Pokaż listęUkryj listę

Baśń o Dwóch Księżycach (24): 11. Cienie i wieże cz. 2

Jyré uśmiechnął się krótko do Ala i zanim cokolwiek mu wytłumaczył, wszedł także na kamień i przykucnąwszy, napełnił dłonie wodą i wypił łapczywie. Powtórzył tę czynność kilkakrotnie, po czym odetchnął głęboko i usiadł, wyciągając nogi do przodu i opierając się na rękach.

 

- Od wczoraj nic nie piłem - powiedział, spojrzawszy na Ala z żywszym już uśmiechem.

 

- Idziesz za mną już dobry kawał - odparł Al, siadając obok. – Czemu wcześniej nie odezwałeś się i nie powiedziałeś, że to ty?

 

Jyré przeniósł wzrok na spokojne wody rzeki i wzruszył lekko ramionami.

 

- Na łąkach mieli nas jak na dłoni, tu już nie siedzą. Nawet jeśli wiedzą, że szedłem za tobą, jakoś niezręcznie było tam gadać, wolę tu.

 

- Ale co tu w ogóle robisz? - pytał niecierpliwie Al, wciąż niezwykle zdziwiony tym nieoczekiwanym spotkaniem.

 

Zwłaszcza, że nie był to ten sam Jyrcho, którego zapamiętał, dostrzegł to od razu. Widzieli się tak niedawno, a jednak Jyré zmienił się. Nie dlatego tylko, że na jego plecach pojawił się lichy, własnoręcznie może sklecony łuk i kołczan z łubu pełen strzał, które teraz zrzucone leżały na kamieniu. „Ich twarze są jasne i nie skrywają cienia,” myślał Al, gdy poznał Jala i przyrównał do niego Féven i Jyrcha.

 

Teraz zaś twarz Jyrego wyostrzyła się i jakby cień jakiś padł na nią.

 

- Gdzie Féven? Fet, wasz ojciec?

 

Jyrcho spojrzał spod grzywki na niego, po czym znów na rzekę.

 

- Kiedy ich ostatni raz widziałem, byli w osadzie nad jeziorem.

 

- Zostawiłeś ich tam?

 

Jyré domyślił się, o co mu chodzi.

 

- Wtedy nie było jeszcze wojny... - zawahał się, a głos drgnął mu przelotnym wyrzutem sumienia. - Teraz też zresztą jej nie ma. Bez obaw zresztą, gnomy ich nie ruszą. Jalo ma z nimi lepsze układy niż ze skrzatami, zawsze tak było. Mnie też raz już puścili, bo jestem jego synem i mam gnomie korzenie.

 

Al wiedział o tym, lecz wizja mówiła swoje. Odłożył to jednak na później i póki co nie powiedział nic o niej Jyremu.

 

- Kto cię puścił? - zapytał tylko.

 

- Zaraz... - Jyrcho machnął ręką. - Zaraz ci wszystko opowiem. – Odgarnąwszy włosy z twarzy, spojrzał na Ala. - Masz coś do jedzenia? Umieram z głodu.

 

- Od wczoraj też nie jadłeś? - Bard uśmiechnął się z rozbawieniem, po czym sięgnął do swojego tobołka, zdając sobie naraz sprawę, że nie zdążył nawet rozpakować go jeszcze po podróży z Grod Gérlod. Sam jadł z mewami podczas postoju, potem zaś wystarczyło mu to, co znalazł po drodze.

 

Wygrzebał zawiniątko z płótna z kawałkami suszonych jabłek i gruszek.

 

- Więcej nie mam - powiedział, podając je Jyrchowi.

 

- Dobra, nada się - odparł chłopak, rozwijając płótno pospiesznie i wkładając sobie owoce do ust, po kilka na raz. Al zaśmiał się do siebie, po czym wstał i rozejrzał ponownie. „Cisza,” pomyślał, poważniejąc. „Wszędzie ta cisza.”

 

- Jeszcze w Porze Śniegów, - Jyré zaczął opowiadać z pełnymi ustami – niecały miesiąc po tym, jak żeś od nas ruszył dalej, natknąłem się rankiem na oddział, co stacjonował jakieś ćwierć mili od naszej osady. Mało ich było, razem czterech, ale miecze mieli najpiękniejsze w świecie. Al, na Mistrza Buka! - Zwinął w pięść pustą chustę po owocach i w rozmarzonym rozemocjonowaniu uderzył lekko dłonią o kamień. - W życiu takich nie widziałem, z daleka nawet, a tu z bliska! Ostrza miały jak podłużne liście, w słońcu świeciły jak szmaragdy, a w cieniu coś takiego się z nimi działo, że stawały się prawie niewidzialne.

 

„Zwiad Gwédona!”, zdumiał się Al, odwracając natychmiast i spoglądając w dół na Jyrcha. „Jak dali się zauważyć pierwszemu lepszemu, nieszkolonemu chłopakowi?”

 

- Co oni tam robili? - zapytał już na głos.

 

- Nie wiem, Al... - Jyré pokiwał głową przepraszająco. - Byłem z nimi do niedawna jeszcze, ale tak naprawdę niczego nie dowiedziałem się o nich... Domyślasz się, że trafiło mnie zaraz jak grom z jasnego nieba, by iść dalej z nimi, tak ich błagałem, by zabrali, że zgodzili się. Powiedzieli, że jak się pospieszę to zabiorą, bo zaraz ruszają. To się pospieszyłem.

 

„Twój ojciec zgodził się na to?”, chciał dopytać Al, ale zbyt był ciekawy dalszego ciągu, by przerywać. Jyrcho zaś mówił dalej.

 

- Zostałem u nich jako pachołek, na posługi, choć niewiele ich było. Tyle, że dbałem o ogień, organizowałem im wodę i jedzenie, sprawdzałem miejsca na postój. Tak naprawdę nie wiem, po co mnie wzięli i czy do czegokolwiek byłem im potrzebny. Chyba tyle, że nie zawadzałem i litowali się nade mną, ale ja cieszyłem się jak głupi. Dawali czasem bawić się bronią, uczyli trochę fechtunku. Szybko się zorientowałem, że to dziwny oddział. Mieli swoje ptaki, kosy, ale nigdy nimi nie lataliśmy, krążyły tylko gdzieś zawsze niedaleko, jakby nas strzegły. Ciągle szliśmy pieszo, ale właściwie donikąd też nie zmierzaliśmy. Miałem wrażenie, że kręcimy się w kółko po głuszach większych i bardziej zarośniętych niż osada nad jeziorem. Tyle się tylko domyślałem, że czegoś szukają i że nie są to zwykli wojownicy.

 

- Nie byli zwykli - potwierdził Al, siadając znów obok Jyrcha, podkurczając nogi i opierając ręce na kolanach. - To zwiadowcy, ale też nie tacy, których wypuszcza przodem drużyna.

 

Jyré uśmiechnął się i kiwnął głową z zadowoleniem.

 

- Czyli miałem rację.

 

- Byli druidzcy, z Sén Serén. To specjalna część gwardii, która właściwie podlega jedynie świerkowemu druidowi wojny - wyjaśnił więcej Al. – Jest ich niewielu i wysyłani są do tajnych zadań. Ja sam, i to tylko w Sén Serén raz ich może widziałem, dlatego nie rozumiem, jak to możliwe, że dali ci się poznać.

 

Spodziewał się, że Jyrcha ucieszy i zafascynuje ta wiadomość, pamiętał bowiem, z jakim entuzjazmem mówił o gwardii druidzkiej tego wieczoru, gdy się poznali. Ku jego zaskoczeniu jednak chłopak najpierw zastygł na cząstkę chwili w napięciu, a potem wydął usta i prychnął niemal pogardliwie.

 

- Nie wiedziałem, że oni z Sén Serén... Zresztą, nie dbam o to. Wiem, myślisz, że dałbym wszystko, żeby w gwardii służyć, ale to stare dzieje. Gwardia nic a nic mnie już nie obchodzi. Dla broni z nimi byłem i dla fechtunku, którego mnie uczyli, a nie dlatego, że byli druidzcy - tłumaczył jakby sam sobie. - Zresztą ty też dla druida swoje robiłeś, ale wolny jesteś. Ja jestem taki jak ty.

 

- Mówisz, że ich niewielu... Teraz - dopowiedział zaraz, śmiejąc się gorzko - jest ich jeszcze mniej.

 

- To znaczy? - Al posłał mu pytające spojrzenie, a Jyré westchnął mimowolnie.

 

- Już ich nie ma. Żaden z nich nie przeżył.

 

Al nie dopytywał, czekał aż Jyrcho zacznie opowiadać dalej.

 

- Jednego ranka dotarliśmy do dziwnego miejsca. Las stał się rzadszy, z wieloma prześwitami, ale i tak nic prawie zobaczyć nie można było, bo wszędzie taka mgła, jakbyśmy kąpali się w mleku z mniszka. Gdzieś musiało być tam jezioro albo jakaś inna woda, bo wilgoć i ta mgła były tam jakby znikąd.

 

Oni też stali się dziwni, milczący i napięci. Późno zorientowałem się, że schodzimy gdzieś w dół, jakby wąwozem. Zdecydowali, że staniemy tam na postój, ale ognia nie pozwolili mi rozpalić, wysłali tylko, żeby hubę na bukach znaleźć i przynieść trochę. Przewróciłem oczami i pomyślałem, że gdzie ja w tej mgle znajdę teraz hubę i po co im ona, ale nie marudziłem i poszedłem.

 

Nie wiem ile tak chodziłem od buka do buka, wchodziłem na niektóre, w końcu wypatrzyłem tę hubę. Ściąłem nieco, wsadziłem do sakwy i zbierałem się, żeby szukać w tej mgle drogi powrotnej do nich, gdy nagle usłyszałem za plecami świst dziesiątek strzał, które cięły na wylot ciszę, a potem zaraz kosy zerwały się z czubków drzew chyba ku nieba i krzyczały jak szalone. Aż podskoczyłem, wypuściłem sakwę z rąk i pognałem tam, ani trochę nie myśląc.

 

Gdy wypatrzyłem ich w końcu we mgle, od dłuższej chwili było już cicho… Nigdy nie widziałem trupów, Al... A tu czterech, których znałem, poprzeszywanych strzałami, jakby z każdego las wyrastał. - Jyré zbladł na samo wspomnienie.

 

- Wytrzeszczałem ślepia na nich bez sensu, kiedy ktoś szarpnął mnie od tyłu za włosy, przekrzywił mi głowę i przyłożył nóż do gardła. Miał ciąć, ale inny przede mną wyszedł z mgły i mu przeszkodził:

 

„Zostaw go!” ostro powiedział. „Wiesz kto to jest? To syn Jala Nachena.”

 

Zdziwiłem się bardzo i spojrzałem na niego tyle, ile mogłem. Był starszy, starszy też sporo od ojca. Nie miałem pojęcia, skąd go znał i skąd wiedział, kim ja jestem. Ja widziałem go pierwszy raz na oczy. Nigdy wcześniej nie słyszałem też, żeby ktoś nazwał Jala takim przydomkiem.

 

„Przyszedł rozkaz, by bez słowa wykańczać każdego, kto zbliży się do cytadeli,” powiedział ten, który mnie trzymał, ale nieco popuścił uścisk.

 

„To syn Jala,” powtórzył drugi dobitnie. „Jalo jest jak Strażnik Ziemi i ma tu specjalne prawa. Nawet jeśli Gerod sam rozkaże, nie ruszę go.”

 

„To syn tylko, nie Jalo.”

 

„Mówię: puść! Widzisz przecież, że smarkacz to, blady ze strachu jak demon wiecznego śniegu, jeszcze ci lada chwila sztylet zafajda wymiocinami.”

 

Wtedy ten puścił mnie, warknął coś chyba, żebym zjeżdżał i żeby mnie nigdy więcej na oczy nie widział... Nie słuchałem do końca. Zwiałem stamtąd jak stałem, bez niczego, nie zatrzymując się.

 

Stanąłem dopiero jak mi już całkiem tchu zabrakło i pojęcia nie miałem, gdzie jestem. Nie wiem jak długo tak błądziłem i snułem się jak cień. Chciałem wrócić do swoich, do osady, ale nie potrafiłem znaleźć żadnej znajomej drogi. Bez żadnej mapy, a wśród moczarów i mgieł ani słońca, ani księżyców nie było prawie widać. Chyba zupełnie w złą stronę szedłem, bo gdy mgły w końcu opadły i cokolwiek zobaczyłem, byłem już prawie tu, pod Farén Bernlas. Tak mi uchodźcy powiedzieli, którzy z zachodu zmierzali do przeprawy przez fiord.

 

- Teraz wściekły na siebie jestem, - dodał jeszcze po chwili milczenia, ściskając w dłoni płócienną chustę - że zachowałem się jak cykor, że potrafiłem tylko uciec! Skąd on Jala znał, Al? Co to było za miejsce, do którego ma specjalne prawa? Może dowiedziałbym się, gdybym rozegrał to dobrze, gdybym nie stchórzył!

 

- Dobrze się stało - powiedział Al i myślał tak naprawdę, choć jego samego ściskało z ciekawości. „Zwiadowcy wiedzieli, że Jyrcho jest synem Jala, dlatego dopuścili go do siebie, przypuszczał. Wiedzieli, że gnomy wiedzą także, i grali z nimi w jakąś grę, próbowali użyć Jyrcha jako swojej tarczy… Dlaczego tamci nazwali Jala Nachenem? Kim on jest?” - Nie wiem, co łączyło ich z twoim ojcem, ale wiem, że gdybyś okazał się kimś więcej niż wystraszonym dzieciakiem, nic by to nie pomogło i zabiliby cię bez zawahania.

 

Jyrcho wydawał się niepocieszony i milczeli przez chwilę. Al próbował pogrążyć się w myślach, kiedy jednak przestali rozmawiać, cisza za plecami znów zaczęła siedzieć mu na karku i poczuł w duszy niepokój. Obejrzał się za siebie przez ramię i przemknął wzrokiem od drzewa do drzewa. Oczy młodziutkiej sowy o tęczówkach żółtych jak kaczeńce wpatrywały się w niego natrętnie zza ściany drzewnej dziupli. Bard spojrzał z powrotem na Gérlod, zaraz jednak drgnął i odwrócił się znowu. Przez cząstkę chwili krótszą niż mrugnięcie okiem dostrzegł inne żółte ślepia na sobie.

 

- Jyrcho, - szepnął, po raz drugi szukając tego dnia rękojeści sztyletu – trzymaj broń blisko i zabieramy się stąd, brzegiem!

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania