Pokaż listęUkryj listę

Baśń o Dwóch Księżycach (5): 2. We mgłę cz. 3

Cienie pochodni na surowych skałach korytarza przypominały malowidła czarnych gałęzi. Poruszały się nieznacznie, dystyngowanie, jakby w spowolnionym rytmie delikatnego drżenia płomieni.

 

„Ręce Cyprysowego Mistrza”, Al uśmiechnął się w myślach. „Nocne mary dzieciaków.”

 

Dotarł w końcu na dziedziniec Groty i z ulgą niemal zadarł głowę ku niebu. Zmrużył oczy, sycąc się przez chwilę jasnością księżyca i gwiazd. Potem jego wzrok powędrował leniwie w dół, po ścianie skał. Woda spływała po nich gwałtownie, na kształt miniaturowych Wrót Gérlodu. Uspokajała się dopiero u stóp ściany, gdzie wodospad przemieniał się w strumień, który przecinał dziedziniec i przesmykiem przedostawał się dalej, aż za bramę siedziby Mistrza i pomiędzy ulice miasta.

 

Al podszedł do strumienia i przyklęknął na jego brzegu. Zdjąwszy czapkę, napełnił dłonie wodą i obmył twarz. Policzki zakłuły go jakby wbijano w nie tysiące malutkich igiełek lodu, oczy jednak rozbudziły się nieco. Blada tęcza, która połyskiwała nieśmiało nad strumieniem niczym wielobarwny most, wydała się nagle Alowi żywsza, bardziej wyrazista. Lekkie, przezroczyste kropelki mgły iskrzyły się na niej jakoś fioletowawo.

 

Skrzaci chłopak oderwał wzrok od tęczy i sięgnął po przyczepiony do pasa bukłak. Nachylił się nad strumieniem, by napełnić manierkę, kiedy nagle cień padł na dziedziniec, a szelest skrzydeł zakłócił ciszę. Al znów spojrzał w górę, po chwili zaś trzy kukułki jak czarnoszare liście opadły tuż nad jego głową ku skalnej posadzce, lądując gładko około jarda od niego.

 

„Kukułczy Zwiadowcy”, pomyślał Al i nalewając wodę do bukłaka, zaczął przyglądać się im dyskretnie. Zmarszczył brwi, zdziwiony, gdy jedna z odzianych w szare płaszcze postaci, które ześlizgnęły się właśnie z ptasich grzbietów, wydała mu się znajoma. Upewnił się jednak dopiero, kiedy usłyszał głos zwiadowcy, opanowany i zdecydowany:

 

- Kończymy na dziś. Wypuśćcie ptaki. Zmęczone są, noc już prawie.

 

„Branod”, Al zaśmiał się pod nosem. Zwiadowca musiał wyczuć wzrok skrzata na sobie, odwrócił się bowiem i skierował czujne oczy w kierunku strumienia. Przez cząstkę chwili badał Ala spojrzeniem, ale jego twarz nawet nie drgnęła i skrzaci chłopak nie był pewien, czy i on go poznał.

 

Zainteresował się nim jednak na tyle, by zmienić wcześniejszy rozkaz.

 

- Oléd, przejmiesz dzisiejszy raport. Leć do Cytadeli - rzekł, gdy znów przeniósł wzrok na współtowarzyszy.

 

Jeden z dwóch pozostałych zwiadowców, choć z ociąganiem, kiwnął głową na znak, że rozumie, po czym na powrót dosiadł swojej kukułki. Gdy ptak niemal bezgłośnie wzbił się do lotu, Branod przelotnym zerknięciem odprowadził go ku nocnemu niebu, potem zaś zaczął iść w kierunku Ala.

 

- Kim jesteś? Czego tu szukasz po zmroku?

 

Al wstał i wyszczerzył zęby w uśmiechu.

 

- Nawet ty witasz mnie tu dziś jak zbója.

 

Oczy Branoda rozszerzyły się.

 

- Al... - powiedział, uśmiechając się niepewnie. – Al!

 

Wciąż zaskoczony, uścisnął skrzata serdecznie.

 

- Stałeś się więc gnomim strażnikiem - rzekł po chwili, żartobliwym tonem Al, przechylając się na prawo i lewo, by zbadać wzrokiem strój i rynsztunek Branoda. - Czemu mnie to nie dziwi? Zawsze lubiłeś rugać innych za nieprzestrzeganie zasad.

 

Branod zaśmiał się krótko, nic jednak na to nie odpowiedział, lecz spytał od razu o Ala.

 

- Skąd się tu wziąłeś? Daleko do nas z Sén Serén... - Zamyślił się jakby na cząstkę chwili, zaraz jednak na powrót spojrzał na skrzata trzeźwo, uważnie.

 

Al chciał odpowiedzieć, ale odgłos skrzydeł znów rozniósł się wśród skał dziedzińca. Kukułka podleciała na brzeg strumienia, a jej żółte oko łypnęło na skrzaciego chłopaka podejrzliwie. Kawałek dalej drugi z współtowarzyszy Branoda przywiódł także swojego ptaka nad wodę, by go napoić.

 

- Chodźmy stąd - szepnął Branod, łapiąc Ala za ramię i odwracając go delikatnie w kierunku prowadzącym do wyjścia z Groty. - Tu każdy kamień ma uszy.

 

Al zgodził się kiwnięciem głowy i zebrawszy swe rzeczy, podążył za Branodem w milczeniu.

 

Gnom nie poprowadził go jednak przez główne wrota, lecz wąską ścieżką wzdłuż strumienia, pomiędzy strzelistymi ścianami skał. Al nie szedł tędy nigdy wcześniej, zresztą, jak przypuszczał, poza strażami i służbą chodziło tą drogą niewielu. Ścieżka była kręta i niewygodna. Jeśli nie znało się jej dobrze, zaskakiwała co rusz stromymi wzniesieniami i spadkami lub ostrymi naroślami, które wyrastały z bocznej ściany jak sztylety.

 

W końcu dotarli do furty. Branod zamienił parę słów ze strażnikami, po czym przepuszczono ich, i znaleźli się po drugiej stronie, na poboczach targu. Po kwadrantach spędzonych w ciszy Groty Mistrza uszom Ala zajęło chwilę, by przywyknąć znów do gwaru tego miejsca.

 

„To miasto nigdy nie zasypia”, skrzaci chłopak pomyślał z jakąś nagłą fascynacją, po czym zerknął na Branoda.

 

- Dla barda nigdzie nie jest daleko. To jedna z przyczyn, dla których nim jestem. Umarłbym z nudów, gdybym miał siedzieć latami w Sén Serén, wśród kurzu druidzkich bibliotek i tuzinów rzemieślniczych dziupli.

 

- Mówisz o Sén Serén jak o stercie zeszłorocznych liści - zdziwił się Branod. Przepchnęli się pomiędzy kramami, otoczonymi skupiskami kupujących. Dwie gnomie dziewczyny zachichotały między sobą, a Al uśmiechnął się do nich szeroko.

 

- A dla mnie to najwspanialsze, co widziałem w życiu - dokończył ciszej Branod, kierując Ala w dół, ku brzegom jeziora.

 

Al wzruszył ramionami.

 

- Sén Serén to studnia bez dna. Pełna czarów, może i tak. Ale trzeba lubić się w niej grzebać. Ja się w niej duszę.

 

Spokojne wody podziemnego jeziora tonęły w miedzianozłotym blasku. Al usiadł na kamienistym brzegu i zsunąwszy kaptur, odchylił głowę do tyłu, by spojrzeć w górę. Las czerniejących w mroku stalaktytów zwisał ponad nimi jak stado śpiących nietoperzy. Branod stanął obok skrzata i rozejrzał się. Byli na brzegu sami, za wyjątkiem trojga gnomich dzieci, które wrzucały dla zabawy odłamki skał do jeziora.

 

Gnom zerknął na Ala, po czym przeniósł wzrok ku wodom jeziora.

 

- I jako bard przybyłeś do Wrót? Mało kto będzie tu słuchać lutni.

 

Al uśmiechnął się z rozbawieniem. Oderwał oczy od stalaktytów i spuścił głowę.

 

- Nie jako bard. Jestem tu z polecenia Nola. Chociaż nie do tego Mistrza się dostałem, do którego Nol mnie posłał.

 

- Nie mogę pytać, z czym Nol wysłał cię do Ferla. Choć właściwie nie muszę, bo się domyślam.

 

Al dostrzegł jak Branod skrzywił się nieznacznie. Skrzat wpatrywał się przez chwilę uporczywie w gnomiego zwiadowcę, po czym zapytał:

 

- Jak to się stało, że wybrali Geroda?

 

Branod spojrzał w dół na Ala, potem zaś usiadł obok niego. Wziął do ręki niewielki kamień i zaczął obracać nim w dłoniach.

 

- Niewiele wiem - powiedział w końcu. - Jestem tylko podrzędnym zwiadowcą, zresztą, nawet naszemu dowódcy Skalni Mędrcy się nie tłumaczą.

 

Wrzucił kamień do jeziora. Gładka powierzchnia wody zakołysała się, maleńkie brązowawe fale rozpierzchły się w okręgach na wszystkie strony świata.

 

- Ale wszyscy w Grocie, nawet ja, wiedzą, że to nie Geroda wybrali. To znaczy... Wybrali, lecz nie o niego tu chodzi. Gerod ma doradcę. Dziwnego, tajemniczego. Jak cień.

 

- Postać w kapturze - Al bezwiednie wypowiedział na głos własną myśl.

 

- A więc i ty go widziałeś.

 

- Widziałem to dużo powiedziane - rzekł Al, unosząc brwi. – Widziałem kaptur i płaszcz, które ledwie parę razy się poruszyły.

 

Branod uśmiechnął się lekko.

 

- Sam widziałem go może ze dwa razy. Jego płaszcz i kaptur. Nie rozstaje się z nimi, jak pradawni magowie z kosmosu. Zresztą, mówią, że to sylf. Mówią, że jest potężny. Przylatuje do Geroda i odlatuje, pewnie mówi też niekiedy z Mędrcami. Z nikim więcej. Tyle wiem.

 

Al kiwnął głową na znak, że rozumie. On także wziął do ręki kamyk i rzucił go do wody, z większym impetem i dalej niż Branod. Spojrzał potem ze swoim żartobliwym uśmiechem na gnoma.

 

- Nie powinieneś mi tego mówić.

 

- Nie powinienem - zgodził się Branod, niemal niezauważalnie odwzajemniając uśmiech. - Ale dorastałem wśród was. Nie zapomniałem o tym.

 

Al nic na to nie odparł, nagle bowiem ciszę nad jeziorem zakłócił tupot szybkich kroków, niemal biegu za ich plecami. W mgnieniu oka odwrócili się obaj, po czym zerwali z miejsca na nogi. Postać w burej opończy biegła ku nim, pasmo rudawych włosów wymykało się spod kaptura.

 

„Osgod”, poznał od razu Al i chwycił za rękojeść sztyletu. Rzucił prędkie spojrzenie na Branoda i mignęło mu przed oczami jak gnom także sięga pod płaszcz, by dobyć miecz. Potem spojrzał znów w kierunku Osgoda. Jego ruchy były szybkie, ostre. Klinga wynurzyła się spod opończy i zasrebrzyła, Osgod nie zaatakował ich jednak. Przemknął się obok jak podmuch górskiego wiatru, tnąc tobołek Ala trzema, czterema ruchami sztyletu. Cząstka chwili nie minęła, a już go nie było.

 

Al skoczył zaraz naprzód, by biec za nim, lecz Branod złapał go silnie za ramię i zatrzymał.

 

- Zostaw!

 

Al chwycił za tobołek, by przyjrzeć się cięciom. Tak jak mu się zdawało, nie były przypadkowe, układały się w dwie nierówne, lecz ostre jak dwa kły litery „V".

 

- Co to za jeden? - spytał Branoda.

 

Branod zerknął na rozpruty tobołek, po czym rzekł:

 

- Z Watahy Siwego Wilka. To złodzieje, ale nie pierwsi lepsi. Są cwani i mściwi. Nie warto wchodzić im w drogę bez powodu.

 

- Nie dla zysku to zrobił - dodał po chwili, biorąc od Ala tobołek i przyglądając mu się. - Więc czemu?

 

- Bo już mu wlazłem w drogę - powiedział Al, patrząc w dal, tam, gdzie wśród skał zniknął Osgod.

 

Z zadowoleniem to jednak powiedział, nie ze strachem.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania