Baśń o Dwóch Księżycach (15): 7. Złodziej na łowach cz. 2
Rzeczywiście, tak jak mówił strażnik, palenisko przed budynkiem karczmy było tak duże, że płonący w nim smoczy, pomarańczowawy ogień Habel dostrzegł o wiele wcześniej niż dotarł na miejsce. Poprawiwszy rękawiczki na dłoniach, skrzywił się na samą myśl, że będzie musiał przejść obok niego. Wieczór już dochodził i karczma zapełniała się. Z wnętrza docierały delikatne dźwięki cytry, mieszając się z gwarem rozmów.
W środku panował ciężki, osaczający półmrok. Ciemne drewno karczmy oświetlało licho kilka szczap łuczywa, a na każdym z nich ogień płonął ten sam. Smoczy, paskudny. „Tak musi wyglądać wnętrze wulkanu,” pomyślał Habel, starając się sam przed sobą ukryć niepokój, jaki wywoływał w nim ten ogień. „Ciekawe, czy tam też tak cuchnie dymem.”
W centrum, obok mniejszego i zamkniętego tym razem paleniska, siedziała cytrzystka, rudowłosa dziewczyna w zgrzebnej, brudnozielonej sukni. Przed nią na ławie leżał instrument, a ona grała w zamyśleniu i skupieniu, nieobecna, jakby życie dookoła toczyło się zupełnie poza nią.
Tak dziwnie jasna była ta cytrzystka tu, w karczmie gnomich śmiechów i spojrzeń spode łba, że Habel zapatrzył się na nią przez chwilę. Przysiadł przy tym na wolnym miejscu za ławą tuż pod ścianą i cała jego sylwetka utonęła w cieniu. Szyby w gomółkach wąskiego okna nieopodal, o zielonej barwie, przyciemniały wnętrze karczmy bardziej niż wpuszczały do niego światło.
Niedługo potem podszedł do cytrzystki gnom, w równie zgrzebnej, co jej suknia, znoszonej opończy. Przywodził na myśl podobizny Mistrza Świerka i Habel pomyślał, że z łatwością mógłby być jego gnomim wcieleniem, z długą, ciągnącą się ku ziemi brodą koloru świerkowej kory, sylwetką chudą, wysoką i przygarbioną, i ciemnym spojrzeniem spod krzaczastych, złączonych ze sobą brwi.
Gdy stanął obok, cytrzystka przerwała grę i uniosła głowę, nie odwracając jej jednak w stronę gnoma, lecz wydając się nasłuchiwać uważnie. Błękitne oczy dziewczyny były nieobecne, przesłonięte przezroczystą jak sylfie skrzydła błoną.
„Ślepa!”, zdziwił się w myślach Habel, po czym wytężył nietoperzy słuch, by usłyszeć rozmowę, a raczej charczący, wrogi szept gnoma, nachylającego się nad dziewczyną:
- Graj coś weselszego albo zjeżdżaj stąd! Goście się skarżą. Smęcisz jak w grobie.
Cytrzystka nie zlękła się ani trochę i wyszczerzyła białe, równe zęby w uśmiechu.
- Przecież jesteśmy w grobie - powiedziała. Habla zdziwiły te słowa, w przeciwieństwie do gnoma, który wydawał się przyjąć je jako coś zupełnie zrozumiałego lub oczywistego. - Nie znasz się, Gnod, ani ty, ani twoi głupi goście. Smutek cytry więcej jest wart niż jej radość.
- Rób, co mówię, nie wymądrzaj się! - warknął Gnod, po czym odszedł prędkimi, zamaszystymi krokami w głąb karczmy, ku ladzie. Tył opończy powiewał za nim jak na wietrze. Niewidzące spojrzenie dziewczyny podążało chwilę jego śladem, potem zaś znów zaczęła grać, rzeczywiście radośniejszą melodię.
To więc był Gnod, gospodarz karczmy. Nagle jednak Habel pomyślał, że bezpieczniej będzie i mniej rzuci się w oczy, jeśli spróbuje wypytać o Joréna dziewczynę. Wydawała się bystra, a jej ślepota pomocna, jeden świadek mniej, by zapamiętać jego wygląd i jego tu obecność.
Znów poprawił rękawiczki, po czym przemknął się do grubego filaru za cytrzystką i oparł o niego plecami. Jego sylwetka raz jeszcze zginęła w ciemności, na rude, splecione w warkocz włosy dziewczyny padało zaś światło uczepionej na filarze pochodni.
Habel stał tuż za cytrzystką, ta jednak nie odwróciła się, ani w żaden inny sposób nie dała poznać po sobie, że go usłyszała. Grała dalej bez zachwiania, a sylf zorientował się niespodziewanie, że nie wie jak zacząć rozmowę.
- Wolałem, gdy grałaś smutno - powiedział po chwili.
Bardziej poczuł niż zobaczył, jak gnomia dziewczyna ponownie wyszczerzyła zęby w uśmiechu.
- Będę jednak grała dalej tak samo, jeśli pozwolisz. Jeśli zmienię melodię lub przerwę, wszyscy zaczną się na nas gapić. A ojciec znów się przypałęta.
- To twój ojciec?
- Załóżmy - odparła prawie wesoło.
Habel nic na to nie odpowiedział. O tym, że matka zostawiła go wśród sitowia wkrótce po narodzinach, sama zaś odleciała w dal jak czarna sowa-wędrowniczka mówiono mu kiedyś. Co nie było zresztą praktyką niezwyczajną i nieczęsto spotykaną u sylfów z ciemnych bagien. O kimś takim jak ojciec nie słyszał nigdy. Temat był więc dla niego na tyle obcy, że z założenia go nie podejmował.
Zaniemówił jednak znacznie bardziej, gdy usłyszał pytanie dziewczyny.
- Czego ci ode mnie potrzeba, nietoperku?
Nietoperkami nazywały gnomy żartobliwie lub pogardliwie Dzieci Wiecznej Nocy. Cytrzystka musiała usłyszeć, jak Habel wstrzymał oddech ze zdziwienia, znów uśmiechnęła się bowiem szeroko.
- Może i tego nie widać po tobie. Skrzydła można schować pod płaszczem, dłonie w rękawiczkach, a stopy w butach - mówiła, grając. - Ale dla mnie to, co widoczne nie ma żadnego znaczenia. Oceniam, co słyszę, a mój słuch nawet lepszy niż twój. A w twoim głosie mieszka księżyc, nie słońce, i księżycowe masz serce.
- Ale nie obawiaj się - dodała po chwili. - To nie skrzacie miasto, choć wiem, że i u gnomów niechętnie was czasem przyjmują. W Jaskini jednak bywają stworzenia znacznie bardziej podejrzane niż ty, zwłaszcza w karczmie ojca. Więc czego ci potrzeba?
Hablowi, odwykłemu od szczerości od dawna, w mgnieniu oka zaczęło wirować w głowie od otwartej gadatliwości tej dziewczyny, i poczuł zaraz przemożną chęć, by jak najszybciej się od niej uwolnić.
- Szukam szklarza Joréna. Powiedzieli mi, że tu go znajdę – wymamrotał prawie pogardliwie.
- A, jego - odpowiedziała cytrzystka z jakimś zawodem w głosie. - Tak, bywa tu co dzień, jeśli nie wybiera się w olszowy las, za rzekę. Pan Drzew jeden wie, co tam robi, na bagnach, ale Gnod mówił, że ma interesy z filozofem, który skupuje od niego jakieś dziwne szkiełka…
„Źle skończysz, dziewczyno,” Habel pomyślał z politowaniem o skłonności cytrzystki do mówienia obcemu wszystkiego, co popadnie.
Gnomia dziewczyna nadstawiła uszu i nasłuchiwała przez chwilę, szukając wśród dźwięków i głosów jak dłonią w ciemnym worze.
- Ten, który siedzi samotnie przy ławie pod schodami i stuka palcami w glinianą czarę. To Jorén – powiedziała.
Habel obejrzał się dyskretnie i w półmroku pod schodami, ciągnącymi się w górę wraz z boczną ścianą karczmy, dostrzegł dość grubego gnoma z okrągłą, ani niestarą, ani niemłodą twarzą, czerwonawą od policzków ku dużym uszom. Przebierał palcami prawej ręki po pękatym kształcie czary w znudzeniu lub zamyśleniu, jakby wygrywał na niej jakąś melodię.
Sylf zerknął z powrotem na cytrzystkę, podziwiając w duchu jej słuch, nic jednak nie powiedział, tylko skierował zaraz swe kroki ku ławie, przy której siedział Jorén, i usiadł naprzeciw niego. Machnąwszy ręką na gnomiego chłopca usługującego przy stołach, sięgnął do kieszeni i wyciągnął z niej złoćca, po czym położył go na blacie.
- Podaj dzban cydru - rzekł do chłopaka.
Jorén rzucił okiem na złoćca, po czym skierował wzrok ku Hablowi, który wybałuszał już na niego swoje wielkie, szafirowe oczy, wyłupiaste jak u sójki.
- Coś za jeden? - zapytał, gdy chłopiec zabrał monetę i wrzuciwszy ją do kieszeni fartucha, odszedł w kierunku lady.
- Powiedzieli mi, żeś mędrcem szklarzem - odparł wprost Habel. – Szukam pracy w hucie.
- Pracy? - Jorén zaśmiał się. Twarz miał pogodną, ale niegłupią. – Nie potrzebuję nikogo.
- Przy wrotach mi ciebie wskazano, mędrcze szklarzu - rzekł Habel, nie spuszczając wzroku z twarzy gnoma. - Powiedzieli, że do pracy chętnie przyjmujesz.
- Przy wrotach powiedzieli, że przyjmuję - powtórzył Jorén, nie przestając się śmiać. - Jak tam tak samo szastałeś złoćcami jak tu, w karczmie, to nic dziwnego, że tak powiedzieli. Demona też by z przekonaniem wysłali lepić gwiazdy z obłoków międzygwiazdowej materii.
„I ja tak przecież pomyślałem,” przemknęło Hablowi przez głowę. W tym momencie chłopiec postawił na ławie gliniany dzban z cydrem i drugą czarę dla Habla. Jorén chwycił za ucho dzbana i nalał po brzegi sylfowi i sobie, po czym powiedział:
- Pokaż ręce to zobaczę, co potrafisz.
„Niech mnie Licho, jestem głupcem,” Habel poczuł, że blednie, zdawszy sobie nagle sprawę, że nie ma gotowego planu, gdy Jorén odkryje także, że jest moczarowym sylfem. Gnom jednak zupełnie inaczej zrozumiał jego zmieszanie.
- Taki z ciebie szklarz jak ze mnie polny tancerz. Twoje ręce nigdy się ognia nie dotknęły. Myślisz, że mało tu mam w Porze Śniegów takich przybyszów w rękawiczkach, którym się widzi, że jak huta tu wielka, to i w niej zajęcie znaleźć najłatwiej? Tyle z ciebie będę miał, że mi hutę spalisz. Więc nie, do pracy cię nie chcę. Ale cydru napić się możemy.
Habel odetchnął w duchu. Wziął niewielki łyk cydru, po czym spojrzał znów przeciągle na Joréna.
- Szkoda - rzekł. - Jalo powiedział, że nikomu nie odmawiasz. Jemu też ponoć nie odmówiłeś.
Ręka Joréna trzymająca czarę zastygła w bezruchu w połowie drogi między blatem ławy, a ustami, i gnom łypnął na sylfa podejrzliwie.
- A gdzie żeś ty Jala poznał, hmm?
- Na traktach można poznać wielu - odpowiedział jakby od niechcenia Habel. - Wędrował z rodziną, żoną i trojgiem dzieci. Chyba sam nie był pewien, dokąd zmierza - zaryzykował poszarżować trochę niepewnymi informacjami, by dowiedzieć się więcej. - Pomyślałem, że albo ma duszę włóczęgi, albo czegoś szuka.
- Jeziora - rzekł zaraz Jorén, pewnie i w nagłym zamyśleniu. Hablowi uszy jak na zawołanie stanęły dęba. Na to liczył.
Lecz Jorén szybko ocknął się z tego zamyślenia. Przez cząstkę chwili w jego szarych oczach pobłyskiwał niemal przestrach, taki, który pojawia się u kogoś, komu nieopacznie wyrwała się jakaś tajemnica. W okamgnieniu jednak twarz gnoma znów się rozpogodziła i tak odpowiedział na spojrzenie Habla:
- Niektóre jeziora są dla szklarzy doskonalsze od innych. O tych jeziorach mówi się, że kryją w sobie sekret idealnego zwierciadła, takiego, które nie powstało sztucznie pracą naszych rąk, lecz stworzyła je natura. Takich jezior jest bardzo niewiele, o ile w ogóle istnieją... Mało kto wierzy w ich istnienie. Lecz Jalo - tu Jorén roześmiał się - był dziwakiem. Mógł nie wierzyć w nic, ale w zwierciadło idealne wierzył. Uważał, że na tafli szkła można stworzyć nowe życie. Nie wiem, co dokładnie przez to rozumiał. Ale potrafił robić ze szkłem niesamowite rzeczy.
- Takie, którymi zainteresowaliby się nawet filozofowie?
Jorén nie odpowiedział. Sącząc z wolna cydr, przyglądał się sylfowi przez dłuższą chwilę, po czym zapytał:
- Jak cię właściwie zwą?
- Habel - odparł szczerze sylf. Jego prawdziwe imię od lat oprócz Czarnoksiężnika i Hercha znały chyba tylko podziemne ciemności i ich więźniowie, ci ostatni jednak raz znalazłszy się w lochach Nan Farlasu, niezmiernie rzadko na powrót je opuszczali.
- Może i mi się przydasz, Habel - powiedział po chwili namysłu Jorén. – Do piecy cię nie dopuszczę, co Jalo o tobie myślał, nie wiem i po prawdzie niewiele mnie to obchodzi, ale może i znajdę dla ciebie zajęcie. Przenocuję cię przy hucie, a jutro zobaczymy.
Habel przytaknął z kamienną twarzą, w duchu zaś wykrzywił usta w uśmiechu.
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania