały lepszą przyczepność.

Pierwsza próba, jak i dwie kolejne podłamały chłopaka. Starania nie przynosiły efektów, a i widoki na poprawę były szyte cienkimi nićmi.

– Jak do ciebie dotrzeć? – zapytał sam siebie, leżąc po uszy w wodzie. – Płynie we mnie królewska krew, więc powinienem wiedzieć co zrobić, a ja nadal nie wiem. Jak wymusić na tobie posłuszeństwo? – mówił szeptem i wodził wzrokiem po trzymanym w dłoni artefakcie, który tym razem uniósł się honorem i nawet nie mrugnął podczas monologu.

Nietoperze powróciły na miejsca, więc wyłonił ciało z zimnej wody i przycupnął na małym kamyku i wsparł dłonie na podbródku.

– Jest mi zimno i jestem zmęczony. – Zdjął biretkę z głowy i zaczął wyciskać z niej wodę. – Dlaczego nie chcesz współpracować? Dosyć tego. Masz mnie słuchać, jestem twoim panem, rozumiesz? – wycedził stanowczym, choć ściszonym głosem.

– Zamiast ćwiczyć, to siedzisz i bełkoczesz pod nosem – zabrał głos starzec, kiedy wyłonił się zza przejścia; trzymał w drżących dłoniach dwie miski zielonej zupy. Naczynia podskakiwały, a ich zawartość ściekała na piach.

– Próbowałem parę razy – oznajmił beznamiętnym głosem Merks i wzniósł oczy na stado smacznie śpiących nietoperzy. – Widzisz, co potrafię? – Objął medalion, który po złości wyskoczył z palców, które go obejmowały i opadł na pierś.

– Właśnie widzę – prychnął starzec pod nosem. – Wyglądasz, jak zmokła kura i myślę, że nic nie umiesz – zachichotał cichutko. – Spodobała ci się darmowa kąpiel w tej brudnej wodzie, prawda?

– Nieprawda. – Skrzywił się i spiorunował rozradowanego staruszka wzrokiem spod spuszczonych brwi. – Tak sobie siedzę i przemawiam do tego cudeńka, ale bez większego odzewu.

– Chodź zjeść zupę puki ciepła, nieszczęśniku. – Uśmiech nie znikał z twarzy Morfusa. – Mówił do medalionu, a to dobre.

Merks wolnym krokiem podszedł do starca, który stawiał talerze na dużym, płaskim kamieniu. Odcisnął wodę z włosów, otarł twarz, przysiadł na mniejszym kamyku i przystąpił do jedzenia. Jakiś czas później, rozgrzany i nastawiony pozytywnie na dalsze emocje, był gotowy stawić po raz kolejny czoła zbuntowanemu wisiorowi. Podczas wcześniejszej walki z artefaktem, doszedł do refleksji, że bibelot myśli, jakby posiadał rozum.

– Słuchaj mnie ty dziwny tworze – zwrócił się bezpośrednio do błyskotki, po czym wszedł do wody, gotowy do działania.

– Bierz się do pracy, a nie rozmawiasz sobie z tym czymś, jakby miało ci odpowiedzieć – zasugerował starzec, spuścił kratę, która zatrzeszczała cicho i opadła na piaszczyste podłoże.

Merks uruchomił medalion, stanął w szerokim rozkroku i wzniósł oczy do sklepienia, obserwując nietoperze rozpościerające skrzydła i zlatujące w dół.

– Nakazuję ci opanować ten chaos i skłonić zwierzęta, aby powróciły na swoje miejsca! – Zacisnął palce na artefakcie i pocierał energicznymi ruchami. Wargi mu drżały, ale starał się opanować lęk.

Medalion zgasł, a chłopiec stał bezruchu i wpatrywał się przed siebie nieobecnym wzrokiem. Po upływie kilku sekund rozległ się głośny grzmot, sklepienie zachrobotało, a ściany groty zafalowały.

Wisior rozjaśniał, mocniejszym niż zazwyczaj blaskiem. Nietoperze umilkły, przestały latać chaotycznie po pomieszczeniu, po czym zwartym szykiem powróciły na swoje miejsca. Momentalnie zamknęły wyłupiaste ślepia i zapadły w błogi sen; były pod wpływem niewidzialnej siły, która je do tego zmusiła. Zrobiło się cicho, medalion zgasł, a chłopiec tym razem nie wylądował w wodzie, lecz stał na własnych nogach z szerokim uśmiechem na rozpromienionej twarzy. Nie odczuwał zmęczenia jak przy poprzednich podejściach, lecz siłę i spokój. Jego oczy błyszczały ze szczęścia i osiągniętego progresu w emocjonalnej walce z tworem zwisającym na jego piersi.

Starzec patrzył na niego szeroko otwartymi oczyma. Na rozdziawionych ustach i zmarszczonym czole widniał wyraz zdziwienia. Po raz pierwszy był świadkiem czegoś takiego. Nadal nie potrafił pojąć, że nawiązując głosowy monolog z wisiorem, jego uczeń osiągnie sukces. Z tego, co słyszał, właściciel artefaktu porozumiewał się z nim wyłącznie za pomocą telepatii. Podniósł kratę i czekał cierpliwie, aż Merks do niego dołączy.

Po krótkim spacerku wkroczyli do ciepłej groty. Chłopak zmienił mokre ubranie, zasiadł na krześle obok starca i zwilżył spierzchnięte wargi gorącym naparem z mięty, następnie ogrzał ścianki gardła, robiąc porządny haust.

– Przyznam, że nadal jestem w lekkim szoku, po tym, co zobaczyłem. – Morfus zaczął pokasływać; napar wpadł nie do tej dziurki.

Zrobił się purpurowy i zacisnął palce na krtani. Wytrzeszczone oczy ociekały łzami, a rozwarte nozdrza łapczywie chwytały powietrze. Zachłyśnięcie nie przechodziło, więc Merks przerwał degustację, wstał i pacnął go otwartą dłonią w plecy – mocno. Starzec wziął głęboki wdech i spuścił ręce na stół. Przeszło.

– Wróćmy do twojego stwierdzenia. Zrobiłem coś źle? – Merks nie był w stanie ukryć głupkowatej miny, która wpełzła na oblizywane właśnie wargi. Nie do końca rozumiał to, co starzec starał się wyrazić, czy przekazać. Mówił półsłówkami z dozą tajemniczości.

– Nie… absolutnie nie. Uczyniłeś coś, czego nie znałem. Od dziada, pradziada nikt nie przemawiał do medalionu w głos. – Zerknął na chłopca spod przymkniętych powiek, jakby rozmyślał, czy wyraził się dość jasno. Pomiędzy mężczyznami była spora różnica wieku i można było zauważyć pewne problemy w komunikacji.

– O czym pomyślałeś, nawiązując połączenie? Czym przekonałeś do siebie ten uparty przedmiot? – Morfus zacisnął wargi i intensywnym wzrokiem obserwował wisior, który błysnął; albo i nie.

Pokiwał głową, przetarł oczy i zerknął raz jeszcze. Halucynacje zdarzały się u niego rzadko – mimo podeszłego wieku – i nabrał pewności, że to coś rozumie i czuje. Dawało słabe sygnały swojej niemej obecności pomiędzy nimi.

– Wstyd się przyznać, ale powołałem się na Wyrocznię – oznajmił chłopak zawstydzonym głosem.

Jego poliki płonęły, a oczy patrzyły wszędzie, tylko nie na postać starca. Gdyby umiał, najprawdopodobniej zapadłby się pod ziemię – mógł również wejść pod stół. Takiego zażenowania nie czuł od dawna; ostatnio, kiedy przez przypadek zobaczył dziewczynę z wioski kompletnie nagą – opalała ciało nad rzeką.

– Wybacz kochany, ale będę musiał opuścić cię na chwilę. – Morfus wzniósł stare kości z krzesła i wsparł dłonią obolały kręgosłup. Odszedł wolnym krokiem, pojękując.

***

 

Starzec wszedł do jasnego, wykutego w skale pomieszczenia i wziął z półki kartkę i ptasie pióro. Zasiadł na rozklekotanym krześle przed stołem, wysunął dłoń, sięgnął po czarną maź i zanurzył w niej końcówkę pióra, kreśląc kilka słów, po czym zawinął zapisek w szary papier. Przechylił głowę i zawiesił wzrok na srebrnym ptaku, który drzemał i pogwizdywał cichuteńko, przytrzymując się ostrymi pazurami kawałka kłody zawieszonej pod sufitem.

– Witaj, przyjacielu – rzucił podniesionym głosem. Ptak nastroszył pióra; wyglądał na zdezorientowanego nagłym hałasem.

– Witaj, panie – odparł od niechcenia i zaczął czyścić pióra.

Staruszek przyczepił zawiniątko szczelnie do szyi jastrzębia i powiedział:

– Fruń do Sanyry. – Wyniósł ptaka z pieczary na wąski korytarz i wypuścił.

Stał chwilę, patrząc na równy lot pupila, który malał z każdym ruchem mocnych skrzydeł. Przejechał palcami po spoconym czole i odchrząknął. Szybkim krokiem powrócił do Merksa, który zajadał się jabłkami.

– Wiesz co… – zakasłał Morfus. Pójdę wyprostować kości. Kręgosłup nie daje mi żyć. – Obdarzył chłopaka lekkim uśmiechem i legł na łóżko. Jego twarz wyglądała na strapioną, jakby coś zaświtało w jego głowie, ale okazało się płonne i zgasło.

– Dobrej nocy – powiedział chłopak, powstrzymując ziewanie, zaciskając szczękę. – Ja chyba też już pójdę do siebie.

Zdziwiło go trochę zachowanie Morfusa, ale nie dociekał, nie pytał. Odszedł.

***

 

Sanyrę obudziło tępe stukanie w szybę. Był już grubo po północy, kiedy usiadła na brzegu łóżka, spuściła nogi i wcisnęła stopy w kapcie stojące obok. Przetarła powieki i wstała, wspierając ciało na lasce. Sięgnęła po szlafrok – leżał na krześle – i włożyła go, krzywiąc się przy unoszeniu rąk do góry. Posuwistym krokiem udała się w stronę okna.

– Jastrząb marudy – burknęła i złapała za zardzewiały metal w celu jego otworzenia; zaskrzypiało, ale puściło. – Podejdź bliżej, maleńki i pokaż, co przyniosłeś.

Pazury ptaka stukały, kiedy przechodził po drewnianym parapecie. Sanyra pochwyciła jastrzębia i przytuliła do piersi – odgłos jego szponów ją irytował. Pogładziła po wilgotnych od mgły piórach, zdjęła delikatnie zawiniątko z szyi i postawiła ptaszysko na krześle.

– Pan nakazał dostarczyć niezwłocznie – oznajmił ptak, nachodzącym na siebie dziobem, po czym przekręcił gałkami ocznymi i skupił się na czyszczeniu piór ze skroplonej pary.

Kobieta usiadła obok na fotelu i rozwinęła rulonik, który trzymała w palcach. Zaczęła błądzić wzrokiem po szarej kartce, odczytując treść:

” MOJA DROGA”

„Mam przeczucie, że znaleźliśmy w końcu kandydata, który będzie w stanie wypełnić Przepowiednię Trójkąta Mocy. Młodzieniec, którego oddałaś pod moją opiekę pod kątem nauki, użył niestosowanego dotąd sposobu panowania nad medalionem. Proszę, abyś dostarczyła mi Laskę Życia najszybciej jak to tylko możliwe. Czekam na ciebie z niecierpliwością”.

” TWÓJ PRZYJACIEL”

 

Nie patrząc na późną porę, ubrała się prędko, wypuściła ptaka, wyjęła Laskę Życia z kuferka i czym prędzej ruszyła w drogę. Jastrząb pomagał bezpiecznie odnaleźć drogę w tę ciemną, bezksiężycową noc, rozpościerając skrzydła i frunąc paręnaście kroków przed nią. Po dłuższym czasie szybkim krokiem przez: łąki, pagórki i brzegiem rwącej niespokojnym nurtem rzeki, dotarła do celu – świtało.

Jej poliki pokrywała purpura, oczy roztwarła do granic możliwości, a sapliwy i ciężki oddech słychać było na znaczną odległość. Próbowała go ustabilizować, ale z przeforsowania, płuca z oporem przyjmowały powietrze, które wdychała rozwartymi ustami i nosem.

Gdy minęła długi korytarz i wkroczyła do królestwa staruszka, od razu poczuła intensywny zapach wywaru z zająca. Para buchająca z kociołka, stojącego na kuchni, pobudzała kubki smakowe – zaczęło jej burczeć we flakach i wywracać pusty żołądek.

– To ty. – Morfus siedział przy stole i strugał warzywa. Przetarł czoło z potu, bo w pomieszczeniu było gorąco. – Usiądź, proszę. – Lewą ręką, w której trzymał kawałek ostrego metalu, wskazał pozwiązywane słomą krzesło.

– Skąd taki pomysł, że chłopak może sprostać przepowiedni? – zabrała głos i usiadła. Na twarzy staruszki występowało powątpiewanie, pomieszane z zaskoczeniem. Ściągała brwi i splotła palce, chcąc ukryć podniecenie.

– Stąd, że jako pierwszy z testowanych do tej pory kandydatów jest synem chłopki. Ród królewski nigdy nie łamał schematu płodzenia dzieci, aż do czasów Krona. Nie wiemy jakie umiejętności zrodziły się w chłopaku z takiego związku – przemawiał ciepłym głosem, ale i tak nieśmiało przebijała się tłumiona radość.

– Coś w tym musi być – mruknęła.

– Merks jest dla mnie zagadką. Nigdy wcześniej nie widziałem, aby ktoś w taki sposób okazywał dominację i przemyślaną taktykę w tak młodym wieku. – Nalał mięty do kubka i podał kobiecie, która nadal walczyła z oddechem. – Jestem go pewien, dlatego poprosiłem cię o dostarczenie Laski Życia. Przed nim ostatnia i najtrudniejsza lekcja. Dwie pierwsze zaliczył o dziwo szybko i skutecznie. Wcześniejsi pretendenci odpadali na etapie lustra. – Uniósł kąciki ust i wyprężył pierś; chrupnęło mu w kręgosłupie. Okazanie gościowi satysfakcji z umiejętności ucznia, skończyło się dla Morfusa jedynie jękiem i krzywym uśmiechem.

– Dzielny chłopiec… – urwała i otarła łzę szczęścia, która wypłynęła z kącika oka i próbowała ześliznąć się na szczękę.

– Spróbuję wypróbować, czy Laska Życia będzie współgrać z medalionem. – Oczy Morfusa zalśniły, a źrenice emanowały nadzieją. Tak mocno zapatrzył się na rozpromienioną twarz Sanyry, że zapomniał, iż trzyma w dłoni ostry przedmiot i podczas wymachu, zaciął się lekko.

– Myślisz? – Spojrzała na starca spode łba. – Jest za dużo niewiadomych i niewyjaśnionych zapisów i symboli. To może być dla niego niebezpieczne. Jak coś pójdzie nie tak, Zerna nam tego nie daruje.

Morfus obandażował rozcięcie kawałkiem szmaty i powrócił do strugania warzyw, choć najchętniej już teraz przetestowałby chłopaka, aby sprawdzić, co jeszcze potrafi.

– Tym razem się uda, zobaczysz, kochana. – Położył swoją dłoń na dłoń przyjaciółki i ścisnął mocno. – Merks zidentyfikował nieznane nam dotąd kolejne części trójkąta. Te jego sny, to nie może być zwykły zbieg okoliczności. Jest wyjątkowy i ja to wiem.

– Mądry chłopiec – rzuciła z ekscytacją. – Jestem z niego dumna – przemawiała majestycznie, ale wilgotne oczy zdradzały wzruszenie.

– Tak sobie główkuję i doszedłem do wniosku, że nigdy nie widziałem tych rzeczy na zamku. Tamtymi czasy wszystko, co cenne posiadała Wyrocznia i leżało w jej komnacie. Wiesz, że nigdy w niej nie byłam, a przecież często przychodziłem do Arona.

Jednak czy na pewno nie dostrzegł owych artefaktów? Jego oczy mogły widzieć zbyt mało albo omijać szczegóły.

– Idź już, Sanyro, aby chłopak cię nie widział – zaproponował ciepłym głosem. – Nie chcę go dekoncentrować niepotrzebnie przed dzisiejszą próbą. Starzec stwarzał pozory opanowanego, ale tak naprawdę każda wypustka i mięsień w jego ciele drżały ze strachu w obawie przed rozczarowaniem.

– Dobrze, do zobaczenia staruszku.

– Do zobaczenia.

Uściskali sobie dłonie i kobieta wyszła. Uśmiech nie schodził z jej rozpromienionej twarzy.

***

 

– Witaj. – Starzec dygnął i postawił na stole cieplutkie, parujące kiełbasy z owczym serem. – Najedz się do syta, przed nami ciężki dzień. – Potarł palcami skroń i skrzywił się, po czym podszedł do gara, w którym warzył wywar i zamieszał drewnianą chochlą.

– Spodziewałem się tego – zgodził się z nim Merks. – Nietoperze to dopiero początek.

Miał kwaśną minę, kiedy zanurzał zęby w pachnącej kiełbasie. Wzrok był rozbiegany i błądził po pomieszczeniu. Patrząc na niego, można było odnieść wrażenie, że myśli nad czymś i to nadto intensywnie.

– Nie jęcz. Na Zerytorze dopiero miałbyś powód do marudzenia – skarcił go. – Tamtejsze zwierzęta są dużo większe od tych, które zaobserwowałeś tutaj. Niektóre są zbliżone wyglądem, inne przedstawiają karykaturalną postać tych istniejących i na pewno nie są miłe. – Wzdrygnął się na samo wspomnienie o krwiożerczych bestiach.

– Bardzo pocieszające. – Uśmiechnął się delikatnie, ale przeczuwał, że niebawem, nie będzie mu wcale do śmiechu.

Merks podczas posiłku obserwował bacznie starca i był niemal pewien, że to, co dla niego przygotował, jego również przerażało – kręcił się po pomieszczeniu jak osioł w kieracie i nie panował nad dygotem ciała.

Po przepysznym śniadaniu z pełnymi brzuchami weszli do jednej z odnóg i szli wąskim, ciemnym tunelem. Świeca, którą starzec trzymał w dłoni, skąpo oświetlała nierówną powierzchnię.

– Za chwilę będziesz miał styczność z niebezpiecznymi zwierzętami, dlatego na początek wejdę z tobą i pomogę w razie potrzeby – oznajmił Morfus spokojnym głosem, ale nie pozbawionym obawy.

Martwił się i rozważał opcje, czy jednak nie zmienić decyzji i nie narażać chłopca na ewentualny uszczerbek na zdrowiu. Im intensywniej rozważał „Za” i „Przeciw” dochodził do wniosku, że bez ryzyka, nigdy nie będzie miał pewności, czy Merks jest wybrańcem.

– Nie powiem, abym tryskał szczęściem. – Rysy na twarzy chłopca stężały a rozluźnione do niedawna wargi, zostały podkurczone i nakryte skórą z ich okolic. Nadmiar śliny przełknął tak głośno, że było ją słychać poza rewirem tunelu.

– Oto moje zwierzątka – rzucił Morfus, chwaląc się swoim dobytkiem. – Znają mój zapach i głos, więc mam nadzieję, że nie zrobią ci nic złego, kiedy będę blisko. – Jego trupioblada twarz przekazywała odwrotność tych słów. W sensie: będę się o ciebie modlił i trzymał kciuki.

Grotę, do której weszli, porastał mech, widoczność była marna i czuć było odór zgnilizny. Wypełniona mętną, ciemną wodą nie zwiastowała, że przyszli tutaj popływać. Na obrzeżach leżało błoto i śladowe ilości piasku. W rozbełtanej tafli wody roiło się od krokodyli. Jedne były małe, inne zaś obślizgłe i wielkie. Kłapały głośno paszczami, ukazując rzędy ostrych, białych zębów.

– O nie… pogryzą mnie! – wrzasnął z trwogą Merks i odruchowo odstąpił.

W ciągu sekundy z odważnego i chcącego udowodnić swoją zaradność chłopaka przeistoczył się w zalęknionego tchórza, który najchętniej wróciłby tam, skąd przybył.

– No może troszkę – oznajmił mędrzec, nie mogąc powstrzymać odruchu kaszlu. Zdawał sobie sprawę, że to, co znajdowało się przed nimi, nie napawało zachętą, ale takiej reakcji podopiecznego nie przewidział.

– Nie wejdę do tej wody, nigdy – oburzenie rosło na sile, a targane spazmami ciało Merksa ledwo wytrzymywało w pozycji stojącej, na chwiejnych nogach. Wyglądał jak słoń utrzymujący ciężar na łapach niskiego psa.

– Nikt nie karze ci tam wchodzić. Masz pozostać tu, gdzie jesteś i nie pozwolić, aby gady wyszły na suchy ląd. W tej chwili jesteś dla nich obiadem – oświadczył z przekąsem i uniósł kąciki ust, choć nie było mu do śmiechu.

– Co!... Żartujesz, prawda? – Merks wiedział, że nie i to przerażało go najmocniej. Wybałuszonych oczu i rybiej miny nie sposób było nie zauważyć.

Krokodyle uderzały ogonami, mącąc wodę, nachodziły na siebie, podgryzały i przekręcały na brzuchy, albo robiły kółeczka. Były bardzo ożywione i niecierpliwe – wyczuwały mięso.

– Nie martw się, będę blisko. – Starzec zrobił trzy kroki w tył. – Zaczynaj, nie ma na co czekać. – Podrapał się po głowie i po raz kolejny bił się z czarnymi myślami, co do tego szalonego pomysłu, lecz szybko je odpędził. – Kiedy poczujesz, że są zbyt blisko, czmychaj za mnie. Ja już odwrócę ich uwagę.

Merks przebudził medalion i z całych sił walczył w duchu, aby nie skończyć, jako przekąska. Zainteresowane zwierzęta, otumanione początkowo czerwonym rozbłyskiem, wolno człapały w jego stronę, choć nadal czuły się lekko zdezorientowane, co okazywały atakiem na pobratymców.

– Zatrzymaj je, zatrzymaj – szeptał do medalionu. – Cofnij ich tłuste cielska, niech tam zostaną – przemawiał cicho, głos mu drżał.

Ciekawskie gady były coraz bliżej, niektóre z nich już miały łapy na suchym podłożu, a ściekająca z nich woda robiła coraz większe błoto. Morfus widząc nieuniknione zagrożenie, zareagował niezwłocznie. Przyciągnął zastygłego chłopaka do siebie, wsadził rękę w gliniane wiadro, które stało obok łydki i zaczął rzucać garściami skrawki surowego mięsa wprost do wody i jej obrzeża.

Zawrzało. Zakotłowało. Krokodyle szamotały się i kłapały szczękami, podchwytując ochłapy. Niektóre zostały okaleczone, a nieliczne w ogóle niedopuszczone do pożywki.

Serce chłopca waliło jak oszalałe, ledwo łapał oddech. Był blady i wystraszony. Odczuwał skurcze żołądka, choć był najedzony. Skrzyżował obronnie ręce na piersi w obawie, że rozszalałe serce, opuści jego pierś pod wpływem stresu, albo przestanie pompować krew.

– Uspokój się! – Morfus szarpał nim dość mocno, próbując wyrwać z odrętwienia z marnym skutkiem. – Merks! – Uderzył go w twarz; pomogło.

– Nie mogłem się skupić – szepnął matowym głosem. – Cały czas miałem tę świadomość, że za chwilę wyjdą i mnie rozszarpią. Medalion tylko potęgował doznania i nastawiał mózg przeciwko mnie. Miałem wrażenie, że napuszcza gady na mnie, zamiast pomóc wejść w ich umysły i podporządkować, nie mówiąc już, o pohamowaniu zapędów.

– Nie spodziewałem się za dużo, przyznam. To musiałby być cud, aby wyszło za pierwszym razem. – Objął ramieniem kark spiętego chłopaka. Serce odtańczyło taniec radości, ze względu na to, że chłopak był cały i zdrowy.

– Dokładnie tak, ale nie poddam się i z czasem znajdę sposób. – Merks wydął usta i uniósł brew. Determinacji w nim nie brakowało i zapewne dotrzyma słowa.

– Spróbujesz raz jeszcze? – Wyszczerzył się i cofnął.

Merks skinął głową z aprobatą i podszedł bliżej wody. Kolejna próba różniła się tym od poprzedniej, że gady napełniły żołądki i nie miały ochoty na spacery. Zdarzały się pojedyncze osobniki, które nadal interesowały się przybyłym, ale nie wyszły z falującej wody.

– Na dzisiaj wystarczy, byłeś drętwy jak kołek. – Morfus zmierzył go wzrokiem pełnym politowania, po czym nie mogąc dłużej powstrzymywać napięcia, wybuchł gardłowym śmiechem.

Merks przyłączył się do roześmianego starca i chwytając pod ramię, równym krokiem udali się w drogę powrotną, zostawiając rozleniwione gady same sobie.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (4)

  • MKP 8 miesięcy temu
    "– Ci – szepnął starzec." - a gdyby tak Ciii...

    "Wyglądali jak złodzieje szykujący się do napadu: przygarbieni, spłoszeni, a tym bardziej nie skoncentrowani, bo pomimo starań, robili nieznaczny hałas." - złodzieje to już tacy trochę fachowcy, a tu z opisu to bardziej rabusie grasanci bez finezji.

    "– Lekcja na dzisiaj to właśnie one – oznajmił szeptem Morfus , uśmiechnął się i poklepał go po ramieniu, aby dodać otuchy." - tu wypada wspomnieć raczej że chłopca poklepał.

    "Starzec tłumaczył miękkim głosem, ale wcale nie był rozluźniony. Włosy na głowie się najeżyły, a drżące ręce i zaciskające się pięści, zdradzały, jak bardzo był przejęty." - włosy najezyly mu się na głowie... Nie każdy zaimek to wróg 😉

    Dokończę sobie
  • Joan Tiger 8 miesięcy temu
    Dzięki za odwiedziny i podpowiedzi. To naprawdę miłe. Pozdrawiam. :)
  • MKP 8 miesięcy temu
    "– Wiesz co…, zakasłał Morfus. Pójdę się już położyć, jeśli pozwolisz." - coś tu się pokielbasilo jeśli chodzi o atrybucję.

    Dokończyłem i czytało mi się płynniej niż poprzednie, a poprzednie części nie były złe - to oznacza ewolucję ku lepszemu 😉
  • Joan Tiger 8 miesięcy temu
    Dzięki za poświęcony czas i zaangażowanie w tekst. Widziałeś to, na co ja najprawdopodobniej nie zwróciłabym uwagi. Miłego dnia. :) Tekst jest o niebo lepszy.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania