Pokaż listęUkryj listę

Baśń o Dwóch Księżycach (6): 3. Pozytywka z bursztynu cz. 1

Wschodnie Sén Serén, nazywane Przystanią Siwych Skał, rozciągało się zarówno nad morzem, jak i w jego głębi, a miejsce to w większości zamieszkiwały falki, Strażnicy Wody, których domy kryły się wśród potężnych, nadbrzeżnych głazów. Morskie fale zazwyczaj były tu spokojne i niegroźne. Przystań, jak i całe miasto od wszelkiej ich gwałtowności osłaniała nieodległa Wyspa Sosnowej Mgły. Niskie, w odróżnieniu od położonej na klifie pozostałej części Sén Serén, wybrzeże układało się w niewielką zatoczkę i cypel, na końcu którego znajdowała się jedna z dwóch wielkich latarni Miasta Drzew, otulona konarami sosen niczym ciepłą chustą z kłującej wełny górskich alpak.

 

Nieopodal latarni, pod samotną, oddzieloną od kępy pozostałych sosną siedziała Mabbé. Ze znudzeniem gładziła palcem rozczochrany, szarozielony mech obrastający korzeń i wpatrywała się w korę drzewa, połyskującą różowawo w świetle popołudniowego słońca.

 

- Czego my tu właściwie szukamy? - zapytała ze zniecierpliwieniem Macha, na tyle głośno, by siedzący w górze, na konarze sosny brat usłyszał.

 

Macho zerknął na nią, po czym zamknął szklany flakon, w którym świeciła jak złoto świeża żywica, schował go do sakwy i zszedł po pniu na ziemię.

 

- Ty z pewnością niczego - odparł kąśliwie, siadając na korzeniu tuż obok Mabbé. Promienie słońca padły na jego twarz, przekrzywił więc niżej swój utkany z miękkich, lipowych witek kapelusz, tak, by cień ronda osłonił mu oczy.

 

- Jak to jest? - mówił dalej po chwili, z nie wiadomo do kogo skierowaną pretensją w głosie. - Poznaję drzewa od tylu lat, ślęczę nad księgami, by nauczyć się ich anatomii i zwyczajów, a wciąż nie wiem nic o ich duszach. Gdy próbuję z nimi rozmawiać, milczą jak zaklęte. Co wciąż robię nie tak?

 

Mabbé, którą drzewa obchodziły tyle, co nic, wzruszyła ramionami, przesuwając wciąż palcem po mchu w górę i w dół.

 

- Spytaj dziadka - powiedziała tylko.

 

- Dziadka, dziadka... - Zirytował się od razu Macho. - Nie jestem tobą, by latać do niego z każdą błahostką. Dziadek zresztą nie jest drzewdziejem.

 

- Jest Głównym Druidem, najpotężniejszym Drzewnym Dzieckiem w Séras - rzekła na to z dumą Mabbé. - To znacznie więcej niż drzewdziej, zwłaszcza taki, który wciąż myli się, pisząc nazwę własnego zawodu.

 

- Spieszyłem się... - zaczął tłumaczyć niezdarnie, szybko jednak zreflektował się. - Zresztą... Co ty tam wiesz... Pleciesz banały jak dziecko, które czepia się druidzkiego płaszcza, bo ładnie świeci.

 

Znów poprawił kapelusz na głowie, choć tym razem nie dlatego, że rzeczywiście potrzebował go przesunąć. Robił tak zawsze, gdy się złościł, a to im był starszy, tym częściej mu się zdarzało. Mabbé uśmiechnęła się do siebie na widok jego niezadowolenia. „Nie staraj się mi dogryzać, braciszku. Ja lepiej wiem, gdzie ukłuć, żeby zabolało.”

 

- Główny Druid to tylko tytuł - dodał Macho po chwili, już pokorniejszym wobec niej tonem, rysując koła trzewikiem i ugniatając nim piasek jak w moździerzu. - Albo aż, jeśli potrafi się z niego korzystać. Dziadek przestaje potrafić.

 

Mabbé strzepnęła okruch mchu ze swojej spódnicy, zielonej niczym plamki na lipowych listkach wyrastających z kapelusza Macha, po czym, marszcząc brew, spojrzała na brata.

 

- O co ci właściwie chodzi?

 

- O wszystko - rzekł hardo. - Cała ta Rada nie ma sensu, pokazuje tylko słabość Leśnych Ludzi. Główny Druid powinien rządzić samodzielnie, silną ręką. Dziadek potrafiłby to przecież, ale co robi? Marnuje czas na wysłuchiwanie każdego podrzędnego byle druida, byle Skalnego Mędrca, wodnika, czarosmoka, bo tak należy. Tymczasem stepy na zachodzie płoną co rusz, od blisko trzydziestu lat. Smoki robią, co chcą. Spiskują z gnomami, by ci mogli rosnąć w siłę. Ład żywiołów chwieje się, a dziadek nic z tym nie robi. W imię wolności żywiołaków. Mam gdzieś ich wolność, gdy drzewa zaczynają się kurczyć i zamykać w skorupach milczenia. A teraz jeszcze sprawa z Twierdzą, i ten twój cały Al...

 

- Odczep się od Ala! - żachnęła się Mabbé szybciej niż pomyślała, po chwili zaś poczuła jak policzki zaczynają jej się rumienić pod spojrzeniem brudnoniebieskich oczu brata, lustrzanego odbicia jej własnych.

 

Macho wyszczerzył zęby w uśmiechu.

 

- Ty naprawdę wciąż wzdychasz do tego śpiewaka - włóczęgi? Z tyloma z was ganiał się podczas Lipowych Nocy, i tylu wam brzdąkał na lutni, a każda z was wciąż znaczy dla niego tyle samo - nic. Nigdy nie zdołasz go do siebie przywiązać, równie dobrze możesz próbować oplatać sznurem podmuch wiatru. Jeśli nadal tego nie rozumiesz, jesteś większym dzieckiem niż myślałem.

 

Mabbé nie odpowiedziała od razu. Cień smutku na krótką chwilę przysłonił jej myśli. „Kiedy zaczęliśmy pojedynkować się na każde słowo, ścigać, kto komu bardziej dopiecze,” przemknęło przez głowę skrzatki, jednak inna myśl, znacznie bardziej butna i zaborcza, szybko zastąpiła tę pierwszą. „Kiedy on nauczył się tak mówić do mnie. Niedawno jeszcze wszystko by dla mnie zrobił.”

 

- To ty nic nie rozumiesz - powiedziała chłodno, zbierając się do odejścia. - Wszyscy mówicie to samo. Ale nikt z was nie zna Ala tak jak ja, nikt z was nie wie, jaki on jest. Tylko ja wiem, ja jedna, i Al jest mój. Zawsze był i zawsze będzie.

 

Macho wzruszył tylko ramionami i znów poprawił kapelusz, po czym przeniósł wzrok na spokojne wody morza, zatapiając się we własnych myślach. Mabbé prychnęła lekko jak rozgniewane zwierzątko i unosząc nieco dół spódnicy, by nie zahaczyć jej brzegiem o nierówności sosnowej kory, przeszła na drugą stronę korzenia, a potem zaczęła iść w górę klifu, ku drodze prowadzącej do skrzaciej części Miasta Drzew.

 

Al.

 

„Tak, tylko ja go znam,” potwierdziła hardo w myślach.

 

Zrozumiała to już pierwszego wspólnego dnia, czy też pierwszej wczesnej nocy, kiedy w czerniących się nad rzeką zaroślach Al pokazał jej jak świeży deszcz stroi lutnię na nowo.

 

To pokazał, co obiecał.

 

Na tłumnym rynku Sén Serén usłyszała wtedy wołanie: „Hej, dziewczyno!". Gdy odwróciła głowę, zobaczyła skrzaciego chłopca, który opierał się niedbale plecami o pień osiki i uśmiechał jak chochlik. Dostrzegłszy spojrzenie Mabbé, odkleił się od drzewa, bez skrupułów podszedł do skrzatki i zapytał:

 

- Ty jesteś wnuczką tego, którego wybrali na Głównego Druida?

 

Jego uśmiech w jakiś sposób sprawił, że Mabbé zdzierżyła nawet zuchwałe „tego", jakim określił dziadka i przystanęła, by mu odpowiedzieć.

 

- Ja. - Uniosła dumnie brodę. - A bo co?

 

- Wprowadź mnie do niego - rzekł po prostu.

 

Skrzatka prychnęła jak młodziutkie zwierzę i zmarszczywszy brew, przyglądała mu się dalej z ciekawością. Chłopak był nikim, małym łachmytą w wyszarganym ubraniu, ale przyciągał uwagę niczym rubinowy klejnot, który raz jeden widziała schowany w pracowni dziadka. Jego włosy świeciły blaskiem słońca nawet w szarym cieniu chmur przechadzających się tego dnia po niebie.

 

- Czemu miałabym? Poza tym, nie można ot tak sobie wejść do dzia... Mistrza Druida. Zgłoś się do Jeleniego Strażnika. On wpisze cię na listę i powie, kiedy dzia... Mistrz Druid cię przyjmie.

 

„Jeśli w ogóle,” dopowiedziała sobie w myślach, choć wzroku od uśmiechu chłopaka oderwać nie mogła, a twarz jej rozpogodziła się już niemal całkowicie.

 

Al skrzywił się zabawnie. Mabbé uniosła brodę jeszcze wyżej, z wdziękiem odskoczyła na bok, umykając spadającej z drzewa kropli deszczu, po czym zaczęła iść wolno w kierunku drogi do Dwóch Dębów.

 

- Zgłaszałem - odparł wesoło Al, podążywszy za nią. - I kazał mi przyjść znów w następnym tygodniu. To za późno dla mnie. Widzisz, twój dziadek szuka ponoć gońca. Świetnie nadaję się do tej roli, ale jeśli mi nie pomożesz, twój dziadek szybko znajdzie kogoś innego i sprawa przepadnie.

 

- Co będę z tego miała? - Mabbé uśmiechnęła się, zerkając w jego stronę. - Żadna to dla mnie różnica, kogo dziadek weźmie do swojej świty – ciebie czy innego.

 

Wtedy Al zagrodził drogę i stając przodem do skrzatki, wyciągnął zza pleców lutnię. Zdziwiła się, że wcześniej jej nie dostrzegła. Jeśli Mabbé interesowało w życiu cokolwiek poza przyjemnościami codziennego życia, była to muzyka.

 

Która też przecież była przyjemnością.

 

- Masz szansę wesprzeć przyszłego wieszczbiarza. To mało? - powiedział Al, a oczy Mabbé zaiskrzyły się jak morskie fale w nagłym blasku słońca.

 

- Jesteś bardem?

 

- Bardem dopiero będę. Ale mogę zagrać, co tylko zechcesz.

 

- Do tego - dodał ciszej, nachyliwszy się do niej - zdradzę ci jeden z sekretów bardów.

 

Rudzik zaświergotał głośno na pobliskiej brzozie. Al spojrzał od niechcenia w kierunku miejsca, z którego dobiegł ptasi śpiew, po czym przeniósł wzrok z powrotem na Mabbé i uśmiechnął się tajemniczo.

 

Rozbrajająco.

 

Mabbé wchodziła coraz wyżej, coraz żywiej też docierał do jej uszu jasny, radosny gwar miasta, zastępując ciszę cypla i zatoczki. Oderwawszy się od swoich myśli, skrzacia dziewczyna zwolniła nieco kroku, a jej wzrok przebiegł chciwie po straganach i warsztatach, które zaczęły piąć się dziesiątkami w górę wraz z drogą, wynurzając się co rusz spod rozległych korzeni brzóz i sosen. Mabbé uśmiechnęła się do siebie, przymrużając oczy z zadowoleniem.

 

Sén Serén było jak kokon dzikich pszczół, jak wielobarwna spódnica, a ona czuła się jego nieodłączną częścią.

 

Na szczycie klifu stały dwa wolne powozy, z kolebkami z jesionowych witek, uczepionymi na dwóch kołach. Mabbé podeszła do pierwszego i mały, bezskrzydły smok ciągnący powóz zerknął na nią z ukosa swoim okiem w kształcie migdału, trochę zielonym, trochę błękitnym, zagłębionym w długiej niczym korzeń drzewa głowie. Spojrzawszy przelotnie w stronę stworzenia, skrzatka wzruszyła delikatnie ramionami, po czym wskoczyła lekko do kolebki. Smok prychnął pod nosem.

 

- Wieź do Dwóch Dębów! - zarządziła Mabbé.

 

Wówczas dopiero zwrócił na nią uwagę woźnica. Obejrzał się za siebie z grzbietu smoka i rozpoznawszy dziewczynę, uśmiechnął się.

 

- A zawiozę, zawiozę, Lipowa Panienko! Co mam nie zawieźć! – powiedział, po czym mruknął do stwora w smoczej mowie. Smok przeniósł wzrok z powrotem na drogę, po chwili zaś powóz ruszył.

 

- Piękny dziś dzień - dodał po jakimś czasie woźnica. - Miesiąc Buka nastał jak z opowieści o Drzewnych Mistrzach.

 

- Piękny, piękny... - Mabbé odparła od niechcenia. Rozsiadła się wygodnie w powozie, opierając tył głowy o brzeg kolebki i spoglądając w górę. Mosty, jak kolorowe pajęcze nici, rozciągały się niżej i wyżej ponad nimi, od drzewa do drzewa, od jednej nagiej gałęzi do drugiej, ze słupkami balustrad rzeźbionymi na wzór leśnych kwiatów.

 

Zaczęła podśpiewywać, do koron drzewa i nieba, dziecięcą piosenkę, zastępując słowa nuceniem w momentach, w których ich nie pamiętała.

 

„... złotożółtej sukience... podarować w podzięce... lecz lusterko to całe pyłem żalu zakryte...”

 

Woźnica zaśmiał się wesoło i zawtórował skrzatce.

 

Dwa Dęby zwano też Pokrętnymi, zwłaszcza wśród gnomów i skrzatów z północnego i zachodniego Séras. Zamek ten, wraz ze znajdującą się w nim siedzibą Rady Druidów, leżał na szczycie zbocza jaru, w którego niecce płynęła rzeka Jahotka, około sześćdziesięciu jardów od brzegu klifu. Prowadziła do Dębów Droga Białej Mistrzyni, a brzozy z obu stron drogi, młode i stare, kłaniały się przejeżdżającym niczym świcie sylfiego króla.

 

Mabbé wysiadła z kolebki na dziedzińcu. Sięgnęła pod pelerynkę kaptura, do zawieszonej na szyi sakiewki, by zapłacić woźnicy za przejazd. Kiedy powóz odjechał, skrzatka odwróciła się i zadarła głowę, próbując objąć wzrokiem cały olbrzymi zamek, przypominający krępe i pękate u dołu brzozowe drzewo, rozgałęziające się wyżej na kilkanaście wieży-konarów. Promienie słońca wciąż jeszcze docierały z południowego zachodu, rozświetlając brudnobiałą i ażurową jak chusta wapienną ścianę, i rozmywając granice pomiędzy kamieniem, a żywym drzewem dębów. Wsunąwszy dłonie z powrotem pod ciepłą wełnę pelerynki, Mabbé skierowała swe kroki ku głównym wrotom zamku.

 

Jeleni Strażnik wyłonił się zza nogi Drzewnego Jelenia jak na zawołanie. Obaj ukłonili się skrzaciej dziewczynie - jeleń dostojnie, a wielobarwne liście na jego porożu zaszeleściły jak wykrochmalona spódnica, strażnik zaś, chochliczy chłopak Gab, dziko i płochliwie. Chłopak był niewiele starszy od Mabbé, nie wydawał się mieć naturalnych zdolności potrzebnych strażnikowi Dwóch Dębów i tradycja dziedziczenia tej funkcji wyraźnie za szybko go na nią skazała.

 

Uroda Mabbé również zdawała się tu nie pomagać.

 

- Czy Mistrz Druid jest w zamku? - zapytała dziewczyna.

 

- Tak, panienko Mabbé. Na obradach w Dębowej Sali.

 

Skrzatka skrzywiła się. Strażnik łypnął na nią spomiędzy kotary włosów w kolorze liści grabu.

 

- Kończą się już - powiedział. - Niektórzy druidzi wychodzili z zamku. Niech panienka idzie tam i sprawdzi.

 

- Dziękuję - odparła Mabbé, unosząc brodę i uśmiechając się czarująco jak przystało na wnuczkę Głównego Druida. Spojrzenie Gaba łechtało przyjemnie jej dobry nastrój.

 

Strażnik odwrócił wzrok od twarzy skrzatki w kierunku ogromnych drewnianych wrót, które jeleń pchnął lekko porożem, by się rozwarły. Mabbé weszła do wnętrza dębu.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania