Pokaż listęUkryj listę

Baśń o Dwóch Księżycach (19): 9. Dwaj synowie dowódcy cz. 1

Kosmos był pełen opowieści. Krążyły po nim jak świetliste odpryski sylfich skrzydeł, czy skalne odłamki planetoid. Lathrod słyszał ich wiele, większość zaś z tych historii mówiła o Dzieciach Drzew lekkich niczym bladożółte obłoczki brzozowego pyłu.

 

Drzewne Dzieci dość rzadko bowiem bywały grube, a jeśli nawet zdarzało się, że przybierały na wadze, działo się to raczej w późniejszych latach ich życia, a nie we wczesnej młodości.

 

Lathrod był jednak, co, od kiedy pamiętał, czyniło go żałośnie nieszczęśliwym. Przez wygląd czuł się pośmiewiskiem nawet we własnej rodzinie. Mimo to nigdy nie potrafił mieć pretensji do matki ani ojczyma, ani nawet do swojej siostry Loren, która była dla niego szczególnie okrutna. Przecież on sam szczerze nienawidził tego, jak wyglądał i gdyby tylko mógł, usunąłby wszystkie lustra w Sén Serén, żeby nie przypominały mu o jego dużym, miękkim ciele.

 

„Lecz Sén Serén, zachwycające Sén Serén, które zrodziło druidzką wnuczkę Mabbé, tysiąckroć prędzej poradziłoby sobie beze mnie niż bez luster,” Lathrod uśmiechnął się do siebie cierpko. Poirytowany, przetarł dłonią oczy, wstał od skryptorium i powlókł się do okna. Lewa noga, spastyczna od urodzenia podobnie jak ręka, wydawała mu się zawsze doskonałym dopełnieniem jego poczwarnej sylwetki.

 

„Nie tylko poradziłoby sobie - pozbycie się mnie byłoby dla niego błogosławieństwem.”

 

Za oknami, w cieniu gałęzi skrzaciej stolicy, i dalej, w lasach za rzeką zaczynał się Miesiąc Brzozy. Młode liście drzew, wpędzane w ruch powiewem świeżego wiatru, zdawały się chichotać radośnie, a woda płynąca w Jahotce szeptać do ucha najskrytsze sekrety rodem z sylfich bibliotek.

 

„Kiedy ostatni raz opuściłem miasto i byłem tam, pomiędzy dzikimi drzewami, lub chociaż kawałek za mostem... Lub tylko tu, na drugim brzegu rzeki…”

 

Nagle ogarnęła Lathroda tęsknota za innym życiem, tak wielka, że niemal się rozpłakał. Zamknął oczy i wciągnął gwałtownie powietrze, a jego ręka powędrowała do brzucha i przesunęła po nim wolno. Lathrod skrzywił się ze wstrętem.

 

„Po co miałbyś tam iść, gruby głupcze?”

 

Ostatni raz, kiedy naprawdę był poza bramą Sén Serén, nie skończył się dla niego szczęśliwie.

 

Było to w czasie, gdy matka podjęła próbę doprowadzenia do jego zaręczyn z Némthel Harfiarką. Do dziś Lathrod nie wiedział, kogo chciała upokorzyć bardziej przez te upozorowane swaty - jego czy matkę Némthel, z którą miała wówczas zatarg. Co jednak wiedział już teraz doskonale, a i wtedy przeczuwał, to, że był to pomysł od początku skazany na niepowodzenie. Jeśli w ogóle istniała jakaś skrzacia dziewczyna, która mogłaby obdarzyć go miłością (a w tamtych dniach, młody i naiwny, wciąż w to wierzył), z pewnością nie była to Némthel.

 

Zresztą, i Lathrod nie darzył jej żadnym uczuciem. Choć większość Leśnych Ludzi z Miasta Drzew uznawała Némthel za piękność, jemu wcale nie wydawała się piękna, a co nawet ważniejsze, miał z nią niewiele wspólnego. Mimo to pokusa pozbycia się samotności była silniejsza niż wszystko inne. Némthel jako jedna z niewielu dziewcząt w Sén Serén nie unikała go i nie patrzyła na niego ze śmiechem lub odrazą, Lathrod mimowolnie poddał się więc intrydze swojej matki.

 

Czar ułudy prysł krótko po tym, jak Némthel, jeszcze głupsza i bardziej naiwna niż on, zdała sobie w końcu sprawę, dlaczego jest tak chętnie zapraszana do spędzania czasu z rodziną Lathroda, sadzana obok niego podczas posiłków, czy zachęcana do jego towarzystwa podczas spacerów.

 

Siedzieli wówczas na leśnej polanie wraz z Loren i jej przyjaciółmi. Némthel grała na harfie, podczas gdy pozostali słuchali jej.

 

- Czarującego narzeczonego dobrałaś sobie do swojej harfy, Cyprysowa Harfiarko - powiedziała nagle i prześmiewczo Loren, rzucając przy tym Lathrodowi pełne triumfu spojrzenie. „Spójrz jak kończy się twoje błogie szczęście, drogi braciszku,” zdawały się mówić jej oczy. „Idź zjeść coś, by się pocieszyć, to jedyne, do czego się nadajesz.”

 

Lathrod spojrzał na Némthel i widząc rozczarowanie oraz nagły gniew w jej oczach, natychmiast zrozumiał, że czym innym było być miłą z grzeczności dla grubego, kuśtykającego pół-skrzata, czym innym zaś musieć go poślubić, a później dotknąć jak swojego męża. W tym momencie Lathrod dostrzegł w jej spojrzeniu więcej odrazy niż kiedykolwiek wcześniej widział na czyjejś twarzy. Cała sympatia, jaką dotychczas ta skrzacia dziewczyna mogła czuć do niego, skończyła się w tej jednej chwili.

 

Poszli potem nad strumień i Némthel, w akcie zemsty, wymyśliła głupią zabawę w przechodzenie na drugą stronę po cienkiej gałęzi drzewa.

 

- Mógłbyś, mój drogi Lathrodzie? - zapytała słodko i jadowicie.

 

Natura nie była dla niego tak łaskawa jak dla innych skrzatów, Lathrod wiedział to od dzieciństwa. Zawsze wydawało mu się, że drwiła z niego znacznie bardziej niż Leśni Ludzie, może mszcząc się za to, że zbyt ciężko i niezdarnie po niej stąpał. Był przekonany, że i tym razem nie będzie inaczej, i słaba gałąź zwyczajnie zarwie się pod jego ciężarem. O ile w ogóle pokraczny chód niesprawnej nogi pozwoli mu przejść po niej choć kawałek…

 

Widział jednak także uśmiech Loren i wiedział, że jeśli podda się teraz i ucieknie, będzie już nie tylko grubasem, zbyt niezgrabnym na cokolwiek innego niż opychanie się jedzeniem, lecz również tchórzem, a wówczas śmiechom nie będzie końca.

 

Serce biło mu jak młotem, a strach sprawiał, że świat mroczniał przed oczami, gdy na jeszcze bardziej niż zwykle chwiejnych nogach wszedł powoli na gałąź. Niemal nieprzytomnie stawiał kolejne kroki, aż do momentu, kiedy nagły trzask łamanego drewna zadudnił mu w uszach, a po chwili poczuł na ubraniu i ciele otrzeźwiający chłód wody ze strumienia.

 

„Rzeka jest gorsza niż jakiekolwiek lustro,” pomyślał Lathrod, gdy echo śmiechu Némthel z tamtego dnia zadźwięczało mu w głowie i przypomniał sobie odbicie swojej czerwonej od wstydu twarzy w delikatnych falach strumienia.

 

„Wszystkie lustra w Sén Serén stworzyły ręce Leśnych Ludzi i Strażników Żywiołów, a rzekę ręka Mistrzyni Sosny. Jeśli nawet dzieła Dzieci Drzew nie mówiłyby prawdy, dzieła ich Pana i Mistrzów mówią ją z pewnością.”

 

Nawet Drzewni Mistrzowie śmiali mu się w twarz poprzez krystaliczne wody Sosnowej Pani.

 

Lathrod znów przesunął ręką po brzuchu ze wstrętem i myśli jego podążyły w kierunku jedynego pocieszenia, jakie kiedykolwiek znał - jedzenia. Zapragnął jeść do upadłego, do nieprzytomności, byle tylko choć na chwilę zapomnieć o własnym istnieniu... Mógłby poprosić sługę, by przyniósł mu ze spiżarni placek miodowy... Lub lepiej pójść do spiżarni samemu i przynieść sobie więcej niż jeden placek... Znacznie więcej, nie narażając się na drwiące spojrzenie sługi…

 

„Nie!”, Lathrod ofuknął się w duchu, przecierając w tunikę ręce, mokre nagle od potu. „W końcu nie zmieścisz się pomiędzy regały w bibliotece, a wówczas nawet do tej pracy nie będziesz się już nadawał.

 

Tylko do jedzenia.

 

Tylko do jedzenia…”

 

Kto jednak dbał o jego pracę w bibliotece i skryptorium, czy ktokolwiek przejmował się nią choć trochę? Nikt pewnie nie zauważyłby nawet jego nieobecności. Mógłby zajeść się na śmierć w swojej komnacie i nieprędko jakiś skrzat z Sén Serén dostrzegłby to. Dlaczego nie miałby zrobić tego teraz?

 

Na śmierć. Na krótkotrwałą, wątpliwą śmierć Drzewnego Dziecka, z której otchłani Pan Drzew i tak w końcu przywróci go na powrót ciału. Nieśmiertelność nie mniejszą była udręką niż tusza.

 

Z ponurych rozmyślań wyrwało Lathroda nagłe pukanie do drzwi.

 

- Wejść! - rzekł niechętnie, nie odwracając głowy od okna. Spodziewał się ujrzeć posłańca, wzywającego go na rozmowę lub, co gorsza, na wspólny rodzinny posiłek. Lathrod nie znał większej katorgi niż jedzenie w czyimkolwiek towarzystwie, przede wszystkim zaś w towarzystwie własnej rodziny.

 

Ucieszył się więc niezmiernie, gdy zamiast posłańca usłyszał za plecami znajomy, pogodny głos:

 

- Jak się masz jedyny skrybo w tym mieście tysięcy zatęchłych pergaminów, którego mrukliwość potrafię zdzierżyć?

 

Lathrod poczuł, jak cień szczerego uśmiechu mimowolnie pojawia mu się na twarzy.

 

- Nie jestem mrukliwy, tylko…

 

- Złośliwy? Marudny? - Al dokończył za niego. - Jeszcze lepiej.

 

Lathrod odwrócił się, by zobaczyć swojego jedynego przyjaciela, prawdopodobnie jedyną osobę, która kiedykolwiek była szczerze rada z jego towarzystwa. Nie widział Ala od wielu tygodni. Domyślał się, że musiał dopiero co wrócić do Sén Serén - choć na jego ładnej, jasnej twarzy nie znać było znużenia, wciąż miał na sobie podróżny płaszcz.

 

Uśmiechnął się do Lathroda szeroko.

 

- Nie zmieniłeś się - rzekł, przyglądając mu się bacznie po tym, jak uścisnęli się serdecznie.

 

Lathrod obciągnął w dół swoją tunikę, mając nieuzasadnioną nadzieję, że w ten sposób jego brzuch wyda się mniejszy, i spuścił wzrok na podłogę komnaty.

 

- Zatem, chwała Panu Drzew, udało mi się nie przytyć jeszcze bardziej - mruknął drwiąco i uśmiechnął się krzywo, licząc w duchu, że jego policzki nie stały się tak czerwone ze wstydu, który ogarnął go pod spojrzeniem przyjaciela, jak mu się wydawało.

 

Al uniósł brwi.

 

- Gdybyś częściej opuszczał komnatę i ruszał się, zamiast siedzieć tu, lub co gorsza w tej twojej podniebnej ciemnicy i myśleć…

 

Odwróciwszy się znów do okna, Lathrod przerwał mu w swojej głowie. „Zamiast siedzieć tu i myśleć tylko o jedzeniu. O miodowych plackach.” Zacisnął mocno powieki, starając się uspokoić histeryczne bicie serca.

 

- Przestań! - fuknął, niepewny, czy we własnym głosie usłyszał więcej rozdrażnienia czy żałości. - Sam wiesz przecież, że nie raz próbowałem! Poza tym, to obserwatorium, nie ciemnica!

 

- Stare i zarośnięte pajęczymi sieciami jak futrem alpaki, w którym stopa żadnego mędrca astronoma nie stanęła od setek lat - rzekł żartobliwie Al, po czym wzruszył ramionami i opadł lekko na łóżko Lathroda, częstując się suszoną żurawiną.

 

„Jak można jeść cokolwiek tak swobodnie,” pomyślał Lathrod, gdy wzrok jego powędrował wraz z ręką Ala od talerzyka z sosnowej kory do twarzy przyjaciela. Szybko jednak odsunął od siebie tę myśl.

 

- Co przynosisz z Grod Gérlod? – zapytał.

 

Oczy Ala błysnęły wesołością.

 

- Pozszywany tobołek i wspomnienie przesłodzonego cydru pitego nocą w gnomiej karczmie.

 

Lathrod uśmiechnął się lekko.

 

- Miałem wieści na myśli.

 

- A ja o ciekawszych rzeczach mówię niż wieści. Te powinieneś znać już wszystkie z zamkowych plotek. Chociaż... Jest coś, o co od tygodni koniecznie chcę cię spytać. - Al włożył sobie do ust kolejny kawałek żurawiny, po czym zapytał znienacka i bez ogródek:

 

- Co jest w Twierdzy Alchemicznej?

 

To nagłe pytanie zdziwiło Lathroda. Przyczłapał do łóżka i usiadł obok Ala, marszcząc brwi. Po chwili jednak uśmiechnął się.

 

- Jak na barda zaskakująco mało czasem wiesz - rzekł z przyjacielską uszczypliwością. - „Przysięgi Gnomów Król okrutny nie dochował, duszę więc jego własną Nélchotko w Twierdzy schował...” I tak dalej.

 

- To znam! - Al machnął ręką. - Przynajmniej częściowo... Co tam jest konkretnego, co ma znaczenie?

 

- Skąd mam wiedzieć?

 

- Pracujesz w bibliotece.

 

Lathrod zrobił pobłażliwie rozbawioną minę.

 

- To biblioteka publiczna - zaczął tłumaczyć Alowi oczywistość. – Może tam wejść każdy byle przechodzień. Wszelkie pisma o Twierdzy Alchemicznej mogą być jedynie w tajnej bibliotece druidów. Zakładając, że w ogóle takie istnieją, spisane... To, co jest w Twierdzy, zostaje w Twierdzy, tak kiedyś słyszałem. To najbardziej sekretna twierdza w Séras.

 

- Gdyby nie była najbardziej sekretna, nie pytałbym ciebie, a dawno sam bym się dowiedział - powiedział niecierpliwie Al, unosząc brwi. – Spróbuj jakoś sprytnie dostać się do tajnej biblioteki.

 

Lahrod zaśmiał się gorzko.

 

- Tak, jakbym był wcieleniem sprytu…

 

- Nie mówię, że masz się tam włamywać. Sam nie dałbym rady. Dostań się tam jako urzędnik Rady.

 

- Mógłbym... pomyśleć. Ale po co ci to? Przeszłość zawsze cię nudziła, a teraz pieśń chcesz o niej układać, stać się wieszczem czytającym z dawnych dziejów?

 

- Nie przeszłość, a teraźniejszość. Gapisz się w gwiazdy zamiast słuchać, o czym Rada szepcze, a całe miasto pewnie huczy. O to wkrótce może toczyć się wojna, Lathrod. Poza tym…

 

Zrzuciwszy z pleców płaszcz i lutnię, Al wstał, podszedł do okna i zaczął wyglądać przez nie w zamyśleniu. Nagle stał się inny, nie taki jak zwykle. To była jedna z tych chwil, kiedy bardem był bardziej niż Alem. Lathrod podążył za nim wzrokiem, wyczekując, co jeszcze powie. Al jednak spojrzał tylko na niego przelotnie i powiedział:

 

- Czuję, że to ważne.

 

Lathrod wpatrywał się jeszcze przez chwilę w przyjaciela, po czym westchnął, zrezygnowany. Nie znosił angażować się w cokolwiek, nie znosił być widziany gdziekolwiek, więcej niż było to konieczne, ale dla Ala zrobiłby wszystko. Bez różnicy, czy miało się to okazać ważne, czy zupełnie nie.

 

Wtedy znów rozległo się pukanie.

 

- Wejść! - mruknął Lathrod, i w drzwiach pojawił się Yrjo, uczeń w gwardii ojczyma, właściwie chłopiec jeszcze, młodszy sporo i od Ala, i od niego. Skierowawszy wzrok na Ala, Yrjo uśmiechnął się szeroko i gapił przez chwilę jak na malowane wrota, chcąc chyba odezwać się, ale wstydząc się może. Lathrod zniecierpliwił się w końcu.

 

- Z czym przyszedłeś? - zapytał, choć wyrzucił sobie zaraz, że zbyt mało łagodnie. „I ja, będąc dzieckiem, chciałem przecież być Alem.”

 

- Wasz ojciec wzywa was do siebie - Yrjo odpowiedział pospiesznie, po czym, poprawiwszy kaftan Druidzkiej Gwardii, ciemnozielony jak ocienione liście dębu, wyszedł jak najprędzej z komnaty.

 

„Ojciec...”, pomyślał gorzko Lathrod. Nie był ojcem ani Ala, ani jego. „Choć mniej Ala niż moim... To jednak bardziej Ala niż moim.”

 

Spojrzał na przyjaciela i szybko dostrzegł, że Al był jednak równie niechętny temu spotkaniu, co on.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania