Pokaż listęUkryj listę

Baśń o Dwóch Księżycach (14): 7. Złodziej na łowach cz. 1

Łąki na północ od błękitno-seledynowych wód Fiordu Księżycowego Pyłu i meandrów Hurlasu wydawały się podczas Pory Śniegów jedynie martwym pustkowiem. Habel przeklinał w duchu suche, paskudnie zimne powietrze gnomiego stepu. Twarz paliła go od lodowatego wiatru wdzierającego się pod kaptur. Jak zwykle podczas lotu klął również na swoje felerne, słabo ruchome skrzydło. Taki tylko był z niego pożytek, że wzmocnione protezą zdolne było się rozłożyć i umożliwić lot, nie wysilając się przy tym jednak zbyt wiele i zrzucając całą robotę na drugie, lewe.

 

„Od lat przenoszą się z miejsca na miejsce jak wędrowni kupcy. Może chcą się ukryć, może stale uciekają przed czyimś wzrokiem. Choć nie widać by się o to szczególnie starali. Pojawiają się o zmroku, oni i ich dzieci, a gdy inni zdążą do nich przywyknąć, już ich nie ma. Zwykle nie zatrzymują się w miastach, lecz w małych wioskach lub leśnej głuszy,” przypomniał sobie słowa Czarnoksiężnika.

 

Słońce wyszło zza chmur, ciepła dało jednak tyle, co nic, a żółć jego była rozbielona i chłodna od mrozu. O tej porze roku nawet gnomom ciężko byłoby przeżyć na stepie, dlatego nie na ziemi tu teraz żyły, lecz pod nią, Habel wiedział o tym dobrze.

 

„Jaskinia jednak była wyjątkiem. Tu zatrzymali się, i to na dłużej.”

 

W końcu powietrze zaczęło zmieniać się, tak jak i otoczenie. Ciało Habla, które kochało wciąż najbardziej znaną mu z dzieciństwa mokrą duchotę moczarów, bez trudu wyczuło wilgoć zbliżającej się rzeki. Po chwili zamajaczył w oddali wąski pas lasu rozciągający się wzdłuż Wéléré, jednej z dopływów Hurlasu. Nie minęły dwa kwadranty, gdy sylf wleciał pomiędzy drzewa, i manewrując wśród nich niezgrabnie, dotarł nad rzekę.

 

Leciał wolno kilkadziesiąt jardów wraz z jej prądem, rozglądając się bacznie na boki. Tu wiatr zdawał się nie mieć dostępu, gęste drzewa strzegły z obu stron doliny Wéléré jak straże leśnego skarbca, nie dopuszczając, by zmącony został jej mistyczny spokój. Po jakimś czasie jednak las po prawej stronie zaczął się przerzedzać, a wierzby coraz liczniej przeglądać w zwierciadle rzeki. Gdy śródleśne mokradła, zwane przez gnomy Wierzbowymi Topieliskami, wyjrzały w końcu zza grubych pni drzew, Habel wiedział, że jest u celu. Jaskinia Pani Zmierzchów, podziemne miasto Strażników Ziemi, leżała tu gdzieś właśnie, nieopodal moczarów, otulona wodami rzeki.

 

Tylko jak znaleźć ukryte wejście do niej? Mówiło się czasami, że miasta przed obcymi nie strzegła gnomia gwardia, lecz legendarna obręcz zapomnienia, stworzona tysiąclecia temu przez filozofów. Kto jako podróżny wszedł do Jaskini, gdy z niej wyszedł, miejsca wejścia już nie pamiętał. Czy warto było dawać wiarę takiemu gadaniu, Habel nie wiedział, choć prawda, że nawet sam Czarnoksiężnik nie znał dokładnego położenia miasta, powiedział mu jedynie o bagnach.

 

Wylądował na dębowym konarze. Potarł zewnętrzną stroną dłoni czerwony, zmarznięty nos, po czym zdjął na chwilę protezę, by dać zmęczonemu skrzydłu odpocząć, i znów się rozejrzał. Świat dookoła trwał w bezruchu, żadne stworzenie nie dawało najmniejszego znaku swojej obecności. Cisza panowała, taka, którą Habel znał dobrze, z labiryntów i lochów Nan Farlasu, i własnego wśród nich mieszkania.

 

„Poczekamy,” pomyślał, stając sztywno na gałęzi i splatając dłonie za plecami. W takim czekaniu wprawiony był nie od dziś. „Ktoś wylezie w końcu.”

 

Stał tak kwadranty, a może i godziny, od czasu do czasu spacerując tylko po konarze w tę i we w tę, żeby nie zamarznąć. Wtem gałęzie wierzby tuż obok zaczęły niespodziewanie poruszać się delikatnie mimo braku wiatru, i pojękiwać dźwięcznie między sobą. Habel zmarszczył czoło i wpatrywał się w drzewo przez chwilę. Wydawało mu się, że to nie gałęzie jęczą, a wierzba śpiewa smutną, tęskną pieśń, a potem, że nie wierzba, a dziewczyna… Choć w myślach zaprzeczył szybko, to zwykłe drzewo, nie magiczne przecież, odzywało się tylko po swojemu, i może zaskakujące to w tej ciszy było, ale nie nieprawdopodobne.

 

„Bzdura. Nie mam już myśleć o czym,” pomyślał, z obojętną miną posyłając wierzbie ostatnie spojrzenie.

 

Zamilkła zresztą zaraz, a niewiele później coś zupełnie już innego odwróciło od niej uwagę Habla. Ruch stworzenia o wiele żwawszego niż drzewo, na który czekał.

 

Ważka o smoczych skrzydłach, jak u gwiezdnych sylfów przejrzystych, lecz błyszczących szmaragdowo niczym toń Hurlasu, wyfrunęła z rzeki i zrobiła kilka pętli nad skutym lodem brzegiem. Otrzepawszy się z wody, by nie przymarzła na jej ciele, tryskając przy tym kropelkami na boki jak fontanna, pognała pomiędzy drzewa naprzeciw Habla, po drugiej stronie Wéléré. Sylf w mgnieniu oka założył protezę z powrotem i zrywając się z gałęzi do lotu, podążył za nią.

 

„Tak, wiąż supły na każdym drzewie, głupia,” wykrzywił się pogardliwie, kiedy ważka zaczęła przelatywać zygzakiem pomiędzy drzewami i robić spirale dookoła niektórych pni i konarów. Nie znosił manewrów w powietrzu, wychodziły mu opornie, zwłaszcza na małych przestrzeniach, gdy drzewa rosły ciasno, otulając się nawzajem swoimi gałęziami. Leciał więc dalej nad rzeką, wytężając tylko wzrok i wodząc nim za ważką cały czas, by nie spuścić jej z oczu. Takie ważki były silne, lecz nawet one nie przeżyłyby dłużej niż parę godzin na powierzchni podczas Pory Śniegów. A dla gnomów pracowały chętnie i często, ciągnęło je więc z pewnością do ciepła gnomich miast…

 

Dotarli tak w końcu do zwaliska głazów nieopodal brzegu Wéléré, kolejne kilkadziesiąt jardów na południowy zachód. Olbrzymia wierzba płacząca kryła skały w cieniu swoich gałęzi, jeden z jej grubych korzeni zaś wkradał się głęboko pomiędzy kamienie, wskazując na niewielki otwór wśród nich. Ważka pomknęła wzdłuż korzenia, po czym bez wahania wleciała pomiędzy głazy. Wargi Habla uniosły się w apatycznym półuśmiechu, i sylf pognał za nią.

 

Wierzbowy korzeń wił się ciemnym korytarzem, który jedynie od czasu do czasu oświetlała samotna smolna pochodnia. Ważka zniknęła Hablowi z oczu, teraz jednak nie dbał już o to. Musiał zresztą wylądować i iść dalej pieszo, korytarz był zbyt wąski, by dał radę w nim lecieć. Zdjął protezę i złożywszy ją, włożył do wewnętrznej kieszeni płaszcza. Z grymasem na twarzy pomasował skrzydło.

 

Wkrótce do jego uszu dobiegać zaczął gwar, stłumiony z początku, a z każdym kolejnym krokiem coraz głośniejszy. W końcu zamajaczyły też w oddali otwarte, dwuskrzydłowe wrota do Jaskini. Korzeń, który rozrastał się przy nich na kilka dodatkowych, cieńszych odnóg, oplatał nimi wrota zamiast portalu, a sam wślizgiwał się dalej, do samego miasta. Habel znów się uśmiechnął, po czym poprawił rękawiczki na błoniastych dłoniach i jeszcze dokładniej owinął się płaszczem, ciemnobrązowym jak skrzydła, by dobrze je ukryć. W Jaskini potrzebował być gnomem, nie sylfem, zwłaszcza nie tym z ciemnych bagien.

 

Sam podszedł do strażników, zanim jeszcze ci zdążyli go zaczepić.

 

- Dobrego dnia - rzucił w ich stronę.

 

„Dobrego dnia” jednego ze strażników wróciło do Habla jak echo. Było ich dwóch i obaj wpatrywali się w niego uważnie, zastanawiając się z pewnością, czy powinni jego przybycie do miasta uważać za jakkolwiek podejrzane. Habel również przyglądał się im, nie spuszczając wzroku. Lata pracy błazna, gdy publiczność służyła mu za lustro, nauczyły go dwóch rzeczy: że jest brzydki jak noc, ale że swoimi oczami, wielkimi jak księżyce w pełni, przy odrobinie wysiłku potrafi zagrać niemal wszystko, również bycie godnym zaufania.

 

- Ty nie z Jaskini - odezwał się młodszy strażnik, z twarzą zaciekawioną już raczej, nie podejrzliwą, i spojrzeniem niemal życzliwym. - Pamięć mam dobrą, to, co widzę zapamiętuję, dlatego tu stoję. Wszystkich pamiętam. Jak tu trafiłeś?

 

- Łut szczęścia - odparł spokojnie i obojętnie Habel. - Zauważyłem jak ważka wlatuje, więc poszedłem za nią. - Rzucił okiem przez wrota na miasto. Niewiele jednak było widać prócz zielonkawego światła, gród zapadał się w dole wśród skał jak w olbrzymiej jamie w ziemi. - Szukam zajęcia, za które mógłbym pożyć trochę w mieście. Mrozy teraz na stepach. Słyszałem, że Jaskinia ukryta, ale niezamknięta dla przybyszów.

 

- Od kogo słyszałeś? - zapytał strażnik, ale drugi, starszy uciszył go ruchem dłoni i sam się odezwał:

 

- Zajęcia? A skąd mamy wiedzieć coś ty za przybłęda? I co za Licho leśne w sobie nosisz? Może miasto przywlokłeś się grabić, może obcymi pyłami skały czarować…

 

- Ale - dodał po chwili, jakby od niechcenia, spoglądając za Hablem przez wrota na gród - gdybyś nie tak po prostu się przywlókł, ale z czymś... To inna byłaby rozmowa. Może i z zajęciem byśmy coś pomogli, doradzili, pokierowali.

 

„Durnie,” bez słowa i z kamienną twarzą Habel sięgnął do kieszeni i wyciągnął dwie monety. „Za dębowego złoćca puściliby chochliczego króla.”

 

Starszy strażnik ochoczo przyjął monety, nieszczególnie nawet się z nimi kryjąc lub obawiając bycia przez kogoś zauważonym. Habel podejrzewał, że mniej świadczyło to o jego głupocie, bardziej zaś o tym, że zwyczaj kupowania sobie możliwości i informacji był prawdopodobnie w Jaskini powszechny i na porządku dziennym.

 

- Jakiego więc zajęcia szukasz?

 

- Pracowałem ostatnio przy szklarskim piecu w leśnej hucie – odpowiedział Habel. - Że do pracy w hucie ktoś u was w mieście może być potrzebny dowiedziałem się od Jala, syna skrzaciego gwardzisty Jenga i międzygwiezdnej podróżniczki Magi - zaryzykował dodać, po czym spojrzał ze skrywaną ciekawością na młodszego gnoma. - Tego samego, który opowiedział mi o Jaskini.

 

- Pamiętam Jala! - Strażnik ożywił się zaraz. - Będzie już ponad dziesięć kosmicznych okrążeń jak z Jaskini odeszli. Żonę miał zupełnie niezwyczajną, z oczami jak chabry... Ciemniejsze i głębsze - dodał, przyglądając się Hablowi i porównując pewnie oczy Feé do jego. „Wiem przecież jak wygląda, znałem tę dziewuchę,” pomyślał Habel i chrząknął nieznacznie. Nie znosił, gdy zbyt długo i ostentacyjnie gapiono się na jego twarz, choć dawać tego po sobie poznać też nie miał zamiaru. Splótł dłonie za plecami i czekał aż strażnik zacznie mówić dalej.

 

- Żona z dzieciakiem na rękach, niemowlęciem jeszcze. Poza tym dwoje starszych, chłopak bardzo do niej podobny i ruda dziewczyna, mówili, że bystra z niej bestyjka. Gdzie się teraz Jalo podziewa? - zapytał z zainteresowaniem Habla.

 

„Sam chciałbym wiedzieć,” pomyślał Habel, po czym skłamał jak z nut:

 

- Spotkałem ich w osadzie przy brodach na Sar. Tam też ostatnio pracowałem.

 

- Czyli tam się urządzili... - głośno myślał strażnik.

 

- U nas huta duża - wtrącił starszy gnom, którego rozmowa o Jalu wyraźnie nie pochłaniała i niecierpliwił się już nieco. - Robota może by się tam dla ciebie jakaś znalazła. Trzeba by spytać Joréna. O tej porze przesiaduje zazwyczaj w karczmie Gnoda. Cydr mu przed nosem postawisz to rozgada się i do roboty też raczej z marszu weźmie.

 

Habel kiwnął głową na znak, że rozumie.

 

- Gdzie ta karczma? – zapytał.

 

Strażnik wszedł kawałek za bramę miasta i Habel podreptał za nim, kątem oka zerkając na skrzydło wrót, zdobione malowidłami wierzbowych gałęzi, tu i ówdzie żelaznych i wystających poza szare drewno jak włócznie. Wśród gałęzi, niejako oplecioną nimi, wymalowano cytrę z kwiatowym wzorem, o kształtach lekkich i zdawało się, że ulatujących w górę, ku niebu.

 

- Prawa ściana. - Gnom wskazał wyprostowaną ręką. - Pójdziesz ścieżką przy skałach, potem zejdzie nieco niżej i na szerszych ustępach zamieni się w drogę. Przy drodze karczmę bez trudu dostrzeżesz. Ogień w palenisku widać z daleka.

 

Habel raz jeszcze kiwnął głową, po czym wszedł dalej, na szeroki, zataczający półokrąg przy skałach ustęp, dziedziniec jak wielki balkon. Położył dłoń na poręczy balustrady i spojrzał w dół, na panoramę tej części Jaskini, która znajdowała się cała pod ziemią. Choć zapach roznosił się ten sam, co w labiryntach Nan Farlasu, błogi zapach, tak dobrze Hablowi znany, była tu jakaś lekkość miasta prawie sylfiego. Może powodowała ją świeża jak niekończąca się Pora Mgieł jasnozielona poświata, w jakiej spowijało Jaskinię światło latarni. Może ważki, krążące w migotliwym powietrzu tej poświaty licznie, niczym smoki między górami.

 

Konar wierzby spadał tu ostro w dół, rozwidlał się też gęsto, tak, że niejedne schody pozwalały schodzić po nim na dno Jaskini. Życie grodu toczyło się nie tylko na dnie, lecz również w wysokich skalnych ścianach i na ich ustępach, otaczających jamę miasta okręgiem z każdej strony.

 

„A mówią, że gnomy miewają lęk przed wysokością,” pomyślał ironicznie Habel, przeniósłszy wzrok na wskazaną mu wcześniej przez strażnika, wąską i karkołomną ścieżynę, strzeżoną lichą balustradą. „Mogłem nie ściągać protezy.”

 

Bez dalszego wahania skierował jednak swe kroki w stronę ścieżki.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • MKP dwa lata temu
    Ładnie i ciekawie opisany świat, który pozostawia sporo niewiadomych, ale też pobudza wyobraźnię.

    Czasami zmieniasz szyk w zdaniu i brzmi to trochę, jak poetycka recytacja nadająca narracji podniosły charakter.
    Takie jest moje odczucie, ale przypuszczam, że tak ma być.

    "Stał tak kwadranty, a może i godziny, od czasu do" - kwadranse?
  • Zaczarowanyswierszcz dwa lata temu
    Dzięki za komentarz :)

    Czasami tak ma być, a czasem to moje "odpoetyckie" właśnie przyzwyczajenie, które wymaga poprawy... :D Potem przejrzę tekst raz jeszcze i poprawię jak gdzieś mi będzie razić, dzięki za nawiązanie do tego.

    "Kwadrant" jako określenie funkcjonuje w moim świecie i tu znaczy właśnie mniej więcej tyle co "kwadrans" :)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania