Pokaż listęUkryj listę

Baśń o Dwóch Księżycach (8): 4. Dziewczyna znad Jeziora Płonących Gwiazd cz. 1

Główny gościniec z gnomiej stolicy do Sén Serén, zwany Traktem Srebrzystej Rzeki (jak Leśni Ludzie nazywali Gérlod) biegł ponad dwadzieścia staj wzdłuż jej wód aż w końcu docierał do Dębowej Przystani, by potem ciągnąć się dalej przez bory i łąki ku brzegom morza. W Alu bardowskie zamiłowanie do włóczęgi w pewnym momencie zwyciężyło jednak nad zdroworozsądkowym zamiarem dotarcia do Farén Bernlas przed rozpoczęciem Pory Śniegów i zboczył z tej trasy, za co teraz przeklinał się w myślach.

 

W końcu, zmęczony długą wędrówką, zszedł z podrzędnego gościńca, na który zapędziła go ciekawość. Znalazł w lesie spory głaz i wdrapał się na niego - tak jak przypuszczał, doskonale widział stąd drogę i łatwo było wypatrzyć jakiś transport, którego potrzebował. Zdjął czapkę i przetarł grzbietem dłoni pot z czoła, a delikatny powiew wiatru zmierzwił mu włosy. Jego wzrok przemknął niedbale po leśnym dywanie rdzawych, gnijących gdzieniegdzie bukowych liści, oświetlanych promieniami zachodzącego słońca, po czym skrzat sięgnął pod swój podróżny płaszcz i wyciągnął lutnię. Wolno przejechał palcami po strunach instrumentu i zamyślił się, niespodziewanie przypomniawszy sobie ojca i jeden wieczór, który spędzili razem, dawno temu, gdy był jeszcze dzieckiem.

 

Wieczór swoich dwudziestych urodzin. Ojciec zabrał wtedy Ala nad górską rzekę, tam, gdzie lata temu posadził wierzbę, jego drzewo miesięczne.

 

Księżyce świeciły jasno na czarnym, bezchmurnym niebie, jeden w kształcie sierpa, drugi w pełni, okrągły jak koło od wozu. Usiedli obaj na korzeniach wierzby, wijących się ponad mokrą glebą ku wodzie strumienia, po czym ojciec wyjął lutnię spod swego wełnianego płaszcza, tak samo jak teraz Al.

 

- Spójrz - rzekł ojciec, przesuwając palcami po strunach instrumentu. – Mówią, że to Mistrzyni Wierzba stworzyła lutnię ze świerkowego drzewa, struny zaś Dzieci Pana Drzew utkały z nerwów i blaszek jej własnych liści. Pierwszy chór utkały sylfy, dając dźwiękom lutni lekkość powietrza, drugi – falki, obdarowując je płynnością i melodyjnością wody, trzeci smoki wraz z żarem ognia, a ostatni gnomy ulepiły tak, by dźwięki lutni silne były jak ziemia.

 

- A my? - zapytał żywo Al. Wpatrywał się z fascynacją jak długie, zgrabne palce ojca zwinnie i subtelnie szarpały struny, wydobywając z lutni cichą melodię, którą chłonęły zaraz fale strumienia, niosąc w dal wraz z własnym, delikatnym szmerem. - Co my daliśmy lutni?

 

- My - odparł ojciec, uśmiechając się do Ala swoim poważnym, dumnym, niemal niedostrzegalnym uśmiechem - potrafimy na niej grać. Nikt nie potrafi grać na lutni lepiej niż skrzaci bardowie. Ty zaś będziesz jednym z nas. Pieśni krzyczą w twej duszy, lekkie, lecz przenikliwe jak wiatr wśród wierzchołków gór. Zawsze tak było.

 

„Lekkie, lecz przenikliwe.”

 

Lekkość zawsze była dla Ala łatwiejsza niż przenikliwość.

 

Obraz ojca rozmył mu się przed oczami, gdy usłyszał nagle trzask i krzyk gdzieś za plecami:

 

- Przeklęte błoto, złośliwe Licho nadało!

 

Al odwrócił się, ale nic nie dostrzegłszy, zarzucił tobołek na plecy, zeskoczył z kamienia i zaczął iść w kierunku miejsca, z którego dobiegł do niego głos. Przeszedł tak kilkanaście jardów, zapadając się co rusz w głębokich zaspach liści, gdy dotarł do brzegu parowu, po dnie którego biegła droga, zaledwie na tyle szeroka, by pomieściła czterokołowy wóz drabiniasty, jaki teraz zobaczył na niej Al.

 

Tył wozu, a w szczególności jego prawe tylne koło zapadnięte było do połowy niemal w grząskiej, mokrej ziemi, przez co cały wóz przechylał się lekko na bok i uparcie nie ruszał do przodu, gdy zaprzężony do niego jeż próbował go wyciągać, a gruby woźnica pchać. Al przeniósł wzrok z woźnicy na jeża, obok zwierzęcia stała bowiem jeszcze jedna postać, w rudobrązowym płaszczu z jarzębinowym haftem i brudnoczerwonej czapce. Trzymała jeża za lejce i wydawała się próbować zachęcić do większego wysiłku.

 

Kiedy po krótkiej chwili postać obejrzała się za siebie, zdawszy sobie chyba sprawę z czyjejś obecności za plecami, Al zorientował się, że była to młoda dziewczyna o skrzacich rysach. Jasnorude włosy wysypywały się jej spod czapki, lekkie jak nici z pajęczej przędzy, barwionej w wyblakłych płatkach nasturcji. Usłana piegami twarz skrzatki wydawała się zamyślona i skupiona, i nic nie drgnęło w niej na widok nieznajomego przybysza oprócz uważnych oczu, które zabłyszczały delikatnie, bardziej z ciekawości niż z przestrachu.

 

Al przyglądał się skrzaciej dziewczynie przez moment, po czym spojrzał znów w kierunku woźnicy i uśmiechnął się szeroko.

 

- Nie Licho, tylko deszcz - zawołał, ześlizgując się zwinnie po liściach ze zbocza parowu. - Podłożyć coś trzeba!

 

Woźnica odwrócił się i zerknął na Ala, po czym zmrużył lekko oczy i zmarszczył ciemne, krzaczaste brwi, oceniając pewnie w duchu, z kim ma do czynienia.

 

- No! Takiś mądry? To łap za ten płaski drąg, o tam! - rzekł po chwili, wskazując na grubą buczynową gałąź, odartą z liści i wyrastających z niej gałązek. - Spróbuję unieść nieco wóz, a ty wsadzisz pod koło. Potem podważymy, a Féven pociągnie jeża, by nas wygrzebał.

 

Nazwana Féven skrzatka kiwnęła głową na znak, że zrozumiała i chwyciła znów za lejce, które wcześniej musiała puścić, przysłuchując się rozmowie Ala i woźnicy. Al uśmiechnął się do niej żartobliwie, lecz ona przekrzywiła tylko głowę, badając go jakby, po czym odwróciła się i zaczęła szeptać coś do jeża, gładząc ręką jeden z kolców zwierzęcia.

 

Sięgnąwszy po drąg, Al spojrzał z powrotem na woźnicę.

 

- Nie boicie się, że jestem rozbójnikiem albo złodziejem? - zapytał z rozbawieniem, wpychając koniec gałęzi pomiędzy warstwę lepkiej ziemi a obręcz koła, uniesionego lekko wraz z wozem przez woźnicę i przekrzywionego na bok.

 

- A co złodziej miałby nam ukraść? - odparł na to woźnica, puszczając wóz. Ruchem głowy wskazał na stos gałęzi wystających spomiędzy belek i szczebli burty. - Drewno na opał?

 

- Może córkę?

 

- To nie moja córka - rzekł woźnica, po czym zaśmiał się, rzucając okiem na Féven. Skrzatka również spojrzała na nich, unosząc brew i po raz pierwszy się uśmiechając, prawie niezauważalnie, ale z wyraźną wesołością, niepasującą niemal do jej wcześniejszej powagi.

 

Zabawna wydała się Alowi w tej swojej niezapowiedzianej zmianie.

 

- A i ukraść się raczej nie da! - dodał woźnica. - No, ciągniemy do góry!

 

„Zobaczymy, czy się nie da,” rzekł do siebie w myślach skrzaci chłopak, po czym tak jak woźnica chwycił za drąg i skierował go ku dołowi, by wyswobodzić koło z ziemnych sideł. Błoto trysnęło raptownie na boki, gdy jeż pociągnął wóz i koło zaczęło się kręcić, po chwili zaś wóz ruszył do przodu, pozostawiając kleistą zapadnię za sobą.

 

- No, zrobione! - powiedział woźnica, przecierając dłonie jedna o drugą, by strzepnąć z nich drobne pozostałości mokrej, bukowej kory. Potem zerknął na Ala i zmarszczył znów krzaczastą brew.

 

- Nam czas do domu, a co z tobą, leśny włóczęgo? Skąd żeś się wziął w naszej nadjeziornej dziczy? Na złodzieja to mi nie wyglądasz, ale coś za jeden powiedzieć byś mógł.

 

- Jestem Algén. Właściwie Al - odparł skrzaci chłopak, sięgając z powrotem po swój tobołek, który rzucił wcześniej na liście. - Wędruję po lesie, bo taka moja rola, żeby chodzić z lutnią od drzewa do drzewa i śpiewać pieśni.

 

- O! - Zaśmiał się woźnica. - Barda nam tu przywiało! Słyszysz, Fév?

 

- Słyszę, słyszę - rzekła bez szczególnego przejęcia Féven, uśmiechając się lekko do siebie. Podeszła potem do tyłu wozu i wspierając się rękami, podskoczyła, by usiąść na dennicy, plecami do kierunku, w którym mieli jechać.

 

- Chętnie zabrałbym się z wami na noc lub dwie, gdyby znalazła się jakaś wolna dziupla z glinianym piecem - powiedział Al do woźnicy, choć jego oczy zerkały wciąż śmiało i zaczepnie na skrzatkę. - Zbrzydło mi palenie ognia w deszczu i wilgoci, a długa droga jeszcze przede mną do Dębowej Przystani, a później do Miasta Drzew.

 

- Czemu by nie, wskakuj na wóz, miejsce w wiosce na pewno się znajdzie - odparł na to woźnica, gdy wgramolił się na przód wozu, rozsiadł na koźle i chwycił za lejce. - Pojutrze Sosnowe Święto i noc długa jak podróż przez niekończącą się jaskinię. Nadasz się, by zagrać nam na swojej lutni czarodziejskiej.

 

Kiedy zaś Al wrzucił tobołek na wóz i usiadł obok Féven, woźnica dodał, śmiejąc się pod nosem do siebie:

 

- Mówią, że bardowie losy niosą w pieśniach i w duszach czytają. Gadanie!

 

Ruszyli przed siebie. Pożar zachodu słońca, który wcześniej zdawał się płonąć tam, hen daleko, gdzie ostrzyły się ku niebu Smocze Góry i Smocze Wulkany, gasł powoli w brązowawej szarości zmierzchu. Resztki słonecznego światła rozpraszały się w powietrzu i ginęły w chłodzie nadciągającego wieczoru. Féven sięgnęła po stojącą wśród zwożonych wozem gałęzi latarnię i wyjąwszy z ukrytej pod płaszczem sakwy krzesiwo i krzesak, zapaliła świecę. Piegi na nosie skrzatki zalśniły złociście w nagłym blasku ognia, kiedy spojrzała na Ala.

 

- To pokaż - powiedziała tylko, bez wytłumaczenia, ale z jakąś zachłanną wręcz, zabawną ciekawością.

 

Al roześmiał się.

 

- Co?

 

- To, na czym grasz.

 

Wciąż się śmiejąc, Al sięgnął pod płaszcz po lutnię. Szarpnął struny parę razy, po czym, spuszczając wciąż głowę w dół ku instrumentowi, zerknął przelotnie na Féven, która badała lutnię wzrokiem niczym uczony nowe, nieodkryte zjawisko.

 

- Chcesz spróbować? - zaproponował. Chciał dać instrument dziewczynie do rąk, ale ona pokiwała przecząco głową.

 

- Nie - powiedziała. - Po prostu zagraj.

Średnia ocena: 4.7  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (5)

  • Garść 18.09.2021
    Obie części, choć gatunkowo dalekie od moich preferencji, napisane bardzo sprawnym i lekkim piórkiem. W zasadzie poziom druku. Sprawne obrazowanie, czytelnik nie gubi się w skrzacim uniwersum. Dobre dialogi, poprawny zapis, pomysłowość rozwiązań fabularnych, wszystko na tak.
    :D więc... masz we mnie czytelnika.
  • Dzięki za komentarz, bardzo się cieszę, że dobrze się czytało! :)
  • Trzy Cztery 18.09.2021
    Ładne sceny, i ta z rozmową z ojcem, o lutni, i ta z błotem, i ta z prezentacją instrumentu. Lubię też czytać o momentach, w których budzi się w różnych istotach zainteresowanie sobą. Te ukrywane spojrzenia, śmiech wywołany radością jeszcze niewysłowionych myśli. Te iskierki.
  • Trzy Cztery 18.09.2021
    Kiedyś jechałam pociągiem ze Szczecina, siedziałam sama w przedziale, gdy na stacji Warszawa Centralna dosiadła się do mnie para ludzi. Wysoki, szczupły i subtelny mężczyzna, oraz uśmiechnięta, niewysoka kobieta, która była ubrana jak Szczur z Misia Colargola - w kraciasty kaszkiet, kraciastą marynarkę i też kraciaste spodnie do pół łydki. Do tego sznurowane buty na płaskiej podeszwie. Para weszła z dużym pakunkiem o dziwnym kształcie i położyła ten pakunek na półce nad lustrem, naprzeciwko mnie.
    Przez pół godziny zastanawiałam się, co tam leży, zawinięte w żółte, grube worki foliowe. Było to coś pękatego z jednej strony, a wąskiego z drugiej. Pomyślałam, że to może być małe drzewko. Z pękatej strony - bryła korzeniowa, z wąskiej - wątły jeszcze pień, z jakąś delikatną gałązką. A później moja wyobraźnia poszła w ruch. I pomyślałam, że to może być LUTNIA!
    I wtedy nie wytrzymałam z ciekawości. Zwyczajnie zagaiłam rozmowę:
    - Przepraszam bardzo, - zwróciłam się do pani w kaszkiecie z angielskiej wełny - ale muszę o coś zapytać. Przyglądam się temu pakunkowi na półce, i tak się zastanawiam, czy to może być... lutnia?
    - Tak! - odparła zaskoczona pani, a pan się leciutko uśmiechnął. - Mój mąż jest lutnikiem. Kupiliśmy w Warszawie piękną, starą lutnię. Mój mąż ją odrestauruje i wystawi w swoim warsztacie na sprzedaż.

    Ta historia jest do dzisiaj dla mnie niesamowita. Że jechałam pociągiem z lutnią leżącą na półce, że początkowo myślałam, że to drzewko. I że ta lutnia jakby do mnie sama przemówiła spod tych żółtych folii, i pozwoliła odkryć, że to ONA. To naprawdę była lutnia.
  • Dziękuję, cieszę się, że sceny się podobały, i dzięki przede wszystkim za opowiedzenie swojej historii :) Niezwykła, ale lutnia to przecież magiczny instrument :)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania