Pokaż listęUkryj listę

Baśń o Dwóch Księżycach (18): 8. Księżyc jak czarny bez cz. 2

Smutek Féven przypominał niekończące się zdziwienie, które nie ustawało jeszcze parę tygodni po tym, jak pochowali w ziemi szczątki Jala, a mędrzec drzewdziej odprawił swoją sztukę, by przemieniły się w nasiona buka, drzewa miesięcznego ojca, i wypuściły z czasem swe pędy. Nie wiedziała, co robić, choć coraz silniej jej wewnętrznym celem stawało się odnalezienie zabójcy Jala lub przynajmniej przyczyny, dla której zginął. Brak Jyrego u boku także nie pomagał i gdyby tylko wiedziała dokąd, wyruszyłaby czym prędzej za bratem. Jednego była zresztą pewna, tego, że w osadzie nie zostanie i że ruszyć w drogę trzeba, najpierw próbowała jednak znaleźć coś, jakiś punkt zaczepienia, który chociaż odrobinę naprowadzi ją na trop, podpowie, gdzie ma się udać.

 

Dniami i nocami analizowała w duchu wszystkie rozmowy z ojcem, każde jego słowo, które swojego czasu nieistotne, teraz mogłoby się przydać. Chociaż niczego w ten sposób nie odkryła, to Jalo, tak jak nigdy nie zawiódł jej za życia, nie zawiódł i po śmierci. Pewnego wieczoru mędrzec bajarz zapukał bowiem do ich drzwi.

 

- Czy mogę? - zapytał, gdy Féven otworzyła drzwi. Kiwnęła potakująco głową i gestem zaprosiła go do środka.

 

Zdjąwszy płaszcz i zarzuciwszy go na wieszak, Gat spojrzał na nią jakoś dziwnie przeciągle. Trzymał też coś w dłoniach - szkatułkę z grubo i nierówno ciosanego drewna, zamykaną wiekiem jak mała skrzynka, taka, jakich co niemiara stało kiedyś w pracowni matki. Fév pomyślała nagle, że sytuacja powtarza się, jak z Odem. Nie pomyliła się.

 

- Posłuchaj, Féven - bajarz zaczął zanim zdążyła zaproponować mu, by usiadł. - Bez wstępu, co chcę, żebyś wiedziała, po prostu powiem.

 

Odetchnął i postawiwszy skrzynkę na blacie ławy, sam także przy niej przycupnął.

 

- W dzień Sosnowego Święta Jyrego w lesie spotkałem, i wypytywał o waszego ojca. Nic to niby, ale jego pytanie mnie samego niespodzianie zaciekawiło. Zawsze to wiedziałem, że nie są ani Jalo, ani wasza matka zwykłymi gośćmi w osadzie, i że nie jest też zwykłym szklarzem, ale Jyré sprawił, że poszedłem do Jala, zapytałem. Sądziłem, że jak zawsze nic o sobie nie powie, żartem zbędzie lub milczeniem. Zdziwiłem się, gdy potraktował mnie poważnie.

 

„Syn twój pyta o ciebie,” rzekłem ze śmiechem prawie, by lekko zabrzmiało. „Wiedzieć chciałby, czemuś w naszej głuszy zamieszkał.”

 

Jalo nic nie odpowiedział, ale też się nie roześmiał, tylko kiwnął głową w skupieniu, a po chwili namysłu rzekł do mnie: „Sam już nie wiem po co i czy słusznie.”

 

A następnego dnia przyszedł z tym - tu Gat wskazał na szkatułę – do mnie i powiedział: „Powiem Jyremu, co chcę, żeby wiedział, ale ty weź to. Jeśli będziesz mógł, a mnie zabraknie, daj to moim dzieciom.” Zdumiałem się i pytałem, czemu, czy w podróż się wybiera, czy czegoś się obawia, czy o siebie, że mi to daje, ale Jalowi humor wrócił wtedy i żartował: „Czy pisze się testament tylko w przeddzień śmierci? Sam ze mną ten temat zacząłeś, a teraz mi wmawiasz, że sobie już grób kopię.” Wtedy zbył mnie tak, i szkatułę schowałem.

 

- Teraz myślę jednak... - dodał po chwili, gdy wręczył Fév skrzynkę. – Myślę jednak, że Jalo przewidział swoją śmierć.

 

Skrzatka przyglądała się szkatułce w milczeniu, zwlekając, by otworzyć wieko, a Gat rzekł jeszcze ze zdziwieniem:

 

- Ale ty zaskoczona się nie wydajesz.

 

Féven utkwiła na chwilę wzrok w twarzy bajarza.

 

- Nie jestem - powiedziała szczerze, po czym usiadła przy ławie naprzeciw Gata i zajrzała wreszcie do szkatuły.

 

Były w niej dwie rzeczy: naszyjnik - prosty rzemień, lecz z nawleczonym na niego klejnotem i zwinięte w małe zwoje papirusy, jeden, z ciemniejszych włókien trzciny i bardziej podniszczony, nawinięty na drugi.

 

Fév wyjęła naszyjnik i zawiesiwszy go sobie na uniesionej dłoni, zobaczyła jak kamień na rzemieniu błysnął różowawą czerwienią w świetle stojącej na stole świecy. „Rubin,” pomyślała, odłożyła go jednak zaraz, sięgając z ciekawością po papirusy.

 

Na pierwszym, gdy go rozłożyła, zobaczyła dziwny rysunek naszkicowany węglem, przerażający prawie, a jeśli nie przerażający dla Féven, to pełen jakiegoś rozdzierającego bólu. Przedstawiał pociągłą szyję i głowę młodego mężczyzny, uniesioną w górę. Postać zdawała się krzyczeć z rozpaczy, choć o rozpaczy bardziej jeszcze niż sam wygląd twarzy świadczyła technika wykonania rysunku. Kresek węglem, rozedrganych jak trzepot skrzydeł, były na rysunku tysiące, jedne namazane na drugich, każda w inną stronę, przyciśnięte do papieru tak mocno, że tu i ówdzie dziurawiły go na wylot.

 

Pod rysunkiem nabazgrano zaś imię: „Yllé”, Fév nie wiedziała jednak, czy było to imię postaci, czy autora. Nigdy o żadnym Yllém nie słyszała.

 

Drugi papirus po rozwinięciu rozpadał się w dłoniach skrzaciej dziewczyny na pół, od brzegu bowiem cały jego pas, niemal do drugiego brzegu został wypalony ogniem, który pochłonął także część znajdującego się na papirusie listu. List datowany był na dziesiąty dzień Miesiąca Lipy 2529 roku.

 

„Rocznica urodzin matki,” skojarzyła zaraz Féven, potem zaś czytała w myślach tę część listu, której ogień nie pochłonął.

 

„Piszę do Ciebie, moja Córko i do Ciebie, Jalo, jej mężu na mocy Prawa Drzew, by wyrazić mój szczery żal z powodu naszych stosunków, które od nieszczęsnych dawnych dni pozostają tak wrogie. Nie napiszę „drodzy”, wiem bowiem, że za wiele nas poróżniło, bym zachował prawo do takiego zwrotu. Przyznaję, choć znacie mnie i wiecie, z jakim trudem mi to przychodzi, że zawiniłem wobec Ciebie, Feé. Zbrodni jednak, o którą z takim przekonaniem mnie posądzacie, nie popełniłem. Pragnę...” Tu wkradł się jak macka wodnego demona język ognia, skrywając dalsze słowa listu na wieki, u dołu arkusza papirusu zachowało się jednak jedno słowo - podpis i znak, które powiedziały Fév więcej niż sam list. Niemal zachłysnęła się własnym oddechem ze zdziwienia.

 

„Ojciec,” mówił podpis, a pod nim pieczęć z pędami miesięcznych drzew, ta, której, strzeżonej druidzką sztuką, nikt miał mocy podrobić.

 

„Pochodzę z lochu jasnego zielenią, o kratach z pędów dębów i brzóz”, przypomniały się Féven słowa Feé jakby wiatr przywiał je do jej głowy ze Wschodniego Półwyspu wraz z czarem druidzkiego pyłu, obcego i nieznanego, po czym powtórzyła w myślach pierwszy, drugi, trzeci raz: „Ojciec, Ojciec, Ojciec…”

 

„Matka była druidzką córką!”

 

- Czy Jyrcho wiedział o tej skrzynce? - zapytała po chwili bajarza, spojrzawszy na niego po tym, jak z powrotem zwinęła papirusy i włożyła do szkatuły. - Co Jalo powiedział mu o sobie? Czy powiedział mu o Sén Serén?

 

- Nie wiem, Fév - odparł Gat. - Co wiem, powiedziałem ci. „Powiem Jyremu, co chcę, żeby wiedział”, tak mi twój ojciec rzekł.

 

Skrzatka pokiwała głową, rozumiejąc, po czym zamyśliła, utkwiwszy wzrok w rubinie naszyjnika, który zaczęła obracać w dłoniach jak niegdyś Fet zwykł obracać swoją szklaną kulę. „Czy gdy tak robił, jemu też chaos myśli wydawał się mniej dręczący?”, pomyślała, uśmiechając się lekko do siebie. Czerwień klejnotu pulsowała, i momentami przypominał on bijący wolno mięsień serca, momentami zaś drżący płatek maku.

 

- Co myślisz, Féven? - zapytał w końcu mędrzec bajarz.

 

- Że czas mi jechać do Sén Serén - odpowiedziała, unosząc na niego wzrok.

 

- Myślisz, że Jyrcho jest w Sén Serén?

 

„Jeśli Jalo tak bardzo nie lubił Sén Serén, nie lubił go ze względu na tego człowieka. Druida, ojca matki,” myślała dalej. „Jeśli więc Jyré dowiedział się o nim, może więcej niż ja, mógł w końcu zrozumieć ojca. Lub nie zrozumieć jeszcze bardziej.”

 

- Nie wiem – powiedziała.

 

„Wiem, że jest tam ktoś, kogo muszę poznać.”

 

***

 

Przedświt wraz z pierwszym dniem Miesiąca Wierzby nastał pogodny i niebo nad lasem rozjaśniało się z wolna w załamaniu promieni słońca skrytego wciąż za horyzontem. Noc nie skończyła się jeszcze dla osady, pogrążonej we śnie wśród armii buków wraz z nią zastygłych, zaklętych ciszą i bezwiatrem. Féven wzięła cebrzyk i napełniwszy drewnianą misę wodą z jeziora, poszła na grób ojca i podlała go.

 

„Wkrótce buk Jala wyrośnie także,” pomyślała, po czym zerknęła na Feta, który śledził ją wcześniej jak cień, teraz zaś przykucnął i skulił się, chowając twarz w dłoniach. Robił tak zawsze przy miejscu pochówku ojca. Może z przestrachu, a może z żalu, którego wyrazić inaczej nie potrafił, Fév nie była pewna. Nie miała nawet pewności, czy brat rozumie rzeczywiście, co stało się z Jalem.

 

Potem, pożegnawszy dom, skrzacia dziewczyna wzięła dwa toboły, swój i Feta, i objuczyła nimi Leda, który czekał na nich wiernie u podnóża drzewa. Nie chciała brać wozu z osady, planowała puścić swego jeża wolno, gdy tylko natkną się po drodze na ptasią stanicę i polecą dalej lub dotrą do przeprawy przez Fiord Czarnych Mew i stamtąd ruszą z bratem sami.

 

Poklepała Leda po tobole i rozejrzała się jeszcze. Wzrok jej zatrzymał się na zamkniętych drzwiach do barwiarni matki. Przypomniała sobie Ala, gdy mieszkał tu przez chwilę, potem zaś wyobraziła sobie Feé jak zerka na nią przez ramię, po czym wchodzi przez drzwi i zamyka je za sobą, cicho jakby zamykała księgę. Sięgnęła dłonią do rubinowego naszyjnika, który, zawieszony na szyi, chowała pod tuniką.

 

- Iść! - Fet pociągnął ją za fałdę płaszcza. Fév spojrzała na niego i kiwnęła nieznacznie głową.

 

Ruszyli na przełaj przez las, ku drodze na południowy wschód, prowadzącej dalej w kierunku gościńca. Nie zdążyli jednak dotrzeć jeszcze do niej, gdy Féven usłyszała za plecami, jak ktoś zbliża się do nich pospiesznie, a buczynowe liście szeleszczą pod naciskiem stóp. Odwróciła się, zdziwiona, i zobaczyła Kyannę, z białą cerą zaróżowioną biegiem i chłodem poranka.

 

- Fév, będziesz Jyrcha szukać? Wiesz, gdzie on jest? - zapytała, zdyszana.

 

- Nie. - Féven pokiwała przecząco głową. - Nie wiem.

 

- To gdzie go będziesz szukać? Ojciec powiedział, że idziesz do Sén Serén?

 

- Tak - potwierdziła Fév. Sowa odezwała się znienacka gdzieś w kępie świerków na wzniesieniu w oddali. Jezioro było jak niecka, każda droga znad jego brzegów prowadziła w górę.

 

- To powiedz mu ode mnie... Powiedz mu ode mnie... - Policzki Kyanny zarumieniły się jeszcze bardziej. - Pozdrów go po prostu ode mnie.

 

Féven kiwnęła głową, po czym uśmiechnęła się lekko.

 

- Żegnaj, Kyanno – powiedziała.

 

- Żegnaj, Fév! Niech cię strzeże Pan Drzew i niech las będzie ci zawsze łaskawy.

 

Rzuciła się Féven po tych słowach na szyję i uścisnęła ją, zaraz potem zaś zaczęła biec z powrotem w kierunku osady. Fév patrzyła za nią przez chwilę i machała ręką na pożegnanie w momentach, gdy Kyanna odwracała się.

 

- Iść! - powtórzył raz jeszcze Fet, a skrzatka znów skinęła głową.

 

Huk sowy poprowadził ich przez szarzyznę świtu.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania