Poprzednie częściWspomnienia nieuczesane cz. 1

Wspomnienia nieuczesane cz. 19

Czytałem niedawno biografię Stanisława Lema autorstwa Wojciecha Orlińskiego. Jak się okazało był to niezły oryginał (jeśli w ogóle wypada tak powiedzieć o tak wybitnym pisarzu), którego ukształtowały bardzo ciężkie doświadczenia wojenne. Podobno podczas pobytu w Austrii, widząc jak podjeżdża wezwana taksówka, a kierowcą jest starszy Austriak, Lem podchodząc do pojazdu śpiewa pieśń niemiecką kojarzoną z czasami II wojny światowej. Na słowa zdumionego taksówkarza „Panowie, ale tego nie wolno śpiewać”, odpowiada: „Mnie wolno!”

Natomiast ostatnio chodzi za mną melodia i słowa słynnej „Rasiak song”, do której powstał nawet dość efektowny teledysk. Problem w tym, że jakiś wewnętrzny głos sumienia mówi mi czasami: „Ale tego nie wolno śpiewać!” A ja mu wtedy odpowiadam: „Mnie wolno!!”

 

Autorzy SF często opisują świat po rewolucji technologicznej, ale bez rewolucji moralnej (np. „Kongres futurologiczny” Stanisława Lema czy też bardziej współczesna „Perfekcyjna niedoskonałość” Jacka Dukaja). Wydaje mi się, że jest w najlepszym interesie ludzkości – mimo że zdaje się ona strasznie przed tym bronić – aby dokonać i tej drugiej rewolucji. Bez tego po prostu wyginiemy wcześniej czy później (a raczej wcześniej). W sumie nie wiem, dlaczego przysłowiowi „amerykańscy naukowcy” jeszcze nie alarmują nas o tym - mogę się co najwyżej powołać na pozycję „Przetrwają najżyczliwsi” Briana Hare'a oraz Vanessy Woods, w której autorzy próbują mierzyć się z najpowszechniejszymi interpretacjami darwinizmu. Ryzyko „krachu” do zera (populacyjnego zera) będzie szybko rosło wraz z powstawaniem co raz to nowych zaawansowanych technologii (w tym śmiercionośnych, bo dziwnym trafem te są wciąż najbardziej kuszące i poszukiwane), a nie będzie w ludziach wyraźnych wewnętrznych bodźców, żeby powstrzymywać się przed pokusą „testowania” tychże technologii. (A niestety dodatkową dużą przeszkodą w rewolucji moralnej jest chaos pojęciowy...) Dostrzegam tu także istotną rolę pisarzy SF, którzy mogliby (ale tego z jakichś przyczyn nie robią), kreślić alternatywne bardziej pozytywne („utopijne”) scenariusze rozwoju, zamiast trzymać się fascynujących rozmachem „thrillerowatych” dystopii. Jednym z nielicznych wyjątków jest powieść „Ludzie jak bogowie” Herberta George'a Wellsa. Zapewne nie przez przypadek szybko znajduję o niej w internecie następujący komentarz: „Książkę należy potraktować jako ciekawostkę sprzed lat. Dziś proza Wellsa jest mocno nieaktualna, a miejscami wręcz śmieszna.” A jest dokładnie na odwrót. (PS. No dobrze, przyznam się: „Perfekcyjnej niedoskonałości” jeszcze nie dokończyłem; ostatnie zdanie, jakie właśnie przeczytałem, brzmi następująco: „Z wraku zwieszały się zmrożone ochłapy mięsa kraftoidu, trupie falbany i girlandy pancernych flaków”)

 

W filmie „Ile waży koń trojański” Juliusza Machulskiego zdaje się być ukryty przekaz (właściwie to niezbyt ukryty), iż to Polska właśnie była koniem trojańskim komunizmu, koniem trojańskim Układu Warszawskiego. Gdy dziś obserwuję polską scenę polityczną z powszechną niechęcią skierowaną na wszystkie możliwe strony z Unią Europejską włącznie, to Polska zaczyna mi się jawić jako koń trojański... wszystkiego.

 

Obecna partia rządząca w Polsce ma ciekawą strategię: łamie rozliczne zapisy konstytucji, telewizyjne programy informacyjne sprowadza do czasów PRL, robi rzeczy ohydne i budzące wściekłość. Następnie intensywnie za wszelką cenę szuka objawów tej wściekłości (choćby próbując przechwycić ją w prywatnych wypowiedziach) i tworzy spoty, w których zbulwersowana informuje o mowie nienawiści strony opozycyjnej, uświadamiając wyborcom, jaki to polityczny rynsztok. I w swoich programach informacyjnych nie mówi o niczym innym. Samograj.

 

Tak mnie tknęło dzisiaj, że możliwe jest, że życie na Ziemi nie jest głównym projektem Pana Boga - że zajmuje się tym dorywczo, "po godzinach". W sumie, mogłoby to wiele wyjaśniać...

 

Żeby iść konsekwentnie obraną drogą życiową potrzebne są stalowe nerwy. I żelazowa wola.

 

Kiedyś w nowej pracy wracając z lunchu zapytałem rosyjskojęzycznego kolegę o firmę, która znajdowała się po sąsiedzku. Szliśmy przez ulicę i usłyszałem „trawniki”, i się nieco zdziwiłem. Na szczęście nieporozumienie szybko skorygował drugi kolega, polskojęzyczny, tłumacząc, że to nie „trawniki”, a „prawniki”, czyli prawnicy. Ciekawe, że w języku angielskim istnieje zupełnie realna możliwość analogicznego nieporozumienia: lawmakers oraz lawn-makers.

 

Bojownicy i bojowniczki o równouprawnienie kobiet w niełatwych, długotrwałych potyczkach wywalczyli równe prawa dla obu płci. Wydaje mi się, że współcześnie ów dawniej zakazany owoc smakuje zbyt dobrze - jakby ciągle był zakazany. Wydaje mi się również, że może to powodować nieświadome niekorzystne „skręcanie” jednostek i całych społeczeństw w kierunku zachowań kojarzonych z płcią męską (w tym agresja, także słowna czy psychiczna). Na określenie męskiej kobiety określenia są całkiem znośne, w stylu feministka, natomiast w drugą stronę już nie jest tak różowo. Czas może odkryć, że każdy ma/powinien mieć prawo do bycia sobą „bezkontekstowo” - czyli nie patrząc na to, co kiedy było niedostępne ani co jak jest postrzegane.

 

Miałem dziwne skojarzenia słuchając utworu „Bad Dreams” zamykającego świetną debiutancką płytę zespołu Graduate ("Acting my Age", 1980 - cała płyta - palce lizać, choć bardzo niedoceniona). Bad dreams ukazały mi się jako polimorficzne błędne koło, zaczynające się od koszmarów dziecięcych, przez różnorakie „bad dreams” lat nastu, aż do współczesnych różnorakich „koszmarków”. Jakby kolejne koszmary tworzyły niekończącą się, ewoluującą sztafetę sadystów... Na szczęście twórcy utworu "Bad Dreams" nie spoczęli na wskazaniu wroga i w swoim nowym wcieleniu dali wskazówkę/zaklęcie jak zwalczać bad dreams: należy głośno wykrzyknąć: "Tears for Fears!"

Średnia ocena: 4.5  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania